Wrażenia i przeżycia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrażenia i przeżycia
Podtytuł Lato 1915
Pochodzenie Światła. Nowele
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WRAŻENIA I PRZEŻYCIA.
Lato 1915.

Pierwszych dni lipca nie wydawało się w Warszawie groźniej, niż w zeszłym październiku, ale, biorąc dziesięciodniowy urlop ze szpitala, czułam, że nie wrócę. Miałam wewnętrzne wrażenie obowiązku obecności na własnym kawałku ziemi, chociaż wtedy jeszcze wydawał się tak dalekim od wojennej nawałnicy — i za osłoną tylu twierdz.
Jechałam, by przygotować dom dla wielu ludzi, których okoliczności gnały na wschód, i którym tam te strony wydawały się bezpiecznem azylum.
Podróż odbywa się wedle zasad czasu wojennego: siła nad prawem.
Prawo pozostało niewzruszonem na punkcie kupienia biletu — dalej rządziła siła. Wnętrza wagonów przedstawiały jakąś skłębioną w chaos gęstwinę tobołów i ludzi, coraz wyżej się piętrzącą. Mieszczono się pod ławkami, na ławkach, w korytarzach, na półkach, na schodkach, na buforach, na dachach. Chwilami rozlegał się żałosny pisk, i wydobywano z pod tłomoków nawpół zduszone dziecko, lub witano rozpaczliwem: olaboga przybycie kogoś otyłego do komórki z piecem, gdzie już mieściło się osób 10.
Pociąg stał i czekał — fala ludzka pchała się, a ubytku nie znać było wśród tłumu na peronie. Myślałam, siedząc pod sufitem na pięciu cudzych i dwóch swoich kuferkach, jak nam też podoła znękana nadwiślańska lokomotywa, i kiedy będzie kres wytrzymałości ścian wagonów.
Ruszyliśmy nareszcie, ale niedaleko. Co parę wiorst — na polu — pociąg stawał — poco? — nie wiem. Zapewne, żeby pasażerowde mogli dłużej użyć przyjemności tej podróży, której mieli być rychło pozbawionymi na długie miesiące. Na stacjach spotykaliśmy tłum — nam zazdroszczący — byli tacy, co po kilka dni czekali o głodzie — na szczęście, które nam dostało się w udziale, i starali się wrywalczyć sobie miejsce, chociażby na naszych głowach. Mijały nas, lub stały z nami rzędem pociągi wojskowe. Te się też nie śpieszyły.
Żołnierze, z filozoficzną obojętnością ruskiego chłopa, kopcili papierosy, spali, pluli pestki słoneczników — oficerowie rozprawiali o wysokiej kulinarnej wartości raków z Wołgi, i, „żałowaniach“. Czasami z któregoś wagonu rozlegała się smutna, jak dola rosyjskiego chłopa — śpiewka... Na nas zstąpiła też wreszcie tępa rezygnacja i wogóle przyznać trzeba, że cała nasza nieszczęsna „cywilna hołota” dziwnie pokojowo była nastrojona. Zdeptany, duszony, nie sarkał nikt na towarzyszy. Kurczył się, kulił, usuwał, jak mógł drugiemu pomagał, ustępował. I tak nam minął dzień i noc, i wreszcie rano dobrnął pociąg do Brześcia. Tam ujrzałam jedno morze ludzkie.
Peron, dworzec, plac za dworcem, zapchane szczelnie nieszczęśnikami, czekającymi dalszej lokomocji. Bagaże i toboły tworzyły formalne zatory, bufet ogołocony był najzupełniej. Pociągi na wszystkich linjach — zapchane doszczętnie.
Przeważną część publiczności stanowiły rodziny Rosjan, i dopiero miało się obraz, ile tego żyło i „działało“ w naszym kraju. Nie chcąc zdobywać miejsca w innym pociągu, dotrwałam jeszcze na mych kuferkach jedną stację dalej, i postanowiłam resztę drogi odbyć końmi.
O krok od kolei, jak zmora rozwiała się męka, w ciszy pól. Wieś — jakby inna planeta — żyła swem normalnem letniem życiem. Zbierano zboże i siano, bydło przeżuwało na pastwiskach, gęsi bielały po wygonach, baby prały przy rowach — jak co roku, jak zawsze. Mijam powiatowe miasteczko. Trochę rozmaitości stanowili mustrujący się żołnierze, ale i ta czynność odbywała się bez pośpiechu i zapału, ot tak sobie, jakby gdzieć biła się Portugalja z Hiszpanją. Pod wieczór, po 27 godzinach podróży, dostałam się wreszcie do domu.
Tam też nikomu nie śniło się żadne niebezpieczeństwo; gospodarstwo szło normalnie, urodzaj był świetny, zbiór pomyślny, bo susza panowała niesłychana. Zboże po wysokiej cenie zakupywało wojsko — nawet rekwizycja bydła i koni nie była dokuczliwa: brano niewiele — płacono dobrze.
Zdaje mi się, że ludzie miejscowi, Rusini, wzrośli w grozie i czci dla „naczalstwa“, posądzali mnie o „nieprawomyślność“, lub tchórzostwo, gdy wydałam mej służbie rozporządzenie: omłócić co się da, rozdać całoroczną ordynarję, reszty ziarna nie gromadzić w jednem miejscu, stogi siana składać po haszczacb leśnych — kto ma rzeczy cenne — niech je ukryje...
Gospodarz ze wsi, czytający gazety, dworak, który mi dotrzymał życzliwości nawet w 1905 r., przyszedł na spytki.
— Jakże to pani myśli? Na gazetach piszą...
— Łgarstwa, Dokimie. Naczalstwo kradnie, nabojów niema, ładu niema. Warszawę oddadzą, Polskę oddadzą.
— Ale do nas nie przyjdą?
— Jak nie zechcą — to nie przyjdą.
