<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Sadowski grzęźnie coraz bardziej. Nawet asystent profesora, ten, który mieszka w willi róż poto, aby czuwał nad spokojem nerwów chorych, kręci znacząco głową.
— Zawsze mam kłopot z wami, Polakami! — mówi — zaraz miłość...
Sadowski protestuje gorąco.
— Ach! skądże miłość. Jesteśmy oboje sami, wśród obcych, stąd zbliżenie. Ale to tylko zwyczajna przyjaźń. Pani Ama tak sympatyczna...!
— Tak słodka...
— Tak, słodka. Tak. To wyrażenie właściwe. Zresztą czuję, że znajomość ta działa na mnie zbawiennie.
Młody asystent zdaje się być rozbawiony.
— I owszem. Niech się pan bawi, ale do pewnej granicy. My dozwalamy naszym pacjentom grać w kręgle na żarty... Ale gdy partja zaczyna się na serjo, profesor stawia veto.
Sadowski aż się zarumienił.
— Jak pan może, panie asystencie? Taka kobieta! to jest taka, co jest dużo warta... Jabym nigdy się nie ośmielił!...
— To też nie pan, ale ona się ośmieli!
— Co?...
Zdawało się, że Sadowski skoczy małemu Wiedeńczykowi do szyi.
— Co?...
— No, proszę się nie denerwować! Ja zawsze w życiu najwięcej się boję tych kobiet, które są... słodkie.
I uchyliwszy kapelusza, asystent zostawił Sadowskiego na środku alei.
Muzyka grała jakąś piłę z „Wdówki“.
Sadowski usiadł na żelaznem krześle obok paralityka, który patrzył na niego gasnącemi oczami. Sadowskiemu było niewyraźnie. Jakby zjadł coś niestrawnego, po czem musi być chory. Wdał się sam ze sobą w rozmowę tajemną i tłumaczył się, że, oprócz wycieczek wiedeńskich i ciągłego przebywania z Amą; właściwie nic na nim nadzwyczajnego nie cięży.
— I to nie jest nadzwyczajne. W Krynicy tak samo asystuję damom. Rozjeżdżamy się potem każde w swoją stronę, choć czasem na Michasiowej dalej się zajdzie, niż tutaj z Amą. I potem jedna, druga kartka i szlus. Spotkam na ulicy, chapeau bas, to jest wedle tego, czy warta, czy nie warta. Tutaj tak samo.
Muzyka grać przestała. Wodotrysk szemrał lekko. Cisza zaczynała panować dokoła.
— Szkoda, że tutaj niema Michasiowej... — zawirowało delikatnie w najtajniejszej skrytce Sadowskiego.
Otworzył oczy i starał się oprzytomnieć.
— To przez tego głupiego asystenta. Rozbudził we mnie zwierzątko! Niech go...
Mimowoli zaczął liczyć ni stąd, ni zowąd, ile to już flaszek Liebfrauenmilchu poszło.
— Jedenaście... daję słowo honoru. Nie żałuję. O, nie jestem skąpy... ale jedenaście. I gdyby choć całą wypiła, ale zawsze połowa zostaje. Nie wypada mi się spytać, czy niema pół butelki. Zwłaszcza, że jest w niej delikatność niezwykła. Wczoraj, gdy wychodziłem z nią z restauracji, chciałem kupić od przekupnia kilka róż. Zażądał, widząc mnie z kobietą, rzeczywiście bajońskiej sumy. Ona natychmiast z dziwną słodyczą powstrzymała mnie od tego wydatku. Prawda, że wróciliśmy do zakładu fiakrem zamiast koleją. Sama tego zażądała. Mówiła, że lęka się, czy przesiadanie się dwukrotne na stacjach nie szkodzi mi. Fiakier kosztował czternaście guldenów. Taki Bratfisch... To nie byle co. Ona z pewnością nie zdawała sobie sprawy nawet z tego, ile to będzie kosztować. Tak, jak z wina. Bardzo delikatna. W teatrze nie chce loży. Woli fotele. Subtelna i słodka.
Mimowoli zaczął liczyć, ile jeszcze posiada pieniędzy. Pomimo delikatności Amy, przecież wydawał o wiele więcej, niż przypuszczał, że wyda, jadąc na kurację. I doznał jakby jakiego skurczu. Długie lata był przyzwyczajony do obrachunku ze swą rentą niewielką i skurczoną.
