Staśka (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GABRJELA ZAPOLSKA



STAŚKA








Wydał: „LEKTOR“ Instytut literacki Sp. z o. o.
Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin.
1922.






STAŚKA



Orliński obejrzał się zniecierpliwiony. Stanowczo za dużo zaprosił gości. Teraz nie wiedział co z nimi zrobić. Wypełniali bezczynną nudą jego trzy kawalerskie pokoje. Rozkładali się bryłami cielsk, opiętych w ciemne stroje, na szerokich, wysiedzianych sofach aksamitnych. Mieli pozór tych, którzy na coś czekają w tych brutalnych blaskach lampek elektrycznych, świecących głupio z wnętrz mlecznych falbanek lamp.
— Stanowczo za dużo!
Uśmiechnął się wszakże do nich z poza karcianego stolika.
— Ich wina. Dlaczego wszyscy nie łupią w karty... Jedni ze skąpstwa, drudzy niby z filozofji... głupcy!
Uśmiechał się ciągle elegancko ładnie zarysowanemi usty, wygolony i bardzo sportowy.
— Coś przecież muszę z nimi zrobić!
W kącie, pod makatą buczacką, na której rozpięły się jakieś podejrzane jatagany, dwóch coś cicho szeptało. Jeden z nich był w smokingu i widać było po zarysie ciała, ułożonego niedbale na ciemnym aksamicie sofy, że jest czterdziestolatek dosyć zakonserwowany. Miał tic, jakby coś żuł, i mętne oczy, niby po użyciu atropiny. Ten interesował odrazu wyraźnie zaznaczoną swoją rolą w świecie.
Był to homme à femmes, już tak prosto od urodzenia.
Drugi był... żaden.
Jakieś włosy, jakieś oczy, jakieś wąsy, odzienie.
Słowem: żaden.
Ten w smokingu żuł fikcyjne, niewygdakane słowa i kwiaty, pochwytane z wyobraźni. I ręką gładził aksamit sofy takim gestem, jakby ciało biodra kobiecego.
Po chwili ziewnął.
— No! wiecie... — rzucił nagle w przestrzeń.
Orliński, rozdający właśnie karty, mignął ku niemu uśmiechem swych białych zębów.
— Co, Feluś? co?
Feluś w smokingu ziewnął raz drugi.
— Dlaczego nie zaprosiłeś jakiej kobiety? — rzucił na szerokość pokoju.
Orliński uderzył się w czoło.
— Prawda!
I pokręcił głową.
— Tuman ze mnie.
Jakiś głos leniwy odezwał się z kąta:
— Możesz to naprawić! Poślij po jaką.
— Ha?
— A no! dwunasta zaledwie...
— Ale po kogo?
Zapanowało milczenie. Nastał czas namysłu.
Taki sam, jaki nastaje w chwili, gdy garson w restauracji podaje kartę potraw do wyboru.
Zbożne skupienie ducha.
Bo fakt wielkiej doniosłości. Chodzi o wybór.
I tu milczano.
Wreszcie ozwał się znów leniwy głos z kąta za parawanem:
— Poślij po Staśkę Chodacką, tę z chóru.
— Bene!
— A jakby jej nie było, to niech jej siostra przyjdzie.
— Bene!
I zaraz rozkaz:
— Pieter!
Z portjery wywija się twarz o szklanych oczach.
— Niech Pieter bierze dorożkę i sprowadzi tu Staśkę Chodacką. Pieter wie, na Teatralnej.
— Wiem, jaśnie panie.
Ani drgnął, ani się skrzywił.
— Tylko raz, dwa...
— Dobrze.
— Ma Pieter pieniądze na dorożkę?
— Mam.
— No to dalej! A niech się śpieszy. Jak jej niema, to niech przyjedzie Mania, siostra, ta druga... Zrozumiał Piotr?
— Zrozumiał.
Twarz blada o szklanych oczach przestaje planować na tle portjer kilimowych. W salonie, w przyległych pokojach zapanowuje oczekiwanie.
Karciarze oddychają ciężko, puszczając kłęby dymu. Siedzący pod ścianami rozmawiają półgłosem. Gdzieniegdzie zadzwoni butelka o kieliszek. Martel się złoci, to znów Chartreuse’a, jak szmaragd.
Orliński powiódł wzrokiem zadowolony, uspokojony.
— Będą mieli dziewczynę, i niech ich djabli!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Feluś żujący i w smokingu podniósł się z sofy i sięga po papierosy.
— Wiecie... ja nie znam Staśki.
Na kanapach ozwał się rechot chóru:
— Chyba ty jeden!
— Tak się składało, Ani jej, ani tej drugiej... Mańki.
— Aha!
Wybrał papierosa, zapalił, usiadł kształtnie estetyczną pozą.
— Zabawne?
— Jak czasem.
— Przepraszam, bardzo zabawne. Mówią nieraz tak, że...
— Świnologja?
— Aha!..
Feluś się skrzywił.
— Nie lubię... przestarzałe...
Ktoś się zaśmiał ironicznie.
— Cóż? ma ci Musseta deklamować?
— Nie, ale jeżeli chcę ją pocałować, to lubię, aby te usta pachniały, a nie...
— E!... mdłe, nudne.
— Nie to. Ale ja mam swoje przyzwyczajenia.
Ktoś znów się zaśmiał.
— Mnie to podnieca.
Feluś ramionami wzruszył.
— A mnie gasi.
— Najlepiej więc być zdaleka z dziewczętami i trzymać się sentymentu.
— Na to nie mam lat.
— Phi! pasja nie zna wieku.
— Ale wiek zna pasję. Enfin, dobrze, iż są takie Staśki. Przecież i one muszą umieszczać gdzieś swój towar.
Z poza parawanu dało się słyszeć:
— Ja Staśkę miałem całe dwa tygodnie i była bardzo przyzwoita, a nawet nudna.
— Takeś ją nastroił.
— Może. Byłem wtedy melancholijny, bo tonąłem w długach.
— A widzisz. Dziewczyna wrażliwa, odczuła sytuację.
— A może nie była pewna swojej i stąd owa „przyzwoitość“.
Felek przebił głosem:
— Kto ona?
Zaczęto się śmiać.
— Jakto? z domu?
— No tak.
— Pewnie z chałupy.
— Analfabetka?
— Nie pisała przy mnie. Zdawała inny egzamin i wcale, wcale... Prawda?
Chór z kanap zamruczał pochlebnie.
Feluś się prawie zainteresował.
— Wszyscy?
Ten i ów mruknął:
— No!... no!...
— Tylko trochę kapryśna.
— Jak czasem.
— I jak z kim.
Zaturkotała na dole dorożka.
— Przywieźli.
— Ciekawy jestem którą.
— Pewnie Staśkę. Ta druga wiecznie śpi. Podobno ma gruźlicę czy co.
— Winszuję!
— To też Staśka jeździ za nią i za siebie... Cicho! Już idzie.
Po schodach słychać tupot drobnych nóżek i koreczków. Teraz już w przedpokoju zaszemrało i bardzo prędziuchno do salonu przez muślinową portjerę wsunęło się smukłe dziewczątko. W milczeniu, ruchami kota przepłynęło wzdłuż sof.
Oczy miało jeszcze senne, a włosy naprędce dokoła głowy owinięte i wstążką szeroką, płomiennie purpurową przewiązane.
Jasnowłose było i ciemnookie. Śliczny kark i trochę chuda szyja. Piersi płaskie i nikłe. Była bez gorsetu, w sukni z miękkiego jedwabiu zielonego, wpadającego w szafirowy odcień. Trzewiczki szare, a na szyjce kryształowa na łańcuszku kulka.
Gdy szła tak szybko ku gospodarzowi domu, widocznie dobrze tu znana i bynajmniej nie zmieszana rolą, która jej przypadła w udziale, ruchami i zachowaniem robiła wrażenie panienki z dobrego domu, która przybyła na wieczorek do swej koleżanki.
Orliński uśmiechnął się zadowolony.
— No... Gott sei Dank! — wyrzekł z komiczną intonacją.
A potem rękę wyciągnął.
— Jak się masz?
Dziewczyna nie odpowiedziała nic.
Zatrzymała się przy stoliku i tępo patrzyła na karty.
Orliński podniósł się trochę i zwrócił ku sofom.
— No, macie Staśkę. Bierzcie ją sobie!... i nie nudźcie się!
Lecz na sofach nie zapanował żaden ruch. Wszyscy mężczyźni, wpół leżąc, bez widocznego zainteresowania wpatrywali się w chórzystkę.
Orliński rzucił zniecierpliwiony:
— No, idź do nich!
I dodał, jakby poddając temat do rozmowy:
— Opowiedz im, co w teatrze.
Szac! — wyrzekła ostro.
Odwróciła się jednak i ku sofom ruszyła.
Ktoś jej zrobił miejsce.
— Chodź tu, do nas.
Usiadła, lecz zaraz porwała się z piskiem.
— Nie lubię!
— Ale ja lubię — odparł jakiś gruby głos.
Dziewczyna wzięła palisandrowe, obite adamaszkiem krzesełko i usiadła opodal. Była bardzo ładna, tylko oszpecona widocznie pośpiesznie nasmarowanem bielidłem. Siadając, wyciągnęła nóżki, jak dawniej naiwne w teatrze.
Miała pozór wielkiego znużenia, z którem nawet się nie kryła.
— No, co w teatrze?
Odparła wyraz brutalny, cuchnący i widać było, że sprawiło jej to ulgę. Mężczyźni roześmieli się. Wzruszyła ramionami.
— Przestalibyście rżeć, jak konie! — wymówiła z niesmakiem.
— Ty przestań się dąsać! — przebił się głos z za parawanu — i lepiej opowiedz jaką nową anegdotę.
— Nie wiem nic!
— Toś nudna.
— Może!
Utkwiła oczy w lampy elektryczne i siedziała nieruchoma, jakby zahypnotyzowana.
Mężczyźni przestali się nią interesować.
— Nudna!
— Pozuje!
Ktoś próbował ją usprawiedliwić.
— Nieusposobiona.
Roześmiano się.
— Niech idzie do djabła!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mówiono to prawie głośno. Ona zdawała się nie słyszeć, być nieobecną wśród nich. Śliczne, ciemne oczy trzymała utkwione w światło elektryczne. Na twarzyczce jej przecie przebijał się powoli jakby wyraz bezmiernego spokoju.
Powoli mężczyźni przestawali interesować się nią zupełnie.