— Nie może to być.
Odszedł nieprzekonany. Upłynęło dni kilka, siłą woli zmuszałam się do ciągłej roboty, by nie myśleć. Od kraju za Bugiem szedł do duszy jęk, groza...
Ukazały się pierwsze tabory wysiedlonej Lubelszczyzny. Otrzymałam urzędową prośbę o przyjęcie rodzin z „Carstwa Polskiego“. Odpisałam, że przyjmę siedem rodzin, i pewnego dnia zjechały te rozbitki.
W drobne koniki oprzęgnięte wozy, z płócienną budą — i na tem wszystko, co uratowali z ruiny. To wszystko ograniczało się do paru zielonych skrzyń, toboła z pierzyną, worków ze zbożem, i mnóstwa dzieci. Czasami wlókł się wierny psiak i krowina.
Tak wyglądali chłopy rodowe, od wieków osiadłe na żyznej Lubelskiej ziemi... Twarze mieli ośniedziałe nędzą i trudem kilkotygodniowej już wędrówki, ale twarde i spokojne. Gdy się pokrzepili ciepłem jadłem i roztasowali pod dachem — rozgadaliśmy się. Dostałam tylko pięć rodzin — w tem przemycili mi urzędnicy jedną prawosławną. Okazało się, że przeważnie wloką się właśnie prawosławni — katolicy wygnani — kędyś po drodze poprzystawali, zamajaczyli, zabłąkali się — i pozostali. Ci, co do mnie dotarli, już byli zdecydowani nie dać się pędzić dalej.
Pochodzili wszyscy z dwóch wsi — mnie znanych. Opowiadali, że dziedzic, pan R., w przeddzień wyroku na swój dwór — cały dzień w biurze wypłacał — bydło i konie rozdawał służbie i włościanom — a nazajutrz widział jeszcze zburzoną swą cukrownię, folwarki i dwór i pod nahajami wyjechał — z płonącego domu.
Mój Dokim przyszedł ze wsi, podzielić się wrażeniami. Wieś już zapchana była wygnańcami — ulokowano tam prawosławnych — wiódł ich pop, który u miejscowego osiadł. Nastrój chłopa zmienił się. Zasępiony był.
— Kiepsko, proszę pani. To oni ten naród całkiem wysiedlają. Powiadają, że im dadzą ziemię na Syberji. Żywe oni tam nie zajadą.
— Wy się tylko ruszyć nie dajcie — to wam radzę.
— My za Brześciem bezpieczni.
— A ja ci mówię, że najbezpieczniej nam będzie w naszych haszczach i torfach, bo nas nie Niemcy będą wyganiać, ale Kozaki, jak i tam tych gnali. Ja się ruszyć nie dam, ale żeby was nie wystraszyli. A coby nie było, pamiętaj, że dla ciebie i żony jest moja chata w lesie. Tam was Kozaki nie znajdą.
Poszedł chłop mocno zachwiany w swych poglądach na „naczalstwo“. Że pastwiono się nad Niemcami kolonistami i Polakami, to rozumiał, ale żeby prawosławnych, pupilów Eulogjusza, pędzono na Sybir, z popami na czele — to mu się w głowie nie mieściło.
W parę dni potem otrzymałam list od znajomej z pod Terespola, pytający o gościnę dla rodziny i całej służby — miałam jeszcze czas odpisać — gdy nagle przestały przychodzić gazety z Warszawy. Zdawało się, że serce kraju przestało bić — nieregularnie, rwano, otrzymywałam jeszcze „Dziennik Kijowski“. Nad cichą okolicą przeszło jakby tchnienie zbliżającej się burzy. Na drogach od Brześcia do Pińska zaroiło się od taborów — otrzymałam rozkaz rekwizycji bydła.
Brak wieści, związku z krajem był tak męczący, że ruszyłam do powiatowego miasta, żeby swoich zobaczyć, spytać o sprawy publiczne. Trakt był zapchany wysiedleńcami, pola sąsiednie ogołocone, drzewa przydrożne, obłupane siekierami na opał, skazane na uschnięcie, i wciąż korowód wozów, bydła, ludzi sczerniałych nędzą, kobiet w łachmanach, dzieci, wiecznie głodnych — i gdzie niegdzie przy drodze już — krzyżyki mogił...
Pod miastem obozowisko straszne — już nie dziesiątki, ale setki i tysiące wozów i ludzi nad rzeką, z której czerpano wodę do picia, pojono bydlęta, prano szmaty, brodziły dzieci. Rzeka — zawsze niebystra i marna wskutek całoletniej suszy — ledwie się sączyła; na mieliznach leżały zdechłe konie i bydło. Na placu parę drewnianych bud: jedna z płachtą czerwonego Krzyża, druga z szyldem „Ziemskiego Sojuza“ — trzecia „Komitet Księżniczki Tatjany“. Przy Czerwonym Krzyżu parę „Krzyżanek“ flirtowało z oficerami — przy tamtych uwijała się policja — i stały tłumy głodnych.
Zjechałam do naszego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, gdzie my Polacy zwykliśmy się skupiać, wokoło prezesa, pana B.
Ledwie mnie przywitał, powiada:
— Niech pani nawet do domu nie wraca. Musimy tu ratunek zorganizować. Ludzie mrą z cholery, z głodu, z tyfusu. Urzędnicy nie mogą dać rady — już do nas zwrócili się o pomoc. Musi pani zostać — zorganizujemy chociażby posiłek. Sześć tysięcy ludzi trzeba codzień nakarmić.
— A cóż oni na to mają? Trzeba kotłów, drew, kaszy, okrasy, chleba.
— Nic niema. Są tylko pieniądze. Wszystko można dostać — byle organizacja.
— To się organizujcie — wrócę do domu, we wtorek przywiozę kotły — i wybiorę się na dłużej.
