<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Idą w Wiedniu, w Ringstrasse.
Ona biało i on biało. Oboje są wcale sznittowni. On utyka trochę, ona zasłania się od słońca parasolką.
Idą bez celu i gawronią się po sklepach. Znają je już na pamięć. Ale to tu, to tam jakiś drobiazg, jakaś tandeta wabi ją, jak ptaka zwierciadło.
— Och! torbeczka z zegarkiem!... Och! klamra dziwna... jakaś żmija, wysadzana ametystami... jakież to śmieszne... widzi pan?...
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak. Ciekawe.
On notuje sobie w myśli adres sklepu.
Idą dalej.
— Widzi pan... widzi pan?
— Co? co?
— Ta parasolka. Cala w cień. Inkrustowana koronką.
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak.
On znów notuje w pamięci firmę.
Jakże chętnie zakupiłby to wszystko, rzuciłby jej pod stopy. Tem bardziej, że jest dziwnie delikatną w swych zachwytach. Mija jubilerów, wystawy Zwiebacka i inne drogie firmy. Zatrzymuje się tylko przed świecącymi drobiazgami. I tak słodko, tak rozkosznie się uśmiecha, mówiąc swoje:
— Tylko tak!
On maca portfel, napełniony średnio, ale mogący zadowolić takie skromne, delikatne kaprysiki. Właściwie sam nie wie, co będzie, bo ta dama jest dla niego jakby zagadką. Sądził, że jest panną, jakąś artystką. Lecz ona ze smutnem wionięciem swych rzęs nieporównanych powiedziała, że jest rozwódką, i to zupełnie prawną, z wszelkiemi formalnościami.
— Rozwiodłam się.
— O! dlaczego?
— Nie był dobry.
— O! jakże dla pani można być niedobrym?
Owinęła się w swój prymitywny welon, bo siedzieli wieczorem w altance, w parku, daleko od wszystkich.
— A jednak był niedobry.
Umilkła chwilkę, a potem dodała z nieokreślonym wdziękiem w głosie:
— A nawet bił mnie.
On rzucił się pomimo osłabienia.
— Niegodziwiec!
Powstrzymała go łagodnym ruchem ręki.
— Niech pan się uspokoi. On jest gdzieś bardzo daleko.
Odsapnął trochę.
— Jego szczęście!...
Gdy w nocy pozostał sam, długo zasnąć nie mógł. Jego kult dla kobiet zaczynał z latami przybierać rycerskość starokawalerską.
Jeszcze nie był starym kawalerem, ale coś już było za progiem. A przytem choroba i ciągłe cierpienie kazały mu patrzeć na rzeczy życiowe z jakiegoś odmiennego punktu widzenia. Zwłaszcza co do kobiet. Dzielił je na dwie połowy. Te, które są coś warte, i te, które nic nie są warte. Leżąc przez życie, potykał się tylko o takie dwa rodzaje. A więc dla tych, które były coś warte, miał w zanadrzu duchowem cześć i pokłony, dla tych, które nic nie były warte, umiarkowany szał i charakterystyczne wydęcie ust.
Biała madonna była stanowczo coś warta. Taka dokoła niej była atmosfera wartościowa. Przytem trzymała się ładnie. Rozdawała, a raczej rozsiewała swą słodycz na odległość. Gdy mówiła do sekretarza w administracji, była tak uprzejma i łagodna, jak wtedy, gdy rozmawiała z księżną, opłukującą swe spuchnięte, dostojne kolana w basenie, lub rezydującą majestatycznie w nasiadówce. Gdy dowiedział się, że ma na imię Ama, nie zdziwił się zupełnie. Inaczej ta kobieta nazywać się nie mogła. Duchowo i krótko. Tylko jego wyróżniała, i to w jakiś inny sposób. Nie był to flirt. Niech Bóg broni od tej fałszywej szpetoty, mającej won zwietrzałej cykorji! Manewrowanie welonem było coś więcej. Prostota, a zarazem gest zwiewny i zawsze prawie troska:
— Jak zdrowie?
W duszy Sadowskiego aż grało z radości. Ile sympatji i rzeczywistego zajęcia się w tych dwóch słowach, co ranka, po różach pnących się z pierwszego piętra do niego, na piąterko.
Stanowczo coś warta!
Oprócz Amy ma etykietkę życiową krótką: Herncisz, zdaje się, po owym mężu, który... bił.
Taką delikatną, jasnowłosą, taką w welonie...
Sadowski aż podskoczył w swej opasce, którą na noc mu kąpielowy, zamiast słuckiego pasa przodków, brzuch owinął.
— Gdyby nawet dopuściła się zbrodni, gdyby nawet zdrady, nie miał prawa!
I zaraz wzruszył ramionami.