Nie była dla nich odziana tajemnicą, gdyż należała już prawie do każdego z nich kolejno. Ręce więc nie wyciągały się ku niej instynktowo. Patrzyli na nią nasyceni i sceptyczni. Niejednego z nich nawet zawiodła, bo sprośny jej sposób mówienia obiecywał całą serję wyuzdanych praktyk. Tymczasem Stasia w danej chwili była senną, cichą dziewczyniną, obojętną i pełną pogardy. Tego jej nie przebaczano tak łatwo, a różowa harmonja jej młodego ciała nie zdołała przebłagać zawodów tego rodzaju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans może sofy opustoszały. Mężczyźni rozchodzili się po pokojach, niektórzy wychodzili cichaczem. Bridge trwał jednak zaciekle i dystyngowanie. W saloniku pozostało tylko dwoje nieruchomych, milczących ludzi.
Staśka i Feluś w smokingu.
Feluś patrzył na dziewczynę tępo i bez zachwytu. Widział ją czasem w stadzie chórzystek, gdzie wyróżniała się zwykle nadzwyczajną fryzurą. Wiedział, że łatwo ją mieć. Chodziło tylko o napisanie kartki i posłanie za kulisy. Dlatego to właśnie nie ubiegał się o nią. Nie szło mu o to, aby wyciągnąć rękę. Odkładał zawsze taki czyn na później.
Dziś jednak był znudzony, i oto Staśka była zaledwie kilka kroków od niego. Ziewając, oderwał wzrok od lampy elektrycznej, na którą także patrzył, i wbił oczy w twarz dziewczyny.
Wydała mu się — żadną. Był tak przesycony kobietami, iż ta jeszcze zdawała mu się ot chlebem, który bierze się odruchowo do ręki przy obiedzie, bo tak być powinno. Troszkę zainteresował go wykrój jej ust bardzo młodych fizycznie, a przecież obciążonych starczym niesmakiem, skrzywieniem charakterystycznem kogoś, kto wiele pogardzał w życiu.
W tej samej chwili dziewczyna wzrok swój opuściła od świateł i powoli skierowała ku niemu.
Skrzyżowali swe spojrzenia i zawiśli wzajemnie w swych źrenicach.
I była to długa chwila milczenia, jedna z tych, w czasie których dwie istoty psychicznie podjazdowo na siebie nacierają z uczuciem, któregoby zdefiniować nie były zdolne. Gdyby ta chwila miała swoje jutro, możeby jakiś odruch szczerości wytrysnął z tego starcia bukietem nieoczekiwanych wrażeń. Lecz są to momenty, jak te ulice nagle urwane i przecięte barykadą banalnej kamienicy. Oczekuje się szerokiego upustu, przestrzennej jasności, a oto potyka się o mur, poza którym przeczuwamy jamy śmietnisk i gnoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Staśka pierwsza przerwała milczenie.
— Panie!
Końcem bucika wskazała na Felka.
— Co, duszo mej duszy?
— Która godzina?
Uśmiechnął się leniwo.
— Co ci do tego?
Wygięła usta w podkówkę.
— Łatwo panu. Ja mam jutro próbę o dziewiątej.
— No, to nie pójdziesz.
— Aha!... guzik! Żeby mnie wyleli?
— To ja cię wezmę na utrzymanie.
— Zaraz! Da mi pan rano wody, a wieczór pić.
— Co ty możesz wiedzieć.
— Ja wiem! My was wszystkich znamy durch — o tak, na wylot. Wiemy, co który wart.
— No, jeszcze-by mi na ciebie starczyło.
Skrzywiła się jeszcze więcej, przeciągnęła i ziewnęła bez ceremonii.
— Która godzina? — rzuciła znowu.
— Druga.
Zaklęła i powstała z miejsca.
— Ja idę.
On powstał mimowiednie także. Podeszła do lustra i zaczęła się nagle przyglądać szczegółowo swej twarzy, jak czemuś zupełnie nowemu.
— Nie, wiecie — wyrzekła nareszcie — między wami to się człowiek starzeje w try miga.
Mimowoli podszedł ku niej.
— Dlaczego?
— Bo jesteście nudni.
— Czemu nas nie zabawisz?
Wyprostowała się z jakąś grandezzą.
— A czemu wy mnie nie bawicie?
Roześmiał się.
— Komik z ciebie.
— Ale!
Pochyliła się, poprawiła klamrę u trzewika, który delikatną, jasną skórką odziewał ślicznie jej stopę. Podniosła wązkie spódniczki i ponad kolanem upewniła podwiązkę. Zarysowała się dość chuda, ale prosta i bajecznie kształtna noga w ażurowej szarej pończoszce. Felek pochylił się.
— No... no... wyżej.
Opuściła ładnym gestem spódniczki.
— To są baletowe tajemnice! — wyrzekła dość miluchno.
W tej chwili coś w nim zaszemrało.
Podobała mu się.
Objął ją w pół.
— Wiesz... — zaczął.
Ale urwał. W jednej chwili wydało mu się to naiwnie szablonowe, banalne i tyle razy przeżyte.
— Nie warto! — pomyślał.
I w tej chwili sformułował postanowienie:
— Pójdę do domu.
Odwrócił się ku drzwiom, w których spotkał się z gospodarzem.
— Idę — wyrzekł krótko.
— Szkoda, że nie grasz — odparł Orliński.
I zaraz zainteresował się:
— Gdzież Staśka? Czy powiedziała co ciekawego?
— Nic.
— Czemu? czemu?
Szybko zwrócił się ku dziewczynie, która właśnie do przedpokoju zmierzała.
— Stasiu! czemu ich nie bawisz?
W odpowiedzi dało się słyszeć mruczenie:
— Każ mnie odwieźć do domu.
— Zostań. Proszę cię. Nie poto cię tu sprowadziłem.
— Całuj mnie w piętę!
— Wróć się! połóż ten płaszcz!
Dziewczynie zapałały oczy.
— Całuj mnie w piętę!
Odziewała się febrycznie. Orliński zwrócił się zakłopotany do pozostałych gości.
— No — wyrzekł wreszcie — to może ktoś z was ją weźmie?
Zapanowało milczenie. Staśce przygasły iskry oczu. Odziana w jasny długi płaszcz, owinięta różowym welonem, była śliczna w półświetle przedpokoju.
Turecka, haremowa latarnia, wysadzana kamieniami, oblewała ją fantastycznymi tęczowymi tonami. Tak, w welonie, w długim puszczonym płaszczu, robiła wrażenie haremowej niewolnicy, oczekującej na „chustkę“, którą miał jej rzucić ktoś mało, a raczej wcale przez nią nie znany.
Milczenie przedłużało się i stawało wysoce kłopotliwem. Po ten znany zbiór wdzięków nie śpieszył się nikt. Było tak, jakby komuś pluto w twarz, a ten ktoś nie bronił się i nie ocierał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Feluś uczuł specjalnie ten niemiły nastrój. Nie wiedział, dlaczego ogarnął go jakby wstyd. Za co i przez kogo się wstydził — nie wiedział. Czy za tę dziewczynę, czekającą w milczeniu, aby ją kto odprowadził, czy za tych mężczyzn, znieważających ją swoją obojętnością?
Dość, że machinalnie prawie powiedział:
— No, to ja...
Natychmiast kwestja została uznana za załatwioną. Orliński się uśmiechnął.
— Wybornie!... wybornie!...
Inni mężczyźni rozjaśnili się także.
— Ten Feluś!... wiecie!...
Wzruszali ramionami.
— Niezwalczony!
Pieter się zaofiarował:
— Czy po dorożkę?
Feluś nie wiedział, dlaczego chciał iść stąd jak najprędzej.
— Nie, sami znajdziemy.
I, odziawszy się szybko, usunął się kurtuazyjnie u drzwi wejściowych.
— Proszę! — przemówił obojętnie.
Staśka przeszła mimo niego, jakby senna, w swym jutrznianym welonie.
Ktoś rzucił za nimi:
— Amate et multiplicamini!
Staśka szepnęła przez zęby:
— Kretun!
Felka ogarnęła nagle nerwowa wesołość.
— Nie kretun, ale kretyn! — poprawił schodząc ze schodów.
Dziewczyna dąsała się, szeleszcząc spódnicami.
— Ech! czego gada, jak ksiądz na pogrzebie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weszli do mieszkania Felka, który kładł szczególny nacisk na pewien komfort w urządzeniu. Lecz wionęło tu jakąś wilgocią, bo ten parter był wbity w ziemię i grzyb gnił pod podłogą. Świeże dywany dokładały swoją nutę zapachów trocinowych, a nadmiar używanej wody kolońskiej i papierosów dopełniał miary. Staśka natychmiast podeszła do okna i otworzyła je.
— Zaducha! — wyrzekła półgłosem.
Cały czas w dorożce nie mówiła znów nic, bierna i zrezygnowana. Felek wziął ją za rękę mocą nałogu i tak siedzieli w powozie, jakby małżeństwo z konwenansu, a nie ludzie obiecujący sobie bajeczne rozkosze.
Gdy znaleźli się wreszcie w mieszkaniu, znudzeni byli i jakby zdziwieni, co począć mają ze sobą. I znów ominęła ich chwila szczerego odruchu, który byłby wyprowadził ich z błędu i ustawił we właściwem świetle.
Dlaczego grali przed sobą role — oni, którzy właściwie pogardzali sobą wzajemnie i każde z nich sądziło się wyższem ponad drugie? Przecież nie byliby przyznali się do tego, że nie tylko są sobie zupełnie obojętni, ale, co więcej, udawali przed sobą zainteresowanie. On zatroszczył się, czy nie przeziębła, i bez przekonania proponował jej herbaty. W myśli przypominał sobie, czy mieć będzie pięćdziesięciokoronowy papierek. Ona dziękowała za herbatę i sennemi oczyma wodziła dokoła, siląc się na uśmiech i prostując figurkę. Wreszcie, upadła nagle na fotel koło parawanu, otaczającego sofę, na której sypiał Feluś. Ziewnęła i pozostała znów milcząca z oczyma utkwionemi w światło. Miała pozory tej, która przeżyła już dawno samą siebie.
Po chwili jednak ocknęła się, jakby podcięta batem. Przeciągnęła się rozkosznie i w ruchu tym uwydatniła kształt ciała. Zwróciła się ku Felusiowi ze słówkiem krótkiem, lecz przedłużonem spojrzeniem.
— No!
Podnieciło go to troszkę. Lecz nie miał ochoty do preliminarji. Zawdzięczył się zato bardzo uprzejmie.