W domu zastałam już nowiny. Przybyli nowi lokatorzy, zbiegli z — Warszawy — jedni już z kuferkami — inni by sobie miejsce zapewnić — dom mój cichy i pusty zaczął się zaludniać. Przyszły ostatnie słowa pisane od bliskich swoich — i ostatnia gazeta. Miałam wrażenie — że już do mnie nie dochodzi bicie serca kraju — żem na wygnaniu — na obczyźnie.
Jeszcze nieporządnie, co dni parę, dochodził „Dziennik Kijowski“ tylko. Było to dogorywanie poczty, jak dogorywał ruch osobowy kolei żelaznej. Każdy człowiek, nienależący do monarchini świata, Armji, przestawał być uważanym za człowieka. Był poza prawem — pastwą wojny.
Jednakże trzeba było pracować. Po paru dniach ruszyłam znowu do powiatu — wioząc owe kotły i gotowa na dłuższe tam zajęcie. Trakt zawalony był jedną masą podwód i znękanych ludzi, dużo starych brzóz leżało zwalonych — na opał dla obozów — na polach już znać było spustoszenie wyrządzone przez tabory. Miasteczko zapchane wojskiem i szarym tłumem gnanego z Królestwa — chłopstwa. Zajechałam ze swemi bagażami na punkt oznaczony, poszłam do pana B.
Był w swem biurze, chmurny, ponury.
— Jestem. Zaczynajmy robotę. Zorganizowaliście ratunkowy Komitet? — pytam.
— Nie. Władza, od której to zależy, zdecydowała: Zdieś nie Priwiślinje — i nikakich Komitietow nie budiet.
Popatrzyliśmy na siebie — cały traktat o „kwestji polskiej“ był w tem spojrzeniu. Burkliwie pan B. po chwili dodał:
— Dziś pochowano osiemnastu cholerycznych, jedenastu tyfoidalnych. Nas mają też wysiedlić — podobno do Kurskiej gubernji.
— Niedoczekanie. Ubiją na miejscu, a z ziemi nie pójdziemy.
— Mamy łozy, błota, torfy, lasy. Jakby nie dali zostać w domu, bo mój majątek w rejonie fortecznym — to do pani się zjawię z dziećmi i żoną.
— Zmieścimy się. Wytrwamy.
A wtem ktoś wszedł, znajomy obywatel, obejrzał się — i cicho rzekł:
— Warszawa wzięta onegdaj.
Znowu zapanowało milczenie.
— Piątego sierpnia — we czwartek! — ktoś szepnął.
A ktoś inny dodał:
— Sto lat wytrwała — zawsze polska. Warszawa wszystko przetrzyma.
— A my? — posępnie ktoś wtrącił.
— Na nas idzie huragan i ruina. To samo co tam za Bugiem. Zawsze razem. Taki los. Krwawa pieczęć Unji. Kładli ją dziadowie, ojcowie — dziś na nas kolej. Trudno — trza swą dolę spełnić.
— Trwać! — zakończył nasze refleksje pan B.
Wróciłam wieczorem do domu i w porę, bo zastałam podwórze zawalone istnemi taborami koni i rojno od ludzi, z taborów.
To był pierwszy u mnie etap — wypędzonych z Królestwa obywateli.
Konie pełnej krwi ze stadnin, przepyszne fornalki, sążniste wozy, stada rasowego bydła — przepłynęła przez nasz trakt piaszczysty rzeka ruiny polskiej.
A takich piaszczystych traktów dużo wiodło z tej Korony, co nam była wzorem pracy, umiejętności fachowej, dobrobytu, kultury — i każdym takim traktem sunęła fala — w głąb — do Rosji, by zmarnieć — na tej może wreszcie ostatecznej już „zsyłce4“.
Nie było buntu — więc nie było kary, Sybiru i konfiskaty — wzamian była rzecz nowa, w skutkach jednaka: ewakuacja. Męczeńskim szlakiem na wschód, starym szlakiem — gnano Polskę.
I jeszcze te ostatki, to trochę uchwyconego z pożogi na wozy dobytku, lub uratowanego inwentarza wzbudzało podziw chłopów Rusinów.
— Bogaty kraj, bogaty! — kiwali głowami.
W głębi duszy jednak zgadzali się z „naczalstwem“. Słusznem było, że wysiedlono Niemców kolonistów — mogli być szpiegami — słusznem, że wysiedlono Polaków, boć to „miatieżniki.“ Jednego zrozumieć nie mogli: — dlaczego pędzono prawosławnych z Chełmszczyzny — i dlaczego tych nawet prowadzili popy.
Pierwsza niechęć do wysiedleńców zaczęła się nawet od tych taborów. Były to pierwsze, co zaczęły po wsiach kraść i grabić z pól. Litość Rusinów miejscowych ostygała — kult dla naczalstwa zmalał. Tymczasem dom mój codzień bardziej się zaludniał i po kilku dniach wydawał mi się pełen. Tabory przybywały na nocleg, prowjantowały się w paszę — odjeżdżały dalej rankiem. Inne, zostawały na dłuższy postój. Rozmieszczałam bydlęta po folwarkach, ludzie robili z wozów obozy — gotowali jedzenie w kuchni lub na dworze, kobiety prały szmaty, chorym dawano ile możności ratunek — i tak płynęła rzeka niedoli, i żyło się, twardniejąc na trud, zgryzotę, w zamęcie nie mając czasu na refleksję nawet.
Pewnego wieczoru zjawiła się kobiecina zbiedzona z dziewczynką.
Zastanowiła mnie przypomnieniem chustczyna amarantowa na głowie dziecka.
— A wy co? — pytam.
— Proszę pani, my — Sierociarnia Ziemianek. Osłupiałam. Zimą w Warszawie zebraliśmy trzydzieścioro sierot — na własność i wychowanie.
— Skądże wy? Co się stało?