— Ona zdrady? W oczach tych jasność sama, i to taka promienna, prawa, czysta. Ona ani złości, ani zdrady dopuścićby się nie mogła.
Poprawił opaskę i usiłował zasnąć.
— Jutro mię znów o zdrowie zapyta.
Uśmiechnął się.
— I tak słodko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słowem, ciągle są razem; czy w Wiedniu, czy w zakładzie.
Ona idzie naprzód w ekstazie, przed wystawami sklepowemi, a on w jej smudze.
— Gdybym mógł jej ofiarować tę torbeczkę z zegarkiem — kombinuje — gdyby to można było tak zrobić, ażeby ona zrozumiała, że ja za to... ach! nie!... broń Boże!
Patrzy właśnie, jak ona idzie przed nim w białej, płóciennej, ubranej gipiurami sukni, i z kapelusza zwiesza się jej długi, haftowany gazowy welon.
Wiedeńczycy patrzą na nią, jak na zjawisko.
— Ja co... od niej... choćby pocałunek... och!
Aż się potknął o biust jakiejś Wiedenki.
— Od takiej archanielicy!...
Ona odwraca się. I uśmiecha się, prawie jak dzieciątko.
— Zmęczony? — pyta delikatnie.
— Nie, nie! — zapewnia Sadowski.
Ale zmęczony. A jeśli nie on, to ona zmęczona.
Pokazuje na siebie nieporównanym, ślicznym gestem.
Sadowski chwyta okazję, z radością mężczyzny, któremu się trafia możność „wpadnięcia“ do knajpy.
— Może gdzie wstąpimy?
Mówi to nieśmiało. Ale archanielica rezolutnie dosyć przystaje.
— Dobrze. Tylko na werandzie.
— Ależ tak!
Za chwilę siedzą w restauracji poza szpalerem szarych od kurzu i ugarnirowanych bielą niedopałków bluszczów. O kilkanaście kroków konie fiakierskie biją kopytami i rozwiewają żółte, ciężkie dery, pod któremi muchy odprawiają całe parlamenty.
Sadowski z rozkoszą patrzy, jak Ama połyka kremy, torty, pianki, i znów torty, kremy i pianki.
On miał ochotę na sznycla, ale ona z anielskim gestem zabroniła mu mięsa. Jest bowiem skazany na wegetarjańską kuchnię. Ama troskliwie wybiera mu „menu“ ze szparagów, kalafiorów, brukselki i innych zielenin.
— Nie wolno... nie wolno... ja każę!
Rozkoszą napełnia go ta słodka staranność. Nagle doznał jakiejś dawno nieznanej wesołości. Ta słodka kobieta, gwar Wiednia, trochę ulgi w cierpieniu — podnieca go radośnie. I warszawskim zwyczajem nie pojmuje inaczej wyładowania tego radosnego uczucia, jak w formie pękatej, szkaradnej butelki, sterczącej w odrapanej wazie, imitującej nieśmiało srebro.
— Każę zamrozić...
Ale ona zarumieniła się z oburzenia.
— Proszę pana... co to znaczy?
— Ja.. nic... tak...
— Panu nie wolno. A jeśli dla mnie, to ja mam wstręt do szampana.
I cudne, łagodne, domowe spojrzenie.
— Poco takie wydatki?
Uśmiechnął się. Sprawiła mu tem wielką radość. Stanowczo była dużo warta. Tak naiwnie troszczy się o to, aby nie wydał dużo na szampana. Prawie naiwna. Słodka! I tamten ją bił!...
— Zresztą ja tylko jedno wino lubię — dodaje.
— ?...
— Liebfrauenmilch.
Sadowski rzuca się, jak szaleniec, na kartę win. Jest Liebfrauenmilch, jakieś bajeczne, trzy razy droższe, niż Roederer. Pal sześć! Skoro Ama lubi. Przynoszą z czcią i szacunkiem. Kelner idzie, jakby niósł urnę z popiołami Napoleona. Sadowski rozlewa wino z równem namaszczeniem. Jedna Ama pije ten cud, jak zwyczajną lurę po koronie fifkę. Sadowski, który czekał na jakiś zachwyt, jest trochę zdziwiony. Wreszcie zapytuje:
— Dobre?
Ama uśmiecha się anielsko.
— Dobre.
I zaraz dodaje:
— Wreszcie ja się nie znam.
Sadowski zaczyna żałować, że się zagalopował w restrospektywność i postanawia na drugi raz zbliżyć się z datą Liebfrauenmilchu więcej do teraźniejszości. Zdziwienie jednak wzrasta, gdy Ama (pomimo tego, że się nie zna) natychmiast ostrzega go łagodnie:
— Tutaj są nieuczciwi ludzie w tej restauracji. To wino różni się znacznie od poprzedniego.
I z boskim uśmiechem dodaje:
— Bo nie chcę, aby panu działa się krzywda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.