— Rozgość się! — rzucił jej — zaraz wrócę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znikł za drzwiami w kuchence, przetworzonej dość zręcznie na gabinet toaletowy. Zapalił lampę, ubolewając znów w duchu nad brakiem elektryczności. Zdawało mu się nagle, że posługujący mu stróż nadebrał znów wódki francuskiej, którą Feluś nacierał pracowicie swój tors i ramiona.
— Pijak! — mruczał po starokawalersku — pijak! Muszę zacząć zamykać.
Jakiś list, położony na toalecie, zatrzymał go. Było to upomnienie o podatek osobisto-dochodowy.
— „Pod grozą egzekucji do dni czternastu od i t. d.“
Zirytował się.
Żądał „obniżenia skali“, wypisał całą stronicę „przyczyn“, i nie uwzględniono nic. Ha, no! państwo... ustrój...
Zgrzytnął zębami.
Delikatny szmer sukien doleciał go z pokoju. Mimowoli uśmiechnął się.
— Zaczynam, jak Napoleon, zapominać o obecności kobiety.
Przechodząc mimo lustra, skonstatował, że ma ładne zęby.
— To... rzeczywiście... — posłał sobie komplement.
Przyciemnił lampę.
— Poco?
Wszedł do pokoju. I nagle, bezwiednie w stronę Staśki przewinęło mu się przez myśl:
— Śmieć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zastał Staśkę ubraną i to go zdziwiło.
Stała w kontemplacji przed parawanikiem, złożonym dość sztucznie z masy fotografji.
Były to fotografje Felusia.
W ten sposób oddawał hołd sam sobie.
Zbierał je nawet z pewną manją — układał, rozmieszczał wedle następstwa faktów. Była w tem kokietrja. Czuł, że się trzyma dobrze, a nawet, „nabrawszy ciała“, zmienia się na korzyść. Chętnie mówił:
— To ja z przed lat piętnastu.
A nawet:
— Dwudziestu.
I błyskał zębami, prostował tors, wypinał piersi.
— Ha? co? niezwyciężony!
Któraś mu powiedziała:
— O! lata spływały po tobie, jak woda po psie.
Nie obraził się.
Nawet ukłonił, po wersalsku — wdzięcznie.
Jakby nie było tego — psa.
Kolekcja tych fotografji nie zdawała mu się nawet rzeczą płytką i bez znaczenia.
Przyswoił sobie zdanie:
— Tylko głupcy się nie zmieniają.
I starał się przetwarzać.
Tylko nie duchowo, ale pod względem kształtów zewnętrznych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Każdy robi, co może.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie zdziwił się nawet, widząc Staśkę przed fotografjami. Wydało mu się to naturalne.
— Musiałaś słyszeć... co? Zaraz ci wytłómaczę.
Ale ona przerwała mu:
— Skąd pan ma naszą chałupę?
— ?
— No!... toć przecie to nasza chałupa w Pukowie. O! tu ojciec, matka w oknie... Takie coś jest i u nas.
— U was?
— A jakże. Wisi nad komodą zaraz koło drzwi.
Palcem wskazywała fotografię dość dużych rozmiarów, na której Feluś w mundurze jednoroczniaka był wyfotografowany na koniu przed domostwem, w którem miał wyznaczoną na manewrach kwaterę.
Fotografia już zrudziała, ale jednoroczniak był jurny, zgrabnie siedział na ładnym koniku i ślicznie prezentował swój młody, nieskażony profil.
Feluś się uśmiechnął.
— To przecież ja.
— Kto?
— No — ten freiwilliger na koniu.
— A!...
Zapadła w zadumę.
Nagle zwróciła się ku niemu całą postacią i chwilę mierzyła go ostrem spojrzeniem.
Wreszcie wyrzekła:
— No, to pan mój — ojciec!
Odskoczył od niej, bo już rękę wyciągał w kierunku jej bioder.
— ?
— No... chrzestny!
Odetchnął.
— Jakże to?
— A no, zawsze mi w domu pokazywali, że ten oficer na koniu to mój ojciec chrzestny.
Usiadł na krzesełku, zamyślił się.
— Poczekaj!
Zaczął siłą woli wspominki.
Tak. Rzeczywiście. W Pukowie, na kwaterze; w ubogiem dość domostwie, trochę wilgotnem, okrytem przez wino. Znalazł się tam w bardzo niestosownej chwili. Żona gospodarza urodziła właśnie dwoje dziewczątek. Ogólne panowało zamieszanie. Matka młodziuchna bladła — konała. Dzieciom nie wróżono życia. Chciano ochrzcić najśpieszniej. Rankiem proszono tych dwóch jednoroczniaków, to jest jego i Stasia Stabrowskiego, na chrzestnych ojców. Proszono pokornie, usilnie. Zgodzili się, śmiejąc. Troszczyli się tylko o to, że nie potrafią odpowiadać księdzu. Lecz dwie ich „kumy“, jakieś czerwone mieszczanki, pocieszały panów „lejtnantów“, że jakoś to będzie.
I odbyła się ceremonia śpiesznie, szybko, w ubożuchnym wiejskim kościółku, podpartym belkami i obrosłym lebiodą. Świeży powiew czarującego ranka niósł od pól chlebną woń żyta. Przez otwarte drzwi wpływał strumień światła i padał wprost na wielki ołtarz, na którym pęki ziół biły gamą zapachów, jak żywe kadzielnice u stóp złoconych aniołów.
Feluś przypomina sobie doskonale chrzcielnicę z gołąbkiem i księdza o trochę zwiędłej twarzy, pochylonego nad okruszynami ciała prawie martwemi na bieli poduszek.
Ręce księdza długie, wązkie, sprawnie migotały dokoła maluchnych główek. Feluś w danej chwili wpatrywał się w twarzyczkę dziewczynki, którą „podawał do chrztu“.
Była to maska o oczkach jakby z paciorków, wetkniętych w powieki. Zauważył, iż były ciemne i duże. W tej samej chwili oczy dziecka spotkały się z jego wzrokiem. Doznał jakby złudzenia, że ktoś ciepłym prądem przepłynął mu w środek mózgu.
Zabawiło go to.
— Patrzcie! — pomyślał — ma dzień jeden i już kokietuje!
Lecz nagle, zupełnie niespodziewanie, ozwał się głos księdza. Prawie surowy i oschły:
— Czy panowie znają obowiązki, jakie w tej chwili przyjmują na siebie?
Felek drgnął.
Zdawało mu się, że ten wiejski, napozór bez kultury ksiądz przejrzał go do głębi. Towarzysz jego przyjął tę sprawę filozoficzniej. Tępym wzrokiem patrzył w twarz księdza.
Ten mówił dalej: z
— O tej chwili winni panowie tym dzieciom opiekę. W sakramencie chrztu św. złączyliście się duchowo z niemi i oto — jesteście ich ojcami na resztę życia. Znaczy, gdyby rodziców ich nie stało, lub gdyby okazali się niedostateczną dla tych dzieci opieką — panowie winni jesteście im zastąpić tychże ojców.
Machinalnie prawie Felek oderwał oczy od fotografii i zapytał jakimś zmienionym głosem:
— A ojciec twój — co?
— O! umarł w trzy lata po mojem urodzeniu.
— A matka?
— W dwa lata po nim.
— A!...
Obrzucił ją wzrokiem. Znalazł w niej wszystkie charakterystyczne cechy wykwalifikowanych przygodnych metres. Przepomniał sobie, iż przed chwilą sam bezwiednie nazwał ją w myśli, „śmieciem“...
Pytanie o „opowieść życia“ cofnął szybko jakby instynktem nie chciał tknąć jakiegoś punktu rany, która mogłaby go niemile podrażnić.
Lecz ona natarła:
— No, więc pan mój chrzestny ojciec?
Ten sam instynkt samozachowawczy podał mu do rąk tarczę.
— Co za myśl! Skąd?
— Tak wszyscy mówili.
— Jakże się nazywał?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Co mi do tego?
— A no... widzisz. Żartowali z ciebie, chcąc wmówić, że masz takiego pięknego ojca chrzestnego.
Ziewnęła.
— A co mi z tego!
Obejrzała się dokoła.
— Senna jestem.
Odwróciła się z pewnym leniwym wdziękiem.
— Proszą pomódz mi z tą bluzką. Te agrafki tak tępo się zapinają...
Lecz on odsunął ją.
— W tej chwili wrócę. Nie rozbieraj się.
Wyszedł do gabinetu toaletowego. Nagle uczuł się wzruszony. Z dziwną dokładnością uprzytomnił sobie słowa księdza i ten ubogi kościółek wiejski, słońce lipcowe, zapach pól i oczy dziecka, które spotkały jego oczy.
I nagle poczuł, że nie spełnił jakiegoś obowiązku.
— Dług w karty byłbym oddał... mieszkanie zapłacił... podpis na wekslu święty... Hm! głupie...
Czuł, że coś przecież zrobić musi.
— Wiem!
Wyjął pugilares i zamiast banknotu pięćdziesięciokoronowego, wziął ze skrytki banknot stukoronowy.
— Tak!
I nic.
— Naturalnie.
Jakiś dumny, jakby jednym krokiem wdarł się na szczyt, wszedł do pokoju.
Staśka znów stała przed fotografją.
— Proszę cię! — wyrzekł.
Spojrzała na niego zdziwiona. Podawał jej pieniądze pańskim, zadowolonym gestem.
— Ale...
— Ach nie! I ja jestem senny. Idź, zarządzę: brat stróża cię odprowadzi. Daleko mieszkasz?
— Kilka ulic.
— Tem lepiej.
Zadzwonił na stróża, z którym miał połączenie. Gdy ten się zjawił, wydał mu rozporządzenie. Przez kilka chwil, które później spędził w przedpokoiku ze Staśką, milczał dostojnie. Ona odzyskała jakoś werwę i humor. Uśmiechała się, ale nie źle i szablonowo, lecz jakoś świeżo i dziecinnie.
Wychodząc wreszcie, podsunęła mu swoje śliczne drobne usta.
— Proszę choć pocałować! — wyrzekła miłym głosikiem.
Lecz on bohatersko ujął jej twarzyczkę w obie ręce.
Tak!...
I pocałował ją po ojcowsku w czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wyszła, pogasił lampy i udał się na spoczynek dumny z siebie, ze swej moralnej siły i ze spełnionego obowiązku.