— Wygnano nas z Wągrowa. Jedziemy już dwa tygodnie. Kazano nam dążyć do pani — a potem — co pani postanowi.
— A gdzież dzieci?
— Wyrzucili nas z wagonu w polu. Tam siedzą — myśmy we dwie przyszły — pytając po drodze.
Kobieta ochroniarka już prawie nieprzytomna ze zmęczenia, dziewczynka — dziecko niefrasobliwe — jak każde dziecko.
Rozpoczęło się tedy po nocy szukanie owej gromadki i na szczęście zwieziono je w komplecie, żywe, całe, głodne, zdrożone, ale świergocące, jak stadko wróbląt. Dwór, zda się zapchany szczelnie, pomieścił je, i wraz z niemi zstąpiła na mnie otucha:
— Ani ich nie dam dalej gnać do Rosji — ani żywa ich nie odstąpię. Niech nas tu razem pozabijają — lub razem się ostoimy.
I przez ciężkie dni, tygodnie i miesiące te sieroty zostawiły mi wspomnienia najgorszych trosk — i jedyne jasne chwile. Ze świata tymczasem szły coraz groźniejsze wieści, pogłoski — bo i z Kijowa przestały przychodzie gazety. Padanie fortec, cofanie, brak amunicji — w administracji chaos — żadnej organizacji. Do miasteczka powiatowego niema dojazdu. Trakt zawalony już taborami wojskowemi, żołnierstwem, które miażdży, lub spycha nieszczęsne wozy chłopstwa ewakuowanego — pędzi ze sobą tysiące sztuk bydła — i dąży do Pińska.
20 sierpnia przyszła wiadomość, że armja niemiecka jest już pod „niezdobytym“ Brześciem. Wieść tę przywieźli państwo K., znajomi, których z pod fortecy ewakuowano.
Olbrzymi ich tabor dobrnął na nocleg. Jechali ostatnie cztery mile 18 godzin, w tłoku trenów wojennych i chłopskich wozów. Dwór, zda się, zupełnie zapchany — pomieścił jeszcze sto osób i kilkadziesiąt koni.
Tego dnia odczułam już wyraźnie tchnienie idącej na nas burzy. Czuło się ją w powietrzu i w duszy. Późnym wieczorem wyszłam w pole: Głucho jeszcze, daleko — huczały armaty — na widnokręgu, nisko przy ziemi paliły się ogniska obozów przy drodze — suchy powiew wiatru miał swąd pożarów i duszność.
Wracając — wstąpiłam do mieszkania sierot. Gwarno tam było. Kąpano je, zmieniano bieliznę; czekając na wieczerzę — zbierały się pod lipą — i krążąc wkoło, śpiewały o mądrej kaczce i posłusznych kaczętach. Nic ich nie obchodziło — co się działo za cieniem lipy!
Nazajutrz zjawił się najwyższy dygnitarz „ uriadnik4“ z rozkazem, aby otrząsnąć cały owoc z sadu — bo będą przechodzić armje. Rozkaz wydała władza sanitarna, dbała o zdrowie sołdatów.
Spytałam go tedy, czy niema rozkazu, co robić ze spirytusem. Kto go ma pilnować przed armją — a jest tego kilka tysięcy wiader w cysternie.
Nie — o tem nikt nie myślał. Podobno mają go otruć arszenikiem i wylać, ale kto i kiedy — jeszcze nie było „prikazu“. I z tem odjechał.
Ale już i wieś zawrzała niepokojem. Zjawili się chłopi o radę.
— Czy wam każą odjeżdżać?
— Nie — ale batiuszka odjeżdża. Straszno. I kasę z gminy wywieźli.
— A ileż masz w kasie?
— Półtory sotni.
— A twoje gospodarstwo warte półtora tysiąca?
— Bodajże więcej.
— A widzisz tych co uciekają? Chcecie tak się tułać jak oni?
— A pani co „duma“?
— Ja się nie ruszę.
Poskrobali się w kudły i poszli. Zrozumiałam, że ich ogarnia straszna zaraza tłumu — duszy zwierzęcej, kolektywnej — panika.
Trzeba się stać skałą — lub człowiekiem, żeby się fali oprzeć, zarazie kolektywnej nie dać się obalić.
Tabory obywatelskie u mnie spoczywające, zaczęły zabierać się w dalszą drogę. Przez dni parę długie szeregi wozów ładownych — ekwipaży — stada bydła, koni ciągnęły z majątku, dalej, w głąb — bocznemi drogami przez lasy, w stronę Pińska, i dalej ku Orszy, Smoleńsku — Bóg wie w jaką dal cudzą, wrażą — straszną. Odchodzili z ciężkiem sercem, jak skazańcy. Przeprowadzałam ich do przydrożnej kaplicy z bezmiernym żalem i współczuciem...
Byli tacy z Radomskiego, co jeszcze od zeszłego roku znajdowali się w tułaczce — po drodze tracąc dobytek, siły, zdrowie, walcząc ze zdemoralizowaną służbą, bez żadnej otuchy i nadziei.
Wracałam do domu powtarzając, zaprzysięgając sobie: śmierć — a nie taka wędrówka, i aby nie myśleć — zabierałam się do roboty. Nie była to właściwie robota — była to już wojna — jak ją cierpi i znosi jednostka poza prawem wojennem stojąca: cywilny obywatel z terenu walk.
