<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przyszło to coś więcej tak łatwo, tak, można rzec po galicyjsku, pojedyńczo, że Sadowski wyjść z podziwienia nie może.
Osunęła mu się w ramiona pewnego popołudnia, prawie niespodziewanie, mdlejąc nader estetycznie w fałdach swych zielonych kreponów.
Była w miarę namiętną, sennie wyczerpaną, nie tracącą pewnego majestaciku, a ulegle wdzięczną. Zwłaszcza miała śliczne „po“, bez łamania rąk, bez wzdychania: „cóżem uczyniła“. Zamyśliła się tylko leciuchno, i uśmiech ten bolesny zaznaczył się troszkę silniej koło ust różowych. Prędko jednak otrząsnęła się z tej zadumy, zbliżyła się do okna, zaczepiwszy mimochodem o lustro i puszkę z pudrem, wysunęła rękę, zerwała jedną świeżą różę i podała ją Sadowskiemu, mówiąc prawie szeptem:
— Na pamiątkę...
Wziął kwiat i ucałował go z uniesieniem studenta. Potem zachwycał się Amą i tem, że jest tak doskonałą w tak niebezpiecznej dla kobiety chwili. Nawet aż przerażała go ta doskonałość. Pomimo, iż według jego teorji nie była już „nic warta“, zachowywała jakoś w jego pojęciu dawną wartość. I to go derutowało. Nie była to rutyna. O to jej nie posądzał i tego instynktem nie wyczuwał. Ale to był przedziwny takt i ta królewska słodycz czyniącej ze siebie monarszy dar niewolnicy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyli się teraz trochę więcej, a właściwie to ona zaczęła wychodzić już poza ramy codziennej troski o zdrowie.
W antraktach miłosnych ekstaz naprowadzała go na opowiadania o tem, czem był, czem jest, czem być zamierza. Sadowski rozmawiał chętnie, będąc od śmierci matki pozbawiony babskiego „naciągania na słówka“. Lżej mu było chwilami. Place i ich przyszłość często przychodziły mu na temat, Ama szczerze interesowała się nimi, przepowiadając, że przez te place stanowczo musi być przeprowadzona ulica.
— Zobaczysz — mówiła — ulica...
— Skąd wiesz?
— Nie wiem, ale mam takie przeczucie.
— Trzeba więc przetrzymać.
— Tak, trzeba przetrzymać.
Siedzieli na ławce, koło klombu heliotropów, a muzyka, która grała cztery razy dziennie walca z „Wesołej wdówki“, grała znów tego samego walca. Ale oni nie słyszeli. Rozmawiali o placach i trzymali się za ręce. Krzaki jaśminowe kryły ich przed oczami przechodzących. Nagle dał się słyszeć skrzyp wózka. Wieziono paralityka. Sadowski drgnął. Ama słodkie swe oczy utkwiła w niego pytająco.
— Co ci jest?...
— Och! ten wózek...
— Skrzypi nieprzyjemnie.
— To nie wszystko. Ja boję się!
— Ty? przecież to nie warjat...
— Ale... paralityk.
— A ty się boisz... tej choroby?
— Tak.
Mówi cicho, głowę skurczył w ramiona.
Wózek z paralitykiem przejechał.
— Och! ależ to szaleństwo... co znowu?
— To jest moja manja.
Słodko do niego się przygarnęła.
— Rzeczywiście manja. Proszę o tem nie myśleć, ja chcę, ja proszę...
— Ale —
Ale myśl o tabetyku nie płoszy się już z umysłu Sadowskiego. Już słodka donna i jej biały welon tracą widać moc. Pomimo jej rączek, tak miluchno wplecionych w jego palce, pomimo ocząt, w półmroku w niego wpatrzonych, skrzyp wózka przejeżdża ciągle po mózgu, po sercu.
— Tak, tego się boję — myśli Sadowski.
Wracają po kolacji do swego pawilonu, w klomby róż.
Jak kadzielnice, rozmodliły się wonią słodkie kwiaty w tę księżycową noc.
Pod jej drzwiami żegnają się długim uściskiem ręki. Korytarzowa czyści na końcu korytarza suknie.
— Do jutra!
— Do jutra!
Pierwszy raz Sadowski uczuwa jakby ulgę, pozostając sam.
Nie zapala u siebie światła i przy blasku księżyca kładzie się, paląc nerwowo papieros za papierosem. Hydra trwogi przed ohydną chorobą ogarnęła go z całą mocą. Poprzednio Ama zaklinała ją tem, że była jeszcze dla niego daleka. Dziś zbliżeniem się swojem nie jest już w stanie zażegnać upiora. Sadowski czuje do niej żal za to, co się stało.
— Gdy pragnąłem jej, gdy zdawała mi się niedościgłą, nie myślałem o tem... o tem... o tej strasznej jakiejś doli, która może mnie spotkać, teraz co!... co?...
Z jakąś nienawiścią patrzy na podłogę. Niżej o piętro jest ta kobieta, która mogła go ocalać jeszcze czas jakiś i sama dobrowolnie zerwała ten urok, jaki miała nad nim.
Zrozumiał, że garnął się do niej jedynie dla tego powodu.
— Aby uczynić sobie z niej tarczę... a teraz co? co?
Księżyc skrył się za chmury i zupełna prawie ciemność kłębami wpłynęła do pokoju. W tej ciemni groza, uciskająca serce Sadowskiego, rosła.
— Tabes, tabes — powtarzał, rwąc bezsilnie prześcieradło, które zdawało mu się ciężyć na nogach.
— Ona jedna... mogła... i poco ona? poco?
Wicher zaszumiał i gałęzie róż szemrały po oknach.
— Poco?
Usiadł na łóżku.
— Trzeba to jakoś skończyć. Ale jak? jak? Nie mogę zrozumieć, co to za rodzaj kobiety. Mówi tak mało o sobie. Umie tylko słuchać. A gdy się odezwie, to także zajęta jedynie kimś innym i jego cierpieniem. A przecież miała tak mało instynktu. Zniweczyła wszystko! A teraz co?... Nie chcę jej być nic dłużny. Kwiaty, może drobiazg jaki. Nie obrazi się chyba... Pojadę do Wiednia jutro, sam. Jakiś brelok, może złote serduszko na łańcuszku, teraz panie to noszą. Zobaczę.
Z coraz czarniejszą rozpaczą rzucił się na poduszki.
— Tak się to kończy, a mogło być dla mnie szczęściem, odtrącającem zmory i straszne widma. Jezu! Jezu! Dlaczego te kobiety nie wiedzą, nie czują, w czem leży ich potęga?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.