REHABILITACJA



Z próby wracali we dwoje ulicami, na których wczesny śnieg tajał i mało ludzi się snuło.
Była taka śliczna w swem nowem bolerku, tak ślicznie stawiała drobne nóżki obute w ciasne buciki z świecącego, jak lusterko, lakieru, że nie mógł się oprzeć prośbie:
— Można panią odprowadzić?
Nie patrząc na niego, odparła:
— Chodź!...
— Bo...
— Co? czego?
— Może pani przeszkadzam?
— Głupi jesteś.
Głos jej brzmiał trochę twardo, chropowato. I to był jedyny kontrast z jej prześliczną, harmonijną całością. Wszystko w niej było „caca“. Główka drobna (nosiła ją troszkę przekornie na bok przechyloną), złote włosy, ogromne oczy niewyraźnej barwy, usteczka, posmarowane dyskretnie pomadką Dorina, szyjka, bioderka, rączki, nóżki, słowem — całość.
Była bardzo kobieca. Ale to bardzo.
Tylko ten głos i czasem jakieś ukośne, dziwaczne spojrzenie.
Takie jedno drobne spojrzenie...
I cała „anielskość“ brała w łeb, takie się to nagle robiło złe, z zadatkami na coś ohydnego.
Ale to był taki jeden ukośny błysk. A potem znów spokój, dobroć, anielskość, usteczka, jak pączek róży, i taka buzia barokowego aniołka....
Słowem: „caca“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dużo kobiet, bardzo dużo, ma takie ukośne błyski i głos trochę chrapliwy. Tylko mężczyźni nie umieją tego pochwycić, nie umieją patrzeć.
A tu trzeba patrzeć nie wprost, ale trochę w bok...
Tak, tak.
Zobaczy się nieraz coś ciekawego.
Ho... ho...
I jak! Tylko trzeba umieć patrzeć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raziewicz nie umie patrzeć, nie ma pojęcia. Ciągle na Niutkę patrzy wprost, bo sam już taki jest z rodu. Trochę rubacha, duży, rosły, dobrze wyrośnięty. W teatrze mu nie idzie tęgo, bo kark ma sztywny i jakiś drwiący wyraz ust, który mu się nie wiadomo skąd przyplątał i pod młodziuchnym, ciemnym wąsikiem gnieździ.
Wygląda tak, jakby sobie drwił ze wszystkich i ze wszystkiego. Więc reżyserja, dyrekcja i wszystko, co wraz z niemi dzierży berło i włazi z kaloszami w samą duszę sztuce, nie lubi Raziewicza.
Mówią o nim:
— To arogant!
A to jest nieprawda. Raziewicz ma przed „władzami“ duży respekt, tylko się tak nieszczęśliwie ułożyły kąciki jego ust.
Dlatego, choć Raziewicz mógłby doskonale kochać Julię, a w „Romantycznych“ byłby wymarzonym zbirem, gra drugiego z ludu lub pierwszego gońca.
Pociesza się, czytając Szekspira.
Rozumie go i kocha.
Chyba i to coś warte.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale Szekspirowi przybyła rywalka.
Raziewicz zobaczył na korytarzu, wiodącym do garderób damskich, takie coś małego, złotowłosego, cudownego, z buzią barokowego aniołka, owianego białą matinką, w różowej, jedwabnej haleczce, pędzącego, jak zbłąkany motyl, w promieniu elektryczności.
Otworzył usta i stanął.
— Cóż to za cud?
Cud nadleciał, potknął się o niego, chude, ale bieluśkie ramionka wykwitły z puchu matinki, coś ciepłego, wonnego, niby konwalia, niby ciało dziecka...
Raziewicza aż dreszcz przebiegł.
— Przepraszam...
Lecz z tumanów batystu, konwalii i białego ciałka wyleciał chrapliwy głosik:
— To koń Pana Jezusa!...
Ale Raziewicza nic nie odtrąciło. Ani głos, jakby przepity, ani ten „koń Pana Jezusa“, ani złe spojrzenie.
Stoi z roztwartemi ustami i patrzy, a drzwi garderoby trzasnęły i cud zniknął.
Przechodzi aktor, ubrany w kostjum grecki, który leży na nim, jak czaprak.
— Cóż tak sterczysz? — pyta Raziewicza.
— Ty... kto się tu ubiera?
Palcem wskazuje na drzwi, za któremi znikła matinka.
— Tu?.. nowa dzisiejsza.
— Kto to?
— Jakaś... coś z Warszawy czy skąd, do patrzenia jest, tylko czy będzie do gadania — to rzecz.
— No... a...
— Phi!... to numer!
— Ona?... to dzieciak.
— Strasznie jesteś głupi, codzień głupszy. Kiedyż się ma puszczać, jak jej nikt nie zechce? Chodź na papierosa.
Grek otwiera drzwi od swej garderoby.
Cała grupa Greków tkwi dokoła stolika i zapracowuje się w domino.
Raziewicz patrzy na wszystkich ze swym wieczystym ironicznym uśmiechem.
To irytuje jednego z „Greków“ w szafranowej, zbyt krótkiej peruce, wsadzonej na czoło, zrobione z pończochy i zasmarowane szminką.
— Czego się wydrzyźniasz? — pyta Raziewicza — jeżeli nie lubisz domina, to jeszcze nie racja, żeby drwić...
— Ja? cóż znowu? ja bardzo lubię — tłumaczy się Raziewicz.
Odwraca się od grających, patrzy w lustro, przed którem płoną białawo elektryczne lampy. Nie widzi jednak ani siebie, ani Greków, ani nic, nic. Wszystko mu przesłaniają batysty, malinki, konwalia, spódniczka różowa, która szeleści „szu, szu“ i te białe ramionka, wykwitające ku niemu z piany koronek i wstawek.
I ten „koń Pana Jezusa“ wydaje mu się nawet i drogi i wcale, wcale... tego...
Zresztą, do przełknięcia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak to mówią za kulisami, wzięło go.
Ona sama zdziwiła się, pokręciła śliczną główką i pyta:
— Cóż to? latasz za mną?
On na to nic, tylko przełyka ślinę i przestępuje z nogi na nogę. Nie może przecież powiedzieć: — Jakże cię nie kochać, jakże nie latać za tobą, kiedyś taka biała, taka różowa, taka złota, taka szumiąca, taka pachnąca... kiedyś ty promień i konwalia i laleczka i łątka nadrzeczna i aniołek z tortu i muszka, co tańczy kadryla w smudze słonecznej, i duszyczka nad Madonną Amiconiego i pasterka Watteau i Greuze i Tanagra i dzieweczka, o świtaniu w rosie umyta, i... ach! czy zliczyć można coś ty, ty, Boży cudzie, o wyzłoconych Aureoliną włosach, markizo w lakierowanych bucikach na paryskich koreczkach, z łokietkami, sterczącymi, jak pączek róży, z koronek i mitenek...
Jej tego powiedzieć nie można, ale oczy Raziewicza mają pewien wyraz „barani“, właściwy zakochanym, i mówią wszystko ku ogromnej uciesze teatralnej czeladki.
— A to się wlepił!
Kobiety wzruszają ramionami.
— Także... ma w czem... takie coś!
Ach! Bo, niestety, ona jest „takie coś“, to cacko, ten Greuze, ta muszeczka, ta łątka tęczowa.
Takie coś!
Niby — rozumiemy się. Tłómaczyć nie trzeba. Dość, że „takie coś“ bardzo pachnie, bardzo szumi, strasznie jest obdzierane, wyzyskiwane, całowane w oczy, oplute za oczy i codzień coś nowego, złotego przywlecze na próbę.
Świecą się w tem złocie kamyczki, świecą barwy: tęczowe, purpurowe, szafirowe. Czasem opal smutno zamigoce, ach! I perła raz nawet czarna, żałobna, zapłakała w małej dłoni, która ma połysk i gładkość konchy muszlowej.
Raziewicz to widzi i kryje się wtedy w kulisy, pociemku gryzie paznokcie, mnie bukiecik, który przyniósł właśnie.
Taki maluchny bukiecik, gdzie jest jedna nicejska róża, biały gwoździk, trochę pachnących narcyzów.
— Dla panny młodej? Co? — pyta go kolega.
I parska śmiechem.
Raziewicz czuje, że ta biel kwiecia niestosowna dla tej „panny młodej“, która przykucnęła przy budce suflera, złote kudełki spadły jej na różowy pyszczek, usta zacięła i uważnie przypatruje się łańcuszkowi ciężkiemu, zwisającemu z pod rozpiętego żakietu. Na łańcuszku złote lusterko, osypane brylancikami.
Bardzo, bardzo cacy.
Przed teatrem czekają „gumy“, kostjumik z aksamitu leży, jak ulany, pąsowy, płomienny kapelusik otulił główkę.
Po kulisach ironiczne szepty:
— „Takie coś“...
— Tak, pewnie, myśli Raziewicz, ale jakie to „takie coś“ przecudne!
I nastawia się w kącie, pilnując, w którą kulisę Niutka wpadnie, gdy głos reżysera wyrwie ją z kontemplacji złota i brylantów. Raziewicz ma nadzieję, że cud znów się potknie o niego, a on posłyszy:
— Ach!... ty „koniu Pana Jezusa“...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czasem repertuar się zmienia.
Raziewicz słyszy „ty ośle“, to znów jest „krowięturą“, to życzą mu, „aby pies z nim tańcował polkę przez całe wały hetmańskie“ lub inne równie niepojęte i nadnaturalne rzeczy. On to wszystko wysłuchuje, połyka i cieszy się choć tem.
Powoli przecież Niutka jakoś nabiera do niego zaufania. Ciągle ma mu coś do powiedzenia. Najczęściej jest to „ach! jaka jestem zmęczona“ lub „nudzi mi się“.
Potem — ziewnięcie.
— Nie wyspałam się...
On i to przyjmuje.
A w sercu młodem coś aż wierci, aż boli...
Ale to nic.
Byle mógł być przy niej i patrzeć na nią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idą więc tak po ulicy oboje milczący, a Niutka jakoś nadprogramowo zadumana.
Coś tam nurtuje w tej maciupej główce, aż kreska przecięła dwie starannie podczernione brewki.
Raziewicz myśli w duchu, że to już od kilku dni cud taki zamyślony. Może ma jakie zmartwienie, jakie kłopoty. Kto to wie? Przecież i „takie coś“ ma zmartwienia. Temu nikt nie zaprzeczy.
Doszli do kamienicy, w której Niutka mieszka.
Raziewicz chce się żegnać.
— Chodź na górę! — mówi Niutka.
Drapie się na drugie piętro po niebardzo czystych schodach. Wchodzą.
Drzwi im otwiera amalgamat rozczochranych włosów, brudnej jedwabnej różowej bluzki, twarzy pomiętej dziwnie i ogromnych sarnich oczu.
Jest to „Pirlipata“, pokojowa Niutki, nazwana tak przez chlebodawczynię z powodu przedziwnej szpetoty, nawodzącej na pamięć narzeczoną dziadka od orzechów ze słynnej bajki Andersena.
Na codzień Pirlipata przedstawia typowe potyradło, nie umiejące nic, biorące dużą pensję, ale zato tłukące wszystko, czego się dotknie.
Od progu Pirlipata anonsuje radośnie:
— Zbiłam kompotjerkę...
Niutka rzuca w nią parasolem.
— A to bydlę!...
Pirlipata urąga gniewowi swej pani. Odbiera bolero i przytyka do niego z lubością swą twarz typowego kopciucha.
Niutka i Raziewicz wchodzą do salonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mieszkanie lalki.
Ot, kilka pluszowych stoliczków; fotel bujający, parawaniki, dywaniki, jakaś makatka. Wspaniała lakowa japońska szkatułka, dwie zapomniane albo wyłudzone porte-cigares srebrne z kamieniami.
W sypialni łóżko angielskie metalowe, grzecznie obciągnięte różową taftą, powiadam wam, łóżeczko dobrze wychowanej panienki.
Raziewicz zbaraniał doreszty. Patrzy, patrzy, Niutka przebiera się bez żenady w śliczną różową matinkę.
Ach!... jaką ona ma złotawą szyjkę.
— Pirlipata!... obiad!...
A potem do Raziewicza.
— Będziesz ze mną jadł.
Tak się ucieszył, że zapomniał się ceremoniować.
Siedzą przy małym stoliczku i dzielą się jednym befsztykiem.
Manon i des Grieux.
Ale „Manon“ z sypialni taszczy butelkę koniaku.
— Napijmy się... nasze kawalerskie!
Ciągle jest jednak nachmurzona, coś jej dolega.
— Pij!
Raziewicz pije.
Pirlipata wzdycha.
— I ty pij!
Wyciągnęła nóżki, matinka jest źle zapięta. Dziwne światło bije od okien, które są zasłonięte seledynowemi storami.
— Jeszcze raz...
Nalewa znów kieliszki.
Wypili.
Jedzą samą musztardę i polewają ją „maggi“, bo obiad coś nie bardzo tego.
— Co tam... jeszcze po jednym!
Raziewicz protestuje.
— Nie, nie...
Aż się żachnęła i patrzy na niego srogo.
— Czemu nie? Cóż to trzy? to dla dzieci!
— Ale... już pani poczerwieniała.
— No, to co?...
A potem sentymentalnie:
— Psie życie!
Wyciągnęła piąstkę, w której tkwi widelec, opuściła głowę.
— Psie życie!... — powtarza.
Twarzyczka jej nagle postarzała, przygasła. Nic jej nie może rozświetlić, nawet blask brylantowych kolczyków.
Raziewicz delikatnie bierze ją za rękę.
— Co pani?
Ona pije znów koniak.
— Mów mi... ty!
— Dobrze;
— I nie uśmiechaj się tak głupio.
— Dobrze, ale co tobie?
— Nic.
— Nieprawda. Od kilku dni jesteś taka smutna. Co tobie? Powiedz mi... Przecież chyba ja...
Aż go dławi, ale chce, musi jej coś powiedzieć, cośkolwiek. Ona słucha, zasępiona ale słucha.
— Ja wszystko zrobię dla ciebie, wszystko, duszę ci oddam... wszystko, co mogę!
Ona odsunęła się od stołu, łapka jej drży w dużej ręce Raziewicza, jak mały, z gniazdka wyrzucony ptaszek.
Jest prawie tragiczna, z oczu płyną jej łzy.
— No... no... co tobie? co tobie?
A ta bródka drży, usta w podkówkę.
Znów się napiła kieliszek.
— Nie pij! to cię gubi!
— Wiem, ale co mi pozostaje?
— Jakto?
Milczy chwilkę, wreszcie zrywa się, biegnie do sypialnego pokoju i rzuca się na łóżko.
— Ach! jaka ja nieszczęśliwa!