Pierwsza wojenna fala, co nas ogarnęła, były to tabuny wojskowego bydła. Wypasano niemi wszystkie pola i łąki, mnogość i sposób żywienia przypominały czasy biblijnych obyczajów. Ziemia stała się bezpańskim stepem, a dwory zagrodami, gdzie te niezliczone tabuny spędzano na nocleg. Powiat nasz należy do małowodnych — całoletnia niebywała susza dopełniła miary jeszcze jednej klęski pragnienia. Cierpieć zaczęli ludzie — ale najnieszczęśliwsze były zwierzęta — padały gęsto — zdrożone, zegnane, oszalałe paniką, głodem, pragnieniem. Z dzikim rykiem gromady okrążały studnie, tratując, co słabsze z pomiędzy siebie, pod naporem padały ogrodzenia sadów — gdzie były sadzawki ze stojącą, niezdrową wodą. Żołnierze pastuchy, od kurzu i zmęczenia do ludzkich istot niepodobni, spędzali to jako tako do zagród na noc, ale część wypierała się na wolność i ginęła po lasach, bo skoro świt pędzono tabuny dalej — za cofającą się armją w stronę Pińska.
Oficerowie od tej komendy, wstępowali na chwilę, prosząc o mleko — spiesząc bardzo. Mówili cyfry wprost bajeczne: tysiące, dziesiątki tysięcy sztuk — zarazy już grasowały wszystkie: karbunkuł, zaraza płucna, jaszczur. Co dwór, co wieś, przybywały znów tysiące; zagarniali wszystko, by wrogowi nie zostawić.
— A cóż zrobicie jak nie zdążycie ujść? — pytałam.
— W ostateczności potrujemy i pozabijamy.
Ile lat pracy trzeba było, by to bogactwo wytworzyć — i ile lat minie, zanim to straszne zniszczenie — biedny „civilus“ napowrót swą mrówczą pracą odrobi!
Przez dni kilka fala ta przechodziła przez kraj — już się rozlała szeroko — wszystkiemi szlakami — niebaczna dróg — znacząc swój ślad padliną i zniszczeniem.
Huk armat był coraz bliższy — coraz gęstsze przeciągi wojsk. Zjawili się pierwsi kozacy. Kilku oficerów chciało zająć mieszkanie w domu, ale się rozmyślili. Pojedynczy kozacy wpadali do dworu — porywali uprząż, konie, bryczki — płacąc zresztą za wszystko gotówką. Opowiadali, że ponieśli porażkę w błotach Dywińskich.
Bóg wojny istotnie jest z Niemcami. Błota te, to odmęty torfowe — nigdy nieprzebyte — suche lato uczyniło je terenem bitwy. „Niezdobyty“ Brześć przestał istnieć, kraj leżał otwarty — już wieczorem na horyzoncie czerwieniały wokoło łuny pożarów.
Czując, że na dnie już tylko liczyć trzeba było rosyjskie panowanie — posłałam do gminy — o jakąś decyzję w sprawie spirytusu. Ale nie było już ni władzy, ni policji — kraj zalewało coraz dziksze wojsko. Gwałtowne wybuchy zwiastowały wysadzenie kolejowego mostu i stacji — przerwała się ostatnia komunikacja.
Wtedy miałam ciekawe studjum „ducha“ ludzkości.
Tłuszcza żołnierska, chłopska — jedni gnani przez wroga, drudzy gnani paniką, umierający ze strachu przed „Germańcami“, których wyobrażali sobie jako ludożerców, rzucili się do rabunku sadu.
Stada mężczyzn, kobiet, dzieci, starych bab i dziadów rzuciło się zajadle do żarcia niedojrzałego owocu, łamania płotów, gałęzi — młodych drzew, pakowało ten łup w worki, fartuchy — wyło z uciechy — zapewne dlatego, że poniosą ze sobą w tej ucieczce cholerę i dyzenterję. Po kilku godzinach olbrzymi sad był doszczętnie ogołocony, stratowany, odarty prawie z liści. Kto się nasycił owocem, łamał kwiaty, róże, krzewy — co się dało. Potem zabrano się do pasieki. Z dachów czyniono opał i podkurzacze — wydzierano ramki — i pożerano wszystko razem — wosk, czerw, zimowy zapas miodu, umykając od rozjuszonych pszczół. Żołnierze i chłopstwo tam zajęte — do ludzi nie byli podobni, opuchnięci od żądeł, umazani miodem, a rechoczący z uciechy.
A huk armat niemieckich, regularny, potężny zbliżał się nieubłaganie.
Wieczorem tłuszcza cofnęła się na wieś, i starszyzna znalazła, że czas jest odpowiedni do przysłania straży do ochrony sadu, ze względów sanitarnych“.
Przybyło tedy dwóch żołnierzy — i myślałam, że będzie może noc spokojna.
Ale o 10-ej wieczorem straż mi dała znać, że kozacy odbili magazyn ze spirytusem, piją — i chłopy też z wiadrami lecą. To był moment, którego człowiek jednakże do śmierci nie zapomni, i po którym zupełnie na śmierć jest obojętnym. Warczenie uciechy tłumu, tupot biegnących, trzeszczenie resztek płotu — słychać było — wśród huku armat.
Zarządziłam, jaką taką ochronę przed najściem pijanej tłuszczy. Pogaszono w domu światło, znieśliśmy do piwnicy odzież, pościel, żywność, sprowadziliśmy sieroty — posłałam na wieś do oficerów — i przebyliśmy tak parę godzin — pełnych wrażeń i nastroju.
Parę bliskich strzałów karabinowych dodało nam otuchy. Chyłkiem, czając się po krzakach, ktoś ruszył na przeszpiegi. Przy spirytusie była już wojskowa władza — tłum pomimo to rzucał się do rowu, kędy ciekł strumień ognisty. Pod groźbą kul chłeptał i czerpał. Zaczęto zarzucać gnojem i ludzkiemi exkrementami — bezskutecznie — jeszcze był pożądany i smaczny. Kto nie docisnął się by pić, ten przesiąkłą płynem ziemię ssał i połykał. Przy oświetleniu pochodni — obraz był ciekawy — jako studjum ludzkości z XX wieku.
Homo sapiens używał.
Wracając, zajrzałem do mych pszczół. Kłębami całemi osiadły puste ściany swych siedzib, otulając swemi ciałami matkę, do śmierci wierne, karne, przywiązane.