Śmierć matki i pozostawiona przez nią „realność“ wyzwoliła go z drobnostkowej troski. Lecz realność owa była głównie wartościowa przez place, a te wzrastały w cenę przez „przetrzymywanie“ chytre i uparte. O tem Sadowski wiedział i to głównie przeprowadzić z samym sobą pragnął. Nędzny stan zdrowia, upadek sił, ta jakaś tajemnicza niemoc, która go trawiła, przed którą miał wielki szacunek i trwogę, skłoniła go do sprzedania maleńkiej parcelki.
Uczynił to po wielkich wahaniach i bezsennych nocach. Wreszcie, zdecydowawszy się, doznał jakby wydostania się na jakieś pustkowie, gdzie czekali na niego ukryci po jamach złoczyńcy. Jedna parcela mogła pójść za drugą, powlec się całem pasmem.
A wtedy...
I tu było podłoże owego skurczu, który gdzieś w głębi Sadowskiego odezwał się na myśl owych jedenastu butelek Liebfrauenmilchu, fiakra i rozmaitych innych „nie liczących“ się wydatków, które powodowała w nim rycerskość dla kobiety z twarzą prerafaelistycznej madonny, z głową okrytą białą gazą i z przeszłością słodkiej ofiary, która nawet była bita.
— I gdyby choć co za to... — już teraz zupełnie wyraźnie przemknęło przez głowę Sadowskiego. Nie odrzucił tej myśli, tak, jak poprzednio.
— Bo rzeczywiście... żeby choć pocałować. Takie ma delikatne gładkie usta, troszkę wilgotne. Żeby tak w te usta... raz jeden... To przecież można i z taką, co warta. To jej przecież nie obniży.
Zaskrzypiało na piasku. Służący zakładowy odwoził do pawilonu paralityka w wózku. Sadowski powlókł za nim oczami.
— Tabetyk... okropne... — pomyślał — gdyby na mnie coś takiego przyszło, odebrałbym sobie życie. Straszne...
Zamknął oczy i znów chciał myśleć o Amie, ale nie mógł. Widmo tabetyka przejęło go mrowiem.
— Pójdę, poszukam jej. Ona ma dar odpędzania odemnie tych mar. Pojedziemy do Wiednia, do Prateru. Niech tam, będzie dwunasta butelka Liebfrauenmilchu... trudno. Nie mogę tu siedzieć sam z myślą, że...
Nie dokończył nawet. Ciągle w oczach miał zagasłe spojrzenie chorego i w uszach skrzyp tragiczny jego wózka, który jak karawan suwał się po żółtej wstędze alei.
I znów pojechali.
W Praterze od walców było tak gwarno, od powozów tak rojno, że Sadowski i Ama doznali zawrotu i pewnego upojenia. Szczera, skromna jakaś, pomimo obecności mnóstwa kokotek i innych tego rodzaju amfibji, wesołość, narzuciła się na nich, jakby złocistą siatką. Wsiedli do łódki, uczepionej na ogromnem kole, i wznieśli się w górę.
Tak wysoko, z gazą białą, rozwianą na wiatry, z jasną pelą włosów, odwróciła się ku niemu uśmiechnięta a troskliwa.
— Czy nie doznaje pan zawrotu głowy?
— Nie.
— Bo, skoro ktoś osłabiony... Zdaje mi się, że pan trochę pobladł. Proszę przybliżyć się do mnie.
Ujęła go pod rękę. On drugą ręką przycisnął jej ramię.
Pod bieluchnym muślinem bluzki uczuł jej ciało i drobniuchny szkielet. Doznał dziwnego wzruszenia. Była mu tak blizka i byli tacy sami.
— Ama!... ty!...
Pochylił się i pocałował ją w same usta.
Potem czekał, że się obrazi i powie mu co przykrego.
Ale ona milczała i tylko miała dziwny wyraz ust. Jakby bolesny, jakby słodko rozmarzony.
I tak dojechali aż na dół, gdzie zgrzytała olbrzymia katarynka walca z „Wesołej wdówki“, a pomocnicy w bluzach zapalali japońskie latarnie, które nigdy Japonji nie widziały i ujrzeć nie miały.
Sadowski z gracją, pomimo pewnej ciężkości, z jaką mu nogi przylepiały się do ziemi, podał ramię Amie.
— Nie obraziła się — pomyślał — i wreszcie coś udało mi się skorzystać.
Ale usta były bardzo miłe... ciepłe, słodkie i ten jeden pocałunek rozbudził w Sadowskim jakby tysiące drżących igiełek.
— Gdyby jeszcze coś więcej... — rozzuchwalał się w myślach, płacąc za jeden tour nadpowietrznej jazdy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.