I szlocha, szlocha...
Raziewicz stoi bezsilny. Patrzy na śliczny, wątły jeszcze karczek, z którego osuwa się matinka, na nóżki, obute w złote pantofelki...
I ukląkłby u tych nóżek, całował je i błagał aby ich właścicielka uspokoiła się, szlochać przestała.
Ale nie śmie.
Tylko pochylił się i powtarza:
— Co tobie? Co tobie?
I niespodziewanie z ust, silnie pofarbowanych vinaigre raisin bijou, który urąga wszystkim objadom i pozostaje, trjumfalnie do „koralowych “ warg przywarty, wydostał się jęk:
— To... przez Rehabilitację!...
Ach tak — to tytuł sztuki, próbowanej obecnie w teatrze. Coś tam Niutce musi w roli „kloszować“, albo i z roli nie kontenta.
Więc Raziewicz:
— Dlaczego? Rola ci nie pasuje? Nie czujesz się w swoim sosie?
— Głupi jesteś!...
Matinka wydyma się na ramionkach, jak żagiel. Nowy potok łez moczy batyst poduszek. I „ach“ — i „och“ — i nóżki aż dygocą z rozpaczy. Słowem coś strasznego.
— Chodź! Wstań! przejdziemy rolę, to pójdzie jakoś...
Ale ona siada nagle na łóżku, odpycha go, rozgarnia gąszcz włosów i mówić zaczyna:
— Nie, nie chodzi mi o rolę, gwiżdżę na nią, pluję... mam w pięcie. Tu chodzi o treść, rozumiesz, bałwanie, treść!
— !!!
— Ach!... Jaka ja nieszczęśliwa... jaki z ciebie słoń, tapir, czart wie co... nic, nic, żadnej subtelności... Nie widzisz, co się we mnie dzieje od czytanej próby?...
— ???
— Dzieje się to... że ja nie mogę dłużej tak żyć... że ja nie chcę być takie coś, że ja... że ja... się powieszę... że ja wolę umrzeć, jak ta w sztuce... rozumiesz, co?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zrozumiał.
I zda mu się, żęto nagle niewidzialny chór serafinów zeszedł i otoczył złocone łóżko z różową jedwabną kołdrą.
Aniołowie ci mają długie białe szaty, srebrne skrzydła, słodkie, białe twarze i ręce sióstr miłosierdzia...
Pochylają się nad łkającą Niutką, mówią coś do niej, budzą w niej godność kobiecą — o serduszko trącają skrzydłami, jak rosę słońce, tak z oczów załzawionych te łzy piją.
I wkoło, jakby głos harfy z przestworów, płynie cicho jedno słowo:
— Rehabilitacja!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ukląkł przed nią i do nóżek jej się kłoni, ale ona ku niemu rączki wyciąga.
— Zrozumiałeś?
— Tak, Niutuś, zrozumiałem... słuchaj... słuchaj...
Całuje ją po rękach.
— Nie całuj, ja jestem potwór, ja nie jestem warta dobrego słowa — ja żyję rzeczywiście strasznie. One mają racyę odwracać się ode mnie. Ja jestem ostatnią z ostatnich! I dlatego chcę umrzeć!..
Aż pociemniały jej ślepki i zacisnęła ręce wokoło szyi Raziewicza.
— Chcę umrzeć! — powtarza z energią.
— Nie, posłuchaj tylko...
Ona nic słuchać nie chce. Nie, nie. Chwyciła się moralnie za włosy i tarza w prochu. Na prostą jej duszę oddziałał melodramat francuski w przerażający sposób. Słyszy ciągle: „upadła dziewczyna“... i stosuje to do siebie. Koniak dzielnie dopomaga. Rozżalenie jej wzrasta. Ach! była stworzona na żonę, na matkę, mówi, łamiąc ręce, lecz co? co? Zresztą, nic ona nie winna. To...
Zatrzymała się. Nie wie, na kogo zwalić winę. A więc jakaś... jakaś ciotka, która ją pchała do złego.
I zaczyna się fantastyczna legenda, którą Raziewicz połyka, a chóry anielskie wciąż akompanjują.
— Tak... ciotka... ciotka... I tu bajeczne cyfry, przymusy, Bóg nie wie co.
Raziewicz pięści ściska.
— Ach! stara megera!...
Lecz Niutka staje się anielsko wyrozumiałą.
— Nie potępiaj jej!... prosi, ona także tak była wychowana. Ja wciąż jej pieniądze posyłam.
Raziewicz porywa się i chodzi po pokoju pełen energji.
— Truciznę jej poślij!
— Ach!... Co ty mówisz. To moja bądź co bądź matka.
— Mówiłaś: ciotka..
— No... tak... pomyliłam się!... Ale muszę, muszę...
Raziewicz staje nagle przed nią chmurny i zdecydowany.
— Słuchaj, Niutka... ja cię kocham!...
Niutka objęła kolana rękami i patrzy w przestrzeń.
— Słyszysz?
— Słyszę.
— Kocham cię i, jeśli chcesz, jeśli się poprawisz... to...
Krztusi się, ale wyrzuca:
— Ożenię się z tobą!
Niutka wciąż patrzy w przestrzeń.
— Nie mówisz nic?
— Nie. To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Ty jesteś uczciwy, honorowy, a ja...
I znów rozpaczliwe łkania, upadek na poduszki i potok łez.
Raziewicz znów klęczy przy łóżku.
— Ależ... jeśli się poprawisz przez jakiś czas, to ludzie przestaną gadać i zapomną.
— Nie, nie, oni podli — oni nigdy nie zapomną!
— Daję ci na to słowo, że zapomną, a potem, skoro będziesz moją żoną, wara wszystkim! Zobaczysz, to się utrze!...
Niutka leży cicho, patrzy w sufit i widać, że myśli. Wreszcie pyta:
— Taki prawdziwy ślub? z księdzem?
— Naturalnie!
— I nazywałabym się mężatką?
— Tak — najprawdziwszą. Ile jest takich, co przed ślubem, a potem! W arystokracji... daję ci słowo...
— Tak, tak! Mówił mi jeden hrabia...
Wzmianka o „jednym hrabim“ działa na Raziewicza trochę przegnębiająco.
— Musisz się, Niutuś, odzwyczaić od wielu rzeczy — mówi cicho — zapomnieć, wyrzec. Zrozum, cała twoja przeszłość nie istnieje. Teraz będziesz żyła, jak inne kobiety. Cicho, spokojnie, oszczędnie.
— Kiedy ja mam długi.
Raziewicz chwilę milczy, zbity z tropu.
— Jakoś poradzimy, ułożymy się, na raty wezmę pożyczkę.
— W banku, co? Ja ci ułatwię. Mówił mi jeden dyrektor, że...
— Ach! Proszę cię... zostaw! Zapomnij o swoich dawnych znajomościach. To łotry, wyzyskiwali cię... szubrawcy!
— Nie. To wszystko bardzo porządni ludzie.
Raziewicz aż zębami zgrzyta.
— Może... ale czy który zaproponował ci małżeństwo?
— Nie!
— A widzisz... A ja chcę się z tobą o-że-nić. Ja jestem uczciwy. Ja cię szanuję. Ja cię chcę zrehabilitować...
— Ach! Tak!.. Prawda! To byłaby rehabilitacja!
Aż w ręce klaszcze z radości. Łzy osychają, oczki świecą się, jak lampki żarowe.
— Dobrze, dobrze pójdę za ciebie!...
— I poprawisz się?
— Poprawię.
— Żadnych zabaw, strojów, jeżdżenia na gumach, kolacji...
— Żadnych!
Całują się na potęgę. Młodemi ustami przylgnęli do siebie i piją, jak miód dreszcz i rozkosz.
— Mój Niutuś? Mój?
— Twój!
— Moja żonka?
— Mój mężuś?...
Chce porwać się z łóżka
— Poczekaj, mam śliczny, angielski pierścionek. Szafir i dwa brylanty, męski. Dam ci go na zaręczyny.
— Nie, nie, nie chcę!
Powiedział to energicznie i z gniewem. Odczuła, że go uraziła.
— Chcesz?... Ja to wszystko, wyrzucę za okno?
Gotowa do czynu, już stoi koło toaletki.
— Nie... nie; odślemy to wszystko. To będzie godniejsze.
Zafrasowała się.
— Nie wiem, czy sobie przypomnę, co od kogo.
— Postaraj się. A teraz nie mówmy o tem. Zaczynamy nowe życie. Dziś nie pójdziesz po południu na próbę. Ja cię wytłómaczę. Będziesz siedziała w domu. Czytaj, szyj i czekaj na mnie.
— Przyjdziesz?
— Tak, o siódmej.
— I pójdziemy na kolację?
— Nie.
— Dlaczego?
— Narzeczona nie włóczy się po knajpach. Zjemy tu kolację razem. Każ tylko nastawić samowar, a ja cobądź przyniosę.
Niutka jest zachwycona.
— Dobrze... dobrze... To będzie ślicznie! Mamy tu mały stoliczek. Każę Pirlipacie zapalić w piecu. Przesiedzimy cały wieczór razem. Zacznie się rehabilitacja!...
Śmieje się srebrzyście, okręca na pięcie, różowa matinka rozwiewa się dokoła, jak skrzydła.
— Żonka moja!
— Mój mężuś!...
— A powiedz na próbie, żeśmy się zaręczyli. To będzie po nosie tym, co mi się przestali kłaniać.
— Pewnie, że powiem.
Bije trzecia.
— Już trzecia, idę na próbę.
— Jeszcze pocałuj!...
— Ty... jedyna... ty cudzie... ty...
— Dosyć, bo mię udusisz!
— Czekaj cierpliwie...
— A ty przychodź prędko...
Wybiegła za nim na schody, cała różowa, jak zorza.
— Wracaj do pokoju, zaziębisz się! — Upominał ją troskliwie.
Uwiesiła mu się u szyi.
— Ty mój mąż!
Cieszy się tą nazwą, jak nowym pierścionkiem.
— Mąż, mąż!
Ugryzła go w ucho. Ma ochotę powiedzieć mu: „koniu pana Jezusa“, ale się waha. Zdjął ją jakiś lęk.
On schodzi wreszcie i patrzy ciągle na nią, jak, przychylona przez poręcz, śmieje się do niego w całej krasie swej gracji, swej elegancji i szyku porcelanowego aniołka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Próba ciągnie się długo, długo. Cyzelują, przesiewają przez sitko, przez alembik. Raziewicza aż nosi. Siódma dawno wybiła. Jest zdenerwowany. Gdy reżyserowi powiedział, iż Niutka nie przyjdzie, bo chora, ten skrzywił się dwuznacznie.
— Spiła się? Co?
Raziewicza aż dźgnęło coś w serce.
— Prosiłbym pana reżysera...
— Co?
Bystre oczy spojrzały prosto w twarz chłopca.
Raziewicz chciał zmilczeć, ale uznał, że byłby to krok nieszlachetny. Zmarszczył brwi, przybrał godną podstawę.
— Prosiłbym, aby się pan reżyser w ten sposób o tej pani nie wyrażał.
— A to co znowu?
— Tak... ja proszę...
— Oszalałeś! Idź za kulisy. Akt się zaczyna. Dyrektor przyszedł.
Raziewicz chciał mu powiedzieć jeszcze, że zaręczył się z Niutką, ale odejść musiał. Dyrektor mknął przed budką suflera, widmowy, dziwny, nieprzystępny.
— Biedactwo moje, siedzi tam, czeka, czyta, szyje... — myśli Raziewicz, tuląc się w ciemną kulisę.
— Ja wiedziałem, że w tej duszyczce jest coś dobrego, wiedziałem... I tak mało było potrzeba, ażeby się to coś obudziło. Ręczę, że będzie z niej najlepsza żona, matka...
Uśmiecha się tryumfująco.
— Tak, tak. Będzie to wszystko moje. I buzia, i łapki, i włosy złote, i ona cała. Zdziwią się, pogadają i zamilczą. A nie, to jak Boga kocham, w pysk!...
Krew mu do głowy uderza. Spogląda groźnie dokoła. Aktorzy zajęci sobą, rolą, puszą się, jak pawie. Nikt się o niego nie troszczy.
Wreszcie próba się kończy.
Raziewicz wypada na ulicę i pędzi do znanego mu sklepu. Tam drżącym głosem każe pakować szproty, czekoladę, herbatę, masło, sery, ciasteczka, homara, małą puszeczkę pasztetu.
— Wezmę rumu do herbaty, odrazu nie można jej od wszystkiego odzwyczajać.
Więc rum i pół Benedyktynki, i daktyle, i szynka praska, i bryndza preparowana, i rollmopsy, i Bóg wie co.
Ćwierć gaży oblubieńca przechodzi do kasy sklepowej.
Wreszcie, obładowany, jak słoń, pędzi i pnie się po schodach.
Dzwoni.
A serce mu stuka, stuka...
Cisza.
Dzwoni znów.
— Może zasnęło dzidziątko — myśli — a ta Pirlipata wyszła... To szturmak, muszę ją odprawić.
Po chwili słychać wgłębi mieszkania: szur, szur...
Wreszcie drzwi się otwierają.
Staje w nich zaspana Pirlipata z ogarkiem świeczki w ręku.
W mieszkaniu ciemność.
Raziewiczowi serce się kurczy. Tak mu nagle zimno, tak bardzo zimno...
— Pani jest? Śpi?
— Pani niema.
— A... gdzie?
— Po panią przyjechali panowie, pani się ubrała i pojechali...
— A!...
— Słyszałam, że jechali naprzód do Colosseum, a potem zmawiali się do Żorża, tylko pani nie chciała...
— Pani nie chciała?
— Tak, do Żorza. Mówiła pani, że się tam dosyć natruła. Pani chciała do Imperialu.
— Dobrze... dosyć..
Wie już wszystko, a przecież nie odchodzi. Jakby wrósł do tej słomianki, na której pod błotem ciemnieje napis: „Salve!“
Przed nim wdzięczy się rozczochrana Pirlipata. Stearyna ze świecy cieknie jej po palcach. Ona znosi to z lubością.
— A... dla mnie... nic... pani nie kazała powiedzieć? — pyta wreszcie Raziewicz.
— Nic... nic..
Teraz już musi odejść stanowczo.
— Dobrze... proszę powiedzieć pani...
Urywa.
Wyciągnął rękę, chciałby zostawić paczki. Niech wie, że był, że on dotrzymał słowa, że...
Ale ogarnął go wstyd cichy i smutny. Ona jego kolacji nie potrzebuje, mignęła mu przed oczy jasno oświetlona separatka, stół dostatnio nakryty, srebrne wazy z szampanem.
Cóż jego szproty, jego rum, jego puszeczka pasztetu! Jakie to ubogie, nędzne, liche...
I jakby zbity pies, odwrócił się i cicho zeszedł na dół.
Słyszał jeszcze, jak Pirlipata drzwi hałaśliwie zamknęła.
Coś mu z tym stukiem przywarło się w sercu i zapanowała w niem głucha, głucha ciemność.
Chóry serafinów zamilkły, rozpłynęły się...
Raziewicz idzie po roztopionym śniegu i myśli:
— Pójdę, pójdę do knajpy i jeszcze gdzie, będę pił a jutro nie spojrzę na nią, nie spojrzę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale ja wam ręczę, że on na nią spojrzy.