Rozbudzone sieroty — osiadły ganek, i cienkie głosiki śpiewały: Kto się w opiekę.
Przetrwaliśmy tak tę noc.
Nazajutrz przypłynęła do mnie nowa fala. Zajechały tabory już nie z Korony — ale miejscowe, sąsiedzi znajomi — o mil kilka z pod Brześcia. Wśród nich ujrzałam z radością księdza.
Zamówili się na krótki odpoczynek, z zamiarem ucieczki dalej — do Pińska.
— A pani? — było pierwsze pytanie.
— Mnie nie wyganiają dotąd. A jeśliby wyganiali, daleko nie zajdę piechotą — bo już zabrano uprzęże, wozy i konie.
— Nas też nie wyganiano. Rozkaz o ewakuacji cofnięty, ale nie mogliśmy wytrzymać. Pomimo cofnięcia rozkazu kozacy gonią, palą i rabują.
— Dom mam murowany, to go nie spalą, jak odjadę to jeszcze doszczętniej zrabują, a jechać z „nimi“ nie chcę. Nigdy nie miałam ochoty zwiedzania Rosji po opowiadaniach rodziców, którzy ją przewędrowali bardzo dokładnie, bo kibitką do Tobolska. Wobec tych wszystkich racyj trzymam się zdania pana B. z Kobrynia: trwać.
— Pani nie wie co się stało onegdaj w Kobryniu. Miasteczko w większej części spalone i obrabowane, kozacy „hulali“ — ludzie przeżyli straszną noc, stłoczeni w kościele, pociski wybuchały na ulicach — zabitych dużo osób — zgroza!
— Ano — wojna. Nie uciekniemy już przed nią. Tu trwając — mamy przed sobą parę dni grozy — i fala się przewali. Tam uchodząc — przedłużymy mękę tylko — a ruina w rezultacie jednaka. Szkoda próżnego wysiłku. Zresztą dobrowolnie stać się zbiegiem — wstyd.
Zaludnił się dom zpowrotem. Uprosiłam księdza o Mszę w kaplicy — i o spowiedź wieczorem.
Idąc do kaplicy o zmierzchu, przeciskałam się wśród chłopskich taborów.
Ruszyły w panice najbliższe okolice, dzika ludność z Dywińskich błot, kołtunowate, w łyka obute, w burej odzieży postacie, rabujące, zuchwałe. Rąbali drzewa i parkany na ogniska, piekli barany i gęsi — paśli inwentarz, zrabowanem ze spichrza zbożem — i pijani byli błotem z rowów, kędy ściekał spirytus.
Pod dworem stały jaszcze z amunicją, nieco dalej armaty. Żołdactwa były tłumy. Niebo gorzało łunami.
Za powrotem zastałam pułkownika i paru oficerów, oraz watahę żołnierzy po miedź. Zaczęła się gwałtowna, pospieszna i bezładna rekwizycja. Pogrzebowo zadzwoniły aparaty gorzelniane, kotły, statki gospodarskie, i gdy wreszcie późno w noc to wywieźli — wróciłam do domu.
Przez ten czas sąsiadów jeszcze przybyło i postanowili zostać i przetrwać burzę. Dom był obozowiskiem. Każdy się lokował gdzie mógł, urządzał się na jakie takie bytowanie. Chciałam być uprzejmą gospodynią — ale po chwili zrozumiałam, że nie mam po temu ani czasu, ani możności. Ustąpiłam gościom cały dom, zachowawszy dla siebie i moich dwóch domowych towarzyszek — jeden mały pokoik. W swoim sypialnym ulokowałam chorego, który wydawał mi się bardzo podejrzanym o cholerę — czyjaś służąca tejże nocy podobnież zachorowała.
Co chwila, co godzina zbiegów przybywało. Cały dom był jak kolejowa poczekalnia na węzłowej stacji: góry tobołów, skręt ludzi i zupełny zanik wszelkich towarzyskich form. Muszę wyznać, że większej części tych „gości“ nie poznałam wcale z nazwiska, a zapamiętałam tylko najnieznośniejszych. Do „państwa“ należała też służba, konie, psy — wzmagające jeszcze chaos i panikę. Załoga ta cała liczyła około stu osób, stłoczonych w domu, który jak mrowie otoczyli maruderzy cofającej się armji.
Hałastra ta przeciągała przez dwór bezładnie gromadami. Pierwsze odwiedziny były rozumie się do magazynu wódczanego — jeszcze coś tam znajdowali, bo dom oblegali przeważnie już pijani, dobijali się do drzwi wrzeszcząc różne swe żądania: kuszat, wódki, sapog — a nadewszystko: uchodi, budem palit! Cały dzień trwała ta napaść i opędzanie się. Na domiar zmęczenia „goście“ co czas jakiś opadali mnie w paroksyzmach lęku. „Uciekajmy, uciekajmy!“ Ale nie uciekali — tylko czułam, że mają do mnie o to pretensje.
Wieczorem w oknach stanęła łuna. Maruderzy podpalili lamus tuż przy domu stojący. Mieli nadzieję, że tem nas z domu wywabią i „pohulają.“ Aleśmy tylko organizowali straż przy gankach, by nam drzwi nie podpalili — i zasiedliśmy do jakiego takiego, pierwszego w tym dniu, posiłku.
Ale nie zdążyłam cokolwiek przełknąć, gdy nas strwożyły odgłosy — jakby karabinowej palby — regularne grzechotanie, tuż za domem, w ogrodzie.
Noc już była — może już niemiecka piechota następuje, przeszło mi przez myśl. Posłałam po sieroty. Zaspane przeniesiono i przeprowadzono do domu, posłano im na nocleg w sali.
Ale nie była to bitwa. To z łoskotem pękały i spadały dachówki z podpalonej przez maruderów gorzelni. Potem zaczęły się walić z piętra aparaty — stanął słup ognia i po paru godzinach dymiła tylko ruina. Daleko na polu huczały armaty.
