<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Ale jedno z okien domu pod białemi różami otwierało się wcześniej, niż inne.
Otwierało się szybciej, jakoś bardziej zdecydowanie, gestem kogoś, kto ma zdrową, nie zdeformowaną rękę.
I w oknie tem pod całą nawałnicą róż ukazywała się postać kobieca.
Przesłodka, madonnowata.
Fraszka Ghirlandajo, Della Robia i ich rozmodlone, dziewicze twarze, które nigdy, zda się, złej myśli nie miały.
Czem byli aniołowie Fra Angelico da Fiesole w sukniach gwiaździstych, z włosami odwiniętymi, jak pani Pompadour odwijała w tyle lat później, wobec tego czoła, ozłoconego półksiężycem złota, o połysku miedzi?
W wyrazie zaś twarzy miała ta biała Donna coś z lecących geniuszków Piotra Pawła Prudhon’a.
Słowem, synteza słodyczy zaświatowej i ziemskiej.
A tak była białą, złotowłosą, błękitnooką i tak miała cudny owal delikatnej twarzyczki, iż niema ani pendzla, ani pióra, które oddaćby ten cud mogły. Gdy powiał silniejszy wicher, drżało się nie o róże, ale o nią, aby nie wionęła w przestrzeń, aby planować pod obłokami, z oczyma przymkniętemi i rękami złożonemi na piersiach. Bo cała była tą wiotką, przejrzystą, przedziwną, na której, zda się, cudem trzymają się koronki, etaminy, krepony. Nogi jej były wązkie i długie, ręce tak samo. Karnacja ciała miała tony róż, które otaczały jej okno. Gdy, odziana w długi, lekki, przedziwnie seledynowy szlafrok, opierała się o ramę i słodkie turkusy swych oczów słała w przestrzeń, zamarzyć się, zapatrzyć.
Włosy długiemi pasmami opadały jej na ramiona. Czasem zarzucała na głowę gazową, białą zasłonę. I wtedy było to coś tak prymitywnego, że aż olśniewało. A gdy kto z drugiego okna lub z dołu przemówił do niej, nie zmieniała pozy, ale usta jej okalał tak słodki uśmiech, taki wykwint anielskości rozjaśniał twarzyczkę, że chory, pozdrawiający ją, chłonął w siebie tę słodycz i upajał się nią.
— Jaka słodka! — mówili wszyscy.
A ona szła w tej smudze słodkości i zdawała się być dobrą wróżką. Dziewicą świętą, idącą wśród złotej pustyni areny cyrkowej, niosącą męczennikom i dzikim zwierzętom biel róż w fałdach swego welonu i czystą rezygnację najczarowniejszej dobroci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem sanatorjum podwiedeńskiem, przylepionem u stóp góry, w szmerze fontann i woni kwiecia, całe setki chorych łudziły się, że znajdą to, co z wielkiem biciem skrzydeł ulatało od nich w nieskończoność.
Ale ułuda jest słodka. Choćby opłacić ją męką i ofiarą ostatków pieniężnych. Byle dalej od tej czarnej, zimnej, tak dobrze zamkniętej trumny. Może się uda.
Może...
Pierwsza konsultacja, nowe badania, asystent, doktór, świeża słuchawka, to tu, to tam... tak, coś nowego stanowczo. Jakiś błysk. A potem ta recepta w ręku, jakby rąbek szaty ulatającego anioła. I choć targa coś koło serca, szaleństwo! nowa słuchawka musiała pochwycić nowy rodzaj rzężenia. Ten prawdziwy, ten, który właśnie jest przyczyną, że to coś, bijąc wielkiemi skrzydły, ulata.
Więc dlatego sanatorjum pełne.
Kobieta o twarzyczce Madonny nie jest właściwie bardzo chora. Niedokrewna, trochę nerwowa. Ale i dla takich miejsce pomiędzy chorymi być musi.
Kobieta o twarzyczce Madonny zmienia codziennie białe toalety kilkakrotnie. Lato jest bajeczne i biały kolor jest w modzie. Tylko w pokoju madonna nosi zielony, mdławy szlafroczek. Wychyla się wtedy często z okna, a rozchylone rękawy opadają na pęki róż, jak skrzydła jakiegoś fantastycznego ptaka, który spoczął na chwilę.
Ponad oknem słodkiej pani otwierać się zaczyna także dość wcześnie drugie okno. Przechyla się zeń ktoś, ledwo odziany, jakiś mężczyzna.
Przytrzymuje jedną ręką kurtkę płócienną u szyi i przez gęstwę róż stara się dojrzeć, co się dzieje na dole. Gdy zielona krepa, biała gaza i złote włosy zamigocą, przechyla się jeszcze więcej.
— Dzień dobry pani! — mówi łagodnie.
Słodka pani podnosi swą twarzyczkę i roztwiera śliczne oczy.
— A!... to pan!... — mówi tak słodko, tak miło, tak rozkosznie.
A panu w oknie zdaje się, że z wonią róż i ten głos i ten uśmiech tak dziwnie miło wita go o rannych chwilach.
— Jakże pana zdrowie? — pyta dalej pani, przechylona, podana naprzód, cała jakby ulecieć chciała na drugie piętro szwajcarskiego domku.
— Lepiej mi — odpowiada pan.
I rzeczywiście jest mu w tej chwili lepiej. Strzyknie w nogach od czasu do czasu, ale on w tej chwili, pochylony nad klombem najcudniejszych uśmiechów, zrywa je delikatnie i o bóle swe nie dba.
— Jedziemy dziś do Wiednia? — zapytuje, wisząc cały, jakby miał wypaść lada chwila.
— Lękam się, że pan się zmęczy.
I wzrok trwożny, lękliwy.
— Cóż znowu! Jestem na pani rozkazy. Po zabiegach. Dobrze?
— Skoro pan tak chce koniecznie...
— Ależ naturalnie. Do widzenia.
— Do widzenia!
Mdlejąco i miło.
— Do widzenia!
Przeginają się jeszcze. Przechylają ku sobie. Wpatrzyli się w oczy, w usta.
— Do widzenia!
Wreszcie cofnęli się do pokojów. Teraz ona naciera piegi coldcreamem i benzoesem, a on przymierza nowe jasne buty na dziwnie zdrętwiałe nogi.
— Profesor nie kazał mi męczyć się — myśli — ale niech go djabli.. pojadę, choć wiem, że, gdybym powiedział jej, że cierpię, nie skrzywi się. To anioł! Tak słodkiej istoty nie spotkałem jeszcze w życiu. Jak z bajki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.