SIOSTRZYCZKA.


I.

— Czy już wracamy do domu?
— Nie, dojedziemy jeszcze do kraty wejściowej i zawrócimy ścieżką koło ślimaka...
— A jak nas kto zobaczy?
Siostrzyczka wydęła buzię.
— Phi!... wielka historja, czy to nam nie wolno jeździć konno?
I pojechały obie, pojechały na koniach fantazyjnych, złożonych z olbrzymich gałęzi, które zamiatały ziemię, podnosząc tumany kurzu.
Sylwetki ich ginęły w tych obłokach, lecz chwilami wynurzały się z tumanu okolone aureolą olbrzymich, słomianych kapeluszy. Kapelusze te złociły się i bujały w promieniach słońca, które całemi kaskadami płynęło na wołyńską ziemię w to lipcowe popołudnie. Na lewo staw zarosły sitowiem lśnił się bez skazy, jak tafla aluminium. Nawet nie odbijał błękitu nieba, ani wierzb na brzegu płaczących. Na prawo aleja drzew i krzaków leszczyny. Tu i ówdzie czarne grona ożyn. Poza tym wałem zieloności, het daleko na wzgórku, dwór z gankiem i dachem, pokrytym czerwonemi dachówkami. Obok jedna topola roztrzaskana piorunem. Koło piekarenki słychać rąbanie drzewa. Piec dziś będą obwarzanki, starczące na cały tydzień do herbaty wieczornej.
Poza stawem wieś — jak stado grzybów o dachach zczerniałych od promieni słonecznych. Za wsią las — za lasem... kto wie?... Może pole, może inna wieś.
Panienki, jadące na koniach z gałązi lipowych i poganiające te drewniane rumaki szpicrutami z witek leszczyny, nie troszczą się o to, co jest poza lasem. Pędzą teraz galopem, a wiatr włosy i sukienki ich rozwiewa. Jedna z nich, duża, smukła — ot topola młoda — prawie dojrzała i rozwinięta kobieta; druga, mała, malutka, siedmiolatka ledwie, dorastająca do pasa swej starszej siostrze. Biegną jednak razem, trzymając się swych koni zapomocą kunsztownej maszynerji, złożonej z czerwonej harasówki i dzwoneczków, odczepionych od szyi tekturowego królika.
Kapelusz młodszej panienki spadł na plecy i biegnie za nią na pasku wstążki różowej, zsuniętej aż pod brodę. Panienka nie ma czasu się zatrzymywać, bo starsza siostra galopuje wciąż z brzękiem dzwonków po piaskiem zasłanej drodze. Drobnemi nóżkami pędzi „siostrzyczka“ — za długą spódniczką dorosłej dziewczyny, a nóżki te, odziane w długie czarne pończoszki, migają w słońcu jak dwa węże żywe.
Dziewczyny dopadają prawie do bramy, dzwonki brzęczą, suknie fruwają, włosy, rozrzucone dokoła zarumienionych twarzyczek, mienią się barwą złota i miedzi. Jasno liljowe sukienki unoszą się poza niemi, jak lekkie skrzydła, delikatne ciała, owinięte tą cienką tkaniną mają kształty tanagryjskich figurek.
— Hop! Hop! — woła starsza siostra.
— Hop! Hop! — powtarza cieniuchnym głosikiem siostrzyczka.
Zawracają od kraty, nie widząc tumanów kurzu, które pędzą ku nim z przeciwnej strony drogi, nie słysząc turkotu kół i tętentu prawdziwych koni. Na owych fikcyjnych rumakach galopują wciąż rozradowane, zupełnie zadowolone tą fikcją, tym mirażem rzeczywistości, którego cugle trzymają w dłoni.
— Dalej!... Do kaliny, a potem do stajni! — wyrokuje siostrzyczka.
Pędzi teraz naprzód, dysząc ciężko. Bije się witką, obraną z liści, po nóżkach i nie czuje bólu, tak daleko unosi ją fantazja.
Nagle słyszy przerażający turkot prawie nad swoją głową.
Zatrzymuje się, odwraca, i widzi, że starsza siostra zatrzymała się również na brzegu rowu, niezdecydowana, zarumieniona.
Drogą toczy się zgrabny powozik, zaprzężony w cztery bułanki — och! bułanki nie z gałęzi, ale prawdziwe, blado-żółte z odcieniem różowym, z grzywami o złoto-blond połysku. Na koźle stangret i lokaj w długich, ciemnych liberyjnych płaszczach. Niema na nich śladu kurzu, widocznie przed bramą zdjęli z siebie okrycia płócienne.
We wnętrzu powoziku, na ciemno szafirowem tle sukna, siedzi młody mężczyzna, blondyn (och, jaki!), z oczyma błękitnemi, z twarzą trochę zwiędłą, lecz z wąsami nadzwyczajnej długości. Owinął się rodzajem pudermantla z bladawo-błękitnej satyny, i jasna jego cera i niebo oczu, tworzą doskonałą harmonię barw.
Na jego widok starsza siostra, stojąca wciąż nad rowem, okrywa się ponsem i drżącemi rękami stara się odrzucić precz od siebie gałąź, strojną w czerwone tasiemki i dzwonki. Gałąź jednak trzyma się uparcie, jak talent nędzarzy — i panienka ma prawie łzy w oczach, tak bardzo radaby odczepić od siebie swego folbluta.
Młodzieniec w pudermantlu podnosi się cokolwiek na poduszkach i patrzy ze zdziwieniem na ten manewr panienki.
Ona — zrozpaczona — nie widząc innego ratunku, siada nagle na ziemi, łamiąc swego wierzchowca, który rozpada się na dwie części.
Tymczasem — „siostrzyczka“ — odwraca się, i urągając konwenansom i wszelkim przepisom przyzwoitego zachowania się, pędzi na swej gałęzi ku kalinie, która jak bukiet purpurowy z pośród zieleni wykwita.


∗                    ∗

— Złamałaś swego konia?... Jakim sposobem?... pokaż, może się da związać...
I „siostrzyczka“, szczerze zmartwiona, odczepia swoją gałąź, przywiązuje ją do pnia kaliny i zaczyna oglądać złamanego wierzchowca swej siostry.
— Szkoda go! — wyrokuje — choć go złatamy, nie będziesz mogła już na nim jeździć bezpiecznie. Trzeba będzie wystarać się o innego... Chodź w krzaki, może znajdziemy na ziemi coś odpowiedniego.
Idą więc obie siostry w krzaki (blado-liljowe suknie drą się w kawałki), siostrzyczka gorliwie szuka po ziemi odpowiedniej gałęzi.
— Na tym jarmarku niema nic! — wygłasza. — Chodźmy dalej!
Lecz starsza siostra co chwila na dwór spogląda.
— Nie wiesz ty, kto był ten pan, który przejeżdżał przed chwilą?
Siostrzyczka ramionami wzrusza. Co za pytanie? Co ją „ten pan“ obchodzi? Czy dla niej „panowie“ istnieją?... Słońce, lalki papierowe, małe koty, historja o uśpionej w szklanej trumnie księżniczce, ożyny, świeże obwarzanki, rekreacja, kukurudza z masłem, koń z gałęzi lipy, szpicruta z witki leszczyny — oto co dla niej istnieje.
Dlatego na pytanie siostry odpowiada, chichocząc wesoło:
— Jakiś „Powidlański,“ pewnie z interesem do papy!...
„Powidlańskimi“ nazywa wszystkich mężczyzn wystrojonych i pretensjonalnych.
Dlaczego? — kto zbada tajemnice siedmioletniej głowiny, nie zdolnej nawet nosić porządnie słomianego kapelusza?
Lecz starsza staje nagle wśród gęstwiny i zamyśla się, patrząc szafirowemi, marzącemi oczyma w stronę dworu.
— Zdaje mi się, — mówi — że widziałam go przeszłej niedzieli w kościele. Stał naprzeciw ambony, miał jasny, popielaty garnitur.
Siostrzyczka krzywi się i znów ramionami wzrusza.
— Może być... Powidlańscy przecież także w kościele bywają... inaczej ksiądzby im nie dał na spowiedzi rozgrzeszenia. Zresztą... co ci do niego?... chodź lepiej szukać nowego konia, bo na tym inwalidzie do domu nie wrócisz!
Starsza siostra zaczyna szukać, ale mniej gorliwie.
Nagle słychać szmer druzgotanych gałęzi. Pomiędzy leszczyną ukazuje się głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu!
Starsza „jaśnie panienka“ rumieni się gwałtownie.
— Dobrze, idę!...
Odwraca się ku siostrzyczce:
— Zaczekaj tu, Wańdziu!... Ja zaraz powrócę!...
I ciągle rumiana, z wypiekami na twarzy, biegnie szybko w stronę dworu.
Siostrzyczka powraca do swych „koni“ i dla zabicia czasu zaczyna zbierać rozsypane po ziemi kaliny. Kręci się, wierci, przysiada, liliowa sukienka tworzy dokoła niej jasne koło. Zebrała już dużo kalin, więcej, niż jej kieszeń pomieścić zdolna. Patrzy wciąż w stronę dworu i czeka cierpliwie, czy rychło starsza siostra nadejdzie.
Lecz nie widać drugiej jasnej sukienki i drugiej aureoli kapelusza...
Słonce zaczyna słać ukośne promienie, szafir nieba zaczyna nabierać czerwonych blasków. W powietrzu zapada cisza coraz większa, lecz kołatek bydła nie słychać jeszcze z poza lasu.
Natomiast rąbanie drzewa ustało, obwarzaneczki się pieką... będą dziś smaczne, chrupiące... Siostrzyczka usiadła teraz na ziemi, i uśmiechnięta jej buzia powoli zmieniać się zaczyna. Ogarnia ją nagły smutek, czuje się po raz pierwszy tak samą i opuszczoną. Przygarnia ku sobie obie gałęzie, brzęczące dzwonkami, i swoją, i tę drugą, złamaną, którą związała chusteczką do nosa.
Powoli pochyla ku tym fikcjom swe czoło, i oparłszy je na łbach-sękach, patrzy wciąż na dwór, patrzy bezustannie.
Czeka...

II.

— Nie pojedziemy dziś konno?
— Nie.
— O!... Dlaczego?...
Siostrzyczka staje przed fotelem, na którym siedzi jej siostra.
— O! Jadziu choć do kraty!... — prosi, składając opalone ręce.
Lecz Jadzia opiera głowę na dłoni, głowę uczesaną dziś bardzo starannie, z zafryzowaną grzywką nad zachmurzonem czołem.
— Nie, Wańdziu!... Nie mam ochoty!... Głowa mnie boli!
— Już pięć dni nie jeździłyśmy! Konie się zastoją... trzeba je przeprowadzić...
— Przeprowadź je sama!
— Nie... bez ciebie nie mogę, nie umiem!
I siostrzyczka tuli głowę do kolan Jadzi, która gładzi z roztargnieniem jej rozczochrane włosy i patrzy wciąż na drogę, która białą wstęgą ściele się i wije pomiędzy łanami zboża.
Bo z tego „piąterka“, na którem mieszkają panienki razem z boną Wańdzi, jest widok nielada. Rozlane całe morze złocistych kłosów, ciemna zieleń lasu, drobne dachy chat. Wszystko widać, jak na dłoni. A wczesnym rankiem, gdy dziewczęta w bieliźnie z łóżek wyskakują, i różowemi piętami dudniąc, ku oknom biegną, a okna te naścieżaj roztworzą, — to z tego morza kłosów, to z tej zieleni lasów, to z tego stepu błękitu płynie taka woń rozkoszna świeżą rosą skąpanej trawy, iż panienki dosyć nałykać się jej nie mogą, a pierś swobodnie pracuje, oddycha, rozszerza się w rozkosznem upojeniu.
Na tem „piąterku“ są trzy małe pokoiki.
Dwa białe, z firankami nad łóżkami, z obrazkiem Matki Boskiej Częstochowskiej w fałdach muślinu. Tylko jeden — ten większy — ma toaletkę, biureczko, szezlążek obity tanim kretonikiem w różowe róże, a ten drugi, mniejszy — jest cały zagracony masą świstków, skrawków papieru, witkami leszczyny, pudełkami farb, stosami kamuszczków, garnuszkami, w których moknie trochę lnu i kilka gałązek kaliny. Na oknie ustawiony cały rząd figurek tekturowych, lalek wycinanych z arkuszy kupowanych w mieście, ustrojonych w krynoliny i pamele, lub szafirowe fraki ze złoconymi guzikami. Lalki te sterczą wśród zwiędłych gałązek, powtykanych w kupki piasku i mających wyobrażać aleje parku.
Na ziemi, koło dwóch małych fotelików i stołu, za którym mokną w szklance pendzle i walają się ołówki, leży uzda i tręzla z czerwonej tasiemki, naszytej dzwonkami.
Lecz i w pokoju „starszej siostry“ widać na oknie kilka lalek, siedzących na meblach, pracowicie wycinanych i lepionych z kart. Na toaletce leżą nożyczki, a za nie zaczepiony as kierowy. Flaszeczka z gumą arabską, przewrócona, sączy strumyk błyszczącego płynu. Kilka kropli spadło już na dywan, lecz Jadzia, siedząca obok toaletki, zdaje się nie widzieć, nie spostrzegać nic z tego, co ją otacza.
Patrzy wciąż na drogę, na drogę, co się wije białą wstęgą wśród złotych mas zboża. Po drodze ciągną teraz woły z pustym wozem. Parobek nawołuje je głośno, wóz skrzypi, aż go na piąterku słychać. Jadzia wzdycha cicho. Zakłada na piersi ręce, odziane w długie rękawiczki, i znów patrzy na drogę — patrzy, aż oczy jej mgłą zachodzą.
U kolan jej tuli się siostrzyczka.
Kto jej przemienił tak nagle jej Jadzię? Kto odebrał humor „starszej“ — i dlaczego Jadzia nie galopuje już po alejach ogrodowych na rumaku z lipowej gałęzi, ustrojonym w harasówkę i brzęczące dzwonki? Dlaczego Jadzia nie wycina już z arkuszy lalek, nie podlepia im podstawek, nie ubiera w tekturowe suknie, nie ustawia na oknie i nie śpiewa kadryla, kiedy ona, „siostrzyczka,“ usiłuje manewrować lalkami, naśladując figury kontredansa? Dlaczego piłki, wolanty, serso, małe, świeżo narodzone koty, obwarzaneczki, moczenie nóg w stawie i wiele innych rozkoszy, które dawniej wybuchy śmiechu z piersi „starszej“ wywoływały — od dwóch tygodni działają rozweselająco jedynie na „siostrzyczkę“ i to warunkowo?
Och! bo siostrzyczka nie umie, nie może się bawić bez swej starszej siostry. Jakkolwiek jest między niemi różnica lat dziesięciu, jednakże gusta ich, upodobania, zabawy są jednakowe. Cały dom napełniają śmiechem i szelestem swych sukni, wiecznie razem — jedna dopełnienie drugiej, „siostrzyczka“ uczepiona u ręki, ramienia, fałd sukni „starszej“ — odziane jednakowo, z włosami rozrzuconymi kaskadą popielato-złotą na ramiona, z aureolą olbrzymich kapeluszów ponad gładkiemi jak marmur czołami. Jadzia, Wańdzia, dwie panienki, uśmiechnięte, wpadające w życie z szumem nieopatrznej młodości, owiane lila muślinami, ze sznurkami świeżej kaliny naokoło szyi, z kolczykami złoto-różowych wiśni, parami uczepionych na maluchnych uszkach. I stosy lalek tekturowych, których losy były snem fantastycznym, wysnuwanym z umysłów tych dwojga dzieci, panowie Powidlańscy we frakach błękitnych, miniaturowe liliputy, wyśmiewane i wyszydzane przez obie panienki...
Mężczyźni bowiem nie cieszą się symtpatją na owem „piąterku“, i oprócz „papy“, który nie jest mężczyzną — lecz „papą“ — młodzież okoliczna i wogóle cała płeć męska nie doznaje wiele szacunku i wyróżnień przychylnych. W tragedjach i dramatach, które odgrywane są przez tekturowe lalki, panowie Powidlańscy są wiecznie ośmieszani i wyszydzani. Są to tchórze, nieuki, egoiści, samochwalcy, słowem: ród Papkinów, przerobiony na prozę.
Kobiety zato cieszą się wielkiem uznaniem i zdobywają się często na czyny bohaterskie. Lecz od dwóch tygodni Jadzia machinalnie ustawia lalki i sentymentalnie nuci kadryla. Powoli zaprzestaje nawet wyskakiwać rankiem wczesnym z łóżka i dudnić bosemi piętami po woskowanej posadzce. Natomiast staje często w oknie wieczorami i patrzy na gwiazdy. Raz nawet bona, panna Mina, rozgniewała się na dobre za tak późne otwieranie okna po nocy.
— Siostrzyczka się zaziębi! — mówiła Niemka.
Jadzia zamknęła okno, lecz przez szyby patrzyła na niebo. Siostrzyczka, układając do snu lalki, patrzyła na nią z pod grzywy. Na co ona patrzy, ta starsza? Co ona tam w górze widzi? Jeśli coś zabawnego, dlaczego jej, Wańdzi, nie powie, nie podzieli się z nią tem, co ją zajmuje?
Lecz oto Jadzia teraz już i dniami całymi siedzi przy oknie swego pokoju i patrzy uparcie na drogę, chociaż słońce aż oślepia, tak jasno nad polami świeci. Napróżno Wańdzia namawia ją do „konnej jazdy.“
— Głowa mnie boli! — odpowiada zachmurzona panienka.
— Bawmy się w lalki! — proponuje Wańdzia.
Lecz Jadzia kręci głową.
— Nie!... Nie!... Nie dziś, jutro!...
Lecz Wańdzia biegnie do swego pokoju i za chwilę wraca z arkuszem tektury.
— Patrz! — mówi ucieszona: — o! tu!.. Ten w czekoladowym garniturze, zupełnie podobny do tego Powidlańskiego, który był tu dwa tygodnie temu... wtedy gdy złamałaś swego konia!
Jadzia nic nie odpowiada, tylko twarz jej oblewa się ponsem.
— Nie pamiętasz? — szczebiocze dalej siostrzyczka: — miał przecież na sobie niebieski pudermantel i siedział w powozie zaprzężonym w cztery bułanki... Pamiętasz?...
Opiera się łokciami na kolanach Jadzi i natrętnie patrzy jej w oczy.
— Pamiętam!... — wykrztusza wreszcie panna Jadwiga.
— Otóż patrz tylko na tego w cynamonowym garniturze: dwie krople wody! Ten sam długi nos, wąsiska i żółta twarz... Jak Bozię kocham!...
Lecz Jadzia odsuwa ją gniewnie od siebie.
— Nie wiedzieć co pleciesz — mówi szybko, rzucając na ziemię arkusz z lalkami; — pan Siennicki jest bardzo przystojny mężczyzna, i proszę cię, ażebyś go nigdy Powidlańskim nie nazywała...
Urywa na chwilę, poczem dodaje pośpiesznie:
— I nie mów nigdy: „Jak Bozię kocham!...“ Wiesz, że to grzech!... I że Bóg się za to gniewa.
Siostrzyczka stoi przerażona.
Po raz pierwszy w życiu „starsza“ tak ostro, tak surowo odezwała się do niej, po raz pierwszy odepchnęła jej ręce od swych kolan.
Twarzyczka dziecka zbladła i poczerwieniała. Zacisnęła silnie pięści, aby nie płakać i zaczęła łykać ślinę. Lecz łzy jej napłynęły do szafirowych oczu i jak sznurek pereł potoczyły się po policzkach.
„Starsza“ widzi te łzy, i nagle i jej źrenice pokrywa wilgotna mgła. Od kilkunastu dni dławi się łzami, serce ją boli, miejsca sobie znaleźć nie może. Nie chciała płakać, trzymała się. Lecz ta mała płacze, łzy są sympatyczne (zwłaszcza, gdy są tuż pod powieką).
Jadzia wyciąga ręce i Wańdzia wpada jej w objęcia.
Całują się tedy i płaczą, płaczą i całują, loki włosów popielato-złotych moczą się łzami. I oto starsza tuli się zbolała i zdenerwowana do drobnej szyjki siostrzyczki, która szczęśliwa z pogodzenia, wśród łkania pyta:
— Jadzia mnie kocha?
— Kocha!
— I... nie gniewa się?
— Nie, moje złoto!
— A będzie się ze mną bawiła?
— Będzie!...
Łzy ulgę przynoszą.
Obie panienki ocierają oczy. Płacz ich nie oszpecił, noski się troszkę zaczerwieniły. Wańdzia starannie chowa poza szezląg arkusz tektury z Powidlańskim-Siennickim, przyczyną niezgody, i czemprędzej ustawia w szeregu inne lalki, stroi je, odświeża pomięte, bibulane suknie.
Jadzia zbliża się do okna.
I ona bierze w rękę jedną z lalek, umocowuje ją na podstawce, poczem wyrzuca za okno kilka zdechłych much, walających się w piasku.
Wańdzia uradowana, rozpromieniona, ze śladami łez w dołkach policzków, rozpoczyna dramat.
— Oto pani Sągajło, wdowa po panu Sągalie, a oto jej cztery córki. Jedna jest leniwa, druga łakoma, trzecia zazdrosna, a czwarta bardzo dobra. Pani Sągajło ma jechać do Żytomierza i bierze z sobą trzy córki, te złe...
— Nie!... Nie tak... — mówi Jadzia, klękając przy oknie. — Niech pani Sągajło nie będzie wdową. Trzeba, żeby miała męża.
Wańdzia się krzywi i ręce rozkłada.
— Skąd go wezmę? — pyta — mamy samych młodych Powidlańskich, chyba, że się któremu wąsy i brodę atramentem przyprawi... co, Jadziu?
Lecz Jadzia nie słucha...
Podniosła się z klęczek, cała w płomieniach i duszą całą, siłą szafirowych oczu płynie na drogę.
Daleko, daleko, widać tuman kurzu.
Tuman pędzi szybko i z poza osłon piasku widać już dwa przednie bułane konie, dalej dwa drugie; i powozik, stangreta i lokaja, odzianych w płócienne kitle, a w powoziku niewyraźna sylwetka, ukryta w fałdach błękitnego pudermantlu.
Wańdzia podnosi główkę i patrzy, skąd turkot pochodzi. Poznaje bułanki, powozik, Powidlańskiego...
Chce zawołać, roześmiać się, ale przypomina sobie wybuch gniewu Jadzi...
Milczy więc, nie śmie spojrzeć na siostrę, i przestępując z nogi na nogę, gryzie usta i mruży oczy.
Lecz Jadzia już jest przy toaletce. Chuchając na chusteczkę, przykłada ją do oczu, chcąc zetrzeć z nich ślady łez. Szybko uporządkowuje rozfryzowaną grzywkę, obciąga bluzkę, odświeża kokardę, zakończającą pasek.
Oczy jej błyszczą, usta się uśmiechają. Powozik zaturkotał już pod gankiem, Jadzia chwyta irchą obciągniętą deseczkę i szlifuje nią różowe, jak blade korale, paznokcie.
Siostrzyczka patrzy na nią zdziwiona; i z lalką tekturową w ręku stoi wciąż koło okna; czekając na dalszy ciąg zabawy.
Tok! Tok!
Wsuwa się siwa głowa starego lokaja.
— Jaśnie pani prosi starszą jaśnie panienkę do salonu...
— Natychmiast przyjdę!
I Jadzia spogląda raz jeszcze w lustro, obciąga bluzkę, poprawia grzywkę i szybko, tanecznym krokiem, biegnie ku drzwiom.
Znika, nie spojrzawszy nawet na siostrzyczkę, nie rzuciwszy jej uśmiechu, spojrzenia...
Zakochani!... Egoiści!...
Wańdzia siada na brzegu szezlążka i zaczyna szybko mrugać powiekami. Ogarnia ją znów ten sam wielki smutek, jak tam, wśród krzaków leszczyny.
Pochyla główkę, lecz nie płacze, tylko kurczy się, maleje jeszcze i siedzi tak, jak sierotka moralna, nagle zapomniana podczas jakiejś familijnej uroczystości.
Szafirowe oczy utkwiła we drzwi, za któremi znikła jej siostra, szafirowe oczy z pod złotej masy grzywy — dwa chabry ze świeżo ściętego snopu pszenicy.
Czeka...

III.

Siostrzyczka rzuciła się ku „starszej“ z krzykiem spazmatycznego bólu.
— Ja nie chcę!... Ja nie chcę!... — wołała, tuląc się do jej rąk i kolan.
Jadzia, a raczej panna Jadzia, boć godność narzeczonej podnosi w hierarchii społecznej, uspokaja jak może rozszlochaną dziewczynkę.
— Nie płacz... nie krzycz... rodzice posłyszą... będą się gniewali... Cóż stąd, że pójdę zamąż? Ty będziesz zawsze moją kochaną, drogą siostrzyczką.
— Nie!... — woła Wańdzia — będziesz miała dzieci i nie będziesz mnie już kochała!
Jadzia uśmiecha się pobłażliwie.
— Skąd wiesz, że Bóg mi da dzieci? — mówi, gładząc rozczochrane włosy młodszej: — to jeszcze nic pewnego.
— Owszem! — szlocha Wańdzia — wszystkim panienkom, jak tylko zamąż pójdą, bocian przynosi małe dzieci.
— To będą tylko moje dzieci — tłómaczy Jadzia — a ty będziesz zawsze moją siostrzyczką...
— Och! — jęczy Wańdzia — mama nasza nas więcej kocha, niż ciocię marszałkową...
— Nie bój się, ja ciebie będę więcej kochała.
— Nie będziesz się ze mną bawiła!...
— Owszem, będę się bawiła, skoro z mężem w odwiedziny przyjadę.
Wańdzia uspokaja się cokolwiek, lecz Jadzia wpada na nieszczęśliwy pomysł wyprowadzenia na scenę swego narzeczonego.
— W dodatku — mówi z uśmiechem — pan Siennicki będzie cię kochał tak, jakby był twoim bratem. Będziesz i dla niego siostrzyczką...
Wańdzia odskakuje od kolan Jadzi.
Wygląda w tej chwili jak małe lwiątko. Potrząsa grzywą, złote włosy rozleciały się dokoła jej zapuchłej od płaczu buzi. Wyciąga ręce, jakby odpychała od siebie cisnącego się gwałtem do niej natręta.
— Siostrzyczką? — woła — jego siostrzyczką? Nigdy! Nigdy!... Ja jestem dla niego obca! Obca!... Ja go nienawidzę! nienawidzę!...
Płacząc konwulsyjnie, rzuca się na szezlong i ręce topi w masie włosów.
Jadzia wobec tej rozpaczy czuje się smutną i nieszczęśliwą.
Czyż zawsze swe szczęście trzeba opłacać nieszczęściem drugiego, choćby tak małego serduszka?
Obraca więc na „serdecznym“ palcu pierścionek zaręczynowy, olbrzymi szafir, ciemny jak jej oczy, otoczony brylantami, błyszczącymi jak łzy siostrzyczki, i czuje w swem sercu pierwszą bolesną ranę.
Czyżby miłość nie same uśmiechy rozsiewała