Wśród nocy zajechały przed dom samochody, jakiś sztab roztasował się na piętrze. Założono spiesznie telefon. Dwór zapełniło regularne wojsko.
Jak hieny zniknęli maruderzy. Można było z domu wyjść, odetchnąć powietrzem, rozejrzeć się po dworze.
A dwór już był pusty. Służba, widząc, że zostaję, uznała za rzecz wskazaną sama swym losem się zająć. Zabrali tedy wozy, konie, woły — obładowali się zbożem i pociągnęli za wojskiem.
Ruszyła też w panice cała wieś. Jak stado owiec poszli wszyscy: dorośli, starzy, młodzi, dzieci — kto czem miał i mógł: końmi, wozami, piechotą — obładowani nad siły — oszaleli zarazą paniki.
Poszli na przepadłe. Szlak ich widziałam potem, po dniach kilku. Usłany był smugą zbóż, wyrzucanych z fur przeładowanych — ciskali na drogę płótna, wełnę, odzież, okrasę — a dalej, dalej i trupy. Straszny szlak — i rozpaczliwy obraz zwierzęcego, bezmyślnego pędu.
Kiedy wrócą i ilu ich wróci do tych chat, do tych pól i co zastaną te niedobitki? Został przecie jeden Dokim. Ciężko chory schronił się z żoną do mej chaty w lesie i tam przetrwał te ostatnie dni.
Puste czworaki i oficyny zapełniało wojsko, podwórza gorzały od ognisk, przy których szlachtowano i pieczono masy bydła i świń. Rano oficerowie saperscy zrewidowali cały dom. Myślę, że posądzono mnie o nieprawomyślność, żem tak uparcie tkwiła na miejscu. Przetrząśnięto tedy każdy kąt, żem wreszcie spytała, czego właściwie szukają — to im pomogę.
Mówili, że szukają spirytusu, ale ostatecznie kupili trochę uprzęży i odeszli. Cały dzień zjawiali się coraz inni — z namowami, żeby jednakże uciekać — ofiarowywali nawet podwody dla sierot i dla mnie obiecywali opiekę w podróży — i masę pomyślności w Rosji, a straszny los gdy pozostanę.
„Goście“ już byli znowu gotowi do drogi, tem bardziej, gdy ich jeden z oficerów zapewnił, że dom będzie niezawodnie na linji strzałów, a jedyna piwnica zawali się od jednego pocisku.
Zbierali się, radzili, straszyli się wzajemnie, lamentowali — ale nie jechali. Po południu wyszłam w pole, za spaloną gorzelnię. Dzień był dżdżysty i posępny — szerokiem półkolem ciągnęła się na horyzoncie naszym płaskim i wypukłym — linja boju. Znaczyły się wybuchy armatnich strzałów i łuny palących się wsi — zresztą nic widać nie było — przelatywali konni żołnierze stamtąd do sztabu, lub ranni do opatrunku, nic nie zwiastowało grozy tak bliskiej.
Za powrotem do domu, dowiedziałam się, że jakiś pijany sołdat wybił okna w kaplicy. Przenieśliśmy tedy ołtarz do domu i urządziliśmy go w salonie. Późnym wieczorem miałam znowu na zawsze pamiętny obraz z owych dni:
Podwórze zawalone żołnierstwem — a obok w oficynie — na galerji gromadka sierot w oświetleniu jednej świeczki.
Chór piskliwych głosików śpiewał: „Kto się w opiekę“ — w ciemności wtórowały chrypliwe basy. To żołnierze polscy klęcząc bez czapek — modlili się razem. Poklękaliśmy z księdzem także. W nocy strzały się wzmogły i z dniem doszły do całej potęgi. Stary dom trząsł się od huku, chwilami rozdzierały się chmury i błyskało słońce.
Wśród wojska powstał większy ruch, telefon działał bez przerwy — zjawiły się armaty na łące za dworem, zaczęto sypać okopy. Ostatnie tabory zniknęły w lasach, czułam, że dobiega kres męki.
W domu dwoje ludzi chorych na cholerę leżało już beznadziejnie. Ratowaliśmy ich, ile możności, zupełnie o zarazę nie trwożni. Wśród huku armat ksiądz odprawił Mszę rano — dzień cały oficerowie znowu nas nachodzili, namawiając do wyjazdu z nimi razem. Ostatni tak zakończył:
— My dziś w nocy odchodzimy na pozycję o wiorst piętnaście. Po nas przyjdą jeszcze kozaki, żeby wszystko spalić. Nie ręczymy za wasze życie. Rozkaz wypędzania cofnięty, ale kozaki o rozkaz i zakaz się nie troszczą. Po nich już przyjdą Niemcy. Wrogowi nie trzeba nic zostawić.
Tedy wyczerpała się wreszcie moja cierpliwość i odpowiedziałam mu ostro:
— Dwa razy człowiek nie umiera, ale raz i tylko tam i tak, jak mu Bóg przeznaczył. Moje doczesne dobro zmiecie wojna, bo leży na jej szlaku, ale mój honor każe mi tu zostać — i nie pójdę, ani polskich dzieci do Rosji nie dam. Dosyć ich Sybir pożarł. Te niech tu ze mną zginą, lub przetrwają.
Myślałam, że źle się skończy to moje szczere credo, ale odszedł bez stosowania jakichś represyj — i oto wieczorem zaczęli się zbierać do odwrotu.
Armaty grały i słychać było coraz wyraźniej grzechot karabinów — noc zaszła ciemna, chmurna — ostatnia z tej zmory. Uspokoiłam „gości“, że będę czuwać, żeby spoczęli — sieroty położyliśmy spać w sali — zostałyśmy we dwie na warcie.
Do północy artylerja spoczywała na podwórzu, żołnierze Polacy zebrali się w kuchni — rozmawialiśmy — dawali mi polecenia i adresy rodzin — żeby wieść kiedy przesłać, boć to straceńcy byli — rezerwiści żonaci i dzietni z Kaliskiej, Lubelskiej, Płockiej ziemi — zgnębieni, znękani, bez nadziei powrotu do tych swoich najbliższych, najdroższych.
Słońce co wejdzie — już ich i mnie rozłączy żelaznym pierścieniem granicy — i chwalili mi — żem została — i takeśmy żałośnie przegwarzyli — szeptem — bo się Rosjan kolegów bali.
Aż po północy rozległ się rozkaz wymarszu — pożegnaliśmy się.
— Już teraz kozacy tylko przejdą po nas! Niech was chroni Częstochowska Królowa — szepnął ostatni, odchodząc.
Rumor zbierania, zaprzęganie, komenda, parskanie koni — ruszyli — wyszli za bramę, utonęli w nocy — zapanowała cisza bo i strzały ustały, i ta cisza była najcięższą chwilą owych dni.
Zmieniałyśmy się na warcie — w oknie.
Z bezmiernego zmęczenia zasypiałam chwilami. Budziłam się — słysząc już kozackie wycie — ale to złuda była — to tylko chrapał i jęczał nieszczęsny choleryczny za ścianą. Wokoło — na drodze — była cisza.
Bardzo długa była ta noc — i bardzo ciężka. Wreszcie znowu mnie sen zmorzył. Zbudziła mnie towarzyszka warty:
— Spójrz-no! Jakaś łuna na lewo. Może stodołę podpalili.
Zerwałam się. Jaśniało nad gumnem — ale tak było cicho — i pusto. Nigdzie śladu kozaków.
To był brzask wschodu słońca.
I oto jak czarny całun w tym blasku sczezła straszna zmora, odetchnęłyśmy, przeżegnały. Nie będzie kozaków — przetrwałyśmy na stanowisku.
Wyszłam na Boży świat. Dzień wstawał pogodny — z pierwszym jesiennym szronem, bo był to już 2-gi września. Miałam wrażenie zrazu, że jestem sama na świecie. Nigdzie ani żywego ducha. Minęłam zniszczony, rozgrodzony sad — ruiny gorzelni — wyjrzałam na pole — wszędzie martwa pustka.
Ale zato wszystkie podwórza zawalone resztkami obozów, śladami żołnierskiej, dzikiej gospodarki. Kupy nawozu, zboża, ziarna, skóry i wnętrzności zwierzęce, kawały mięsa, kotły, blaszanki, koła od wozów, odzież, szmaty, ładunki, zdechłe konie, rozprute pierzyny, worki z obrokiem, ilość i jakość przedmiotów nie do zapamiętania i spisania. Wszystkie budynki bez drzwi i okien, wszędzie ślady ognisk — kupy pierza z drobiu i brud niedający się wyrazić.
Nareszcie usłyszałam dwa głosy: skomlenie psa i jęk człowieka.
Pod węgłem piszczał szczeniak bezpański — a w pustej izbie na tapczanie jęczał sołdat — straszny, siny na twarzy — w cholerycznych kurczach.
Zostawili go — na pastwę śmierci. Oczekiwał jej zupełnie obojętnie — prosił o papierosa. Gdym wracała do domu, ujrzałam po kątach przemykające postacie. To jacyś pozostali z taborów zbiegi — hieny — rzucali się już do rabunku.
A wtem, u węgła szopy — z jakiejś porzuconej pustej kadzi — wytknęła się głowa ostrzyżona, a dalej postać chłopaka, w dziwnie niedopasowanej odzieży.
Wyskoczył ze swej kryjówki, przeciągnął się — wyszczerzył zęby:
— Już posli! — szepnął z mazurska — dał susa między budynki — i poleciał naprzełaj — ku zachodowi.
Ten się pewnie oprze aż za Bugiem. Zaledwie wróciłam do domu, gdy ktoś wpadł — krzycząc: Niemcy idą!
Wyszłam tedy na ganek, za mną wysypywała się z domu co żyło.
I oto od folwarku ukazał się pierwszy szary piechur w pikielhaubie z karabinem gotowym do strzału i zjeżonym żądłem bagnetu.
Zatrzymał się na nasz widok — pozdrowił:
— Guten Morgen.
Pomimowoli — zaśmiałam się:
— O gewiss, guten Morgen! — odpowiadam.
Ucieszył się i on, że może się porozumieć, i zaczęliśmy gawędkę:
— Keine Russen?
— Einer!
— Wo ist er? — bagnet się najeżył.
Wskazałam na folwark.
— Tam leży chory na cholerę.
Machnął ręką — położył karabin na ziemi. Zdjął szynel — i nie przestając rozmowy — zaczął go misternie składać w wałek, z całą drobiazgowością równając każdą fałdę.
Zza węgła wychodzili pojedynczo inni i za przykładem kolegi — składali karabiny — i pozbywali się szyneli, temi samemi automatycznemi ruchami.
A ów pierwszy rozpytywał:
— Dokąd poszli Rusy?
— Nie wiem — kędyś tam.
— A wy kto?
— Polacy.
— Żeście zostali? A toć tu ruski kraj.
— Jeszcze wam daleko iść do ruskiego kraju. Tu nie znajdziecie ani jednego Rosjanina. Wszyscy uszli.
— Dogonimy ich.
Było ich już z tuzin — pęki karabinów zdobiły podwórze. Zapalili fajki.
Nad dworem przeciągnął, warcząc, aeroplan. Dzień był pogodny, iście letni.
Tedy piechur spytał:
— A gdzie u was kuchnia? Pokażcie. Wir möchten Kaffee trinken.
Ruszyli za mną do domu.
W ten sposób odbyło się nasze przejście pod władzę i na usługi innej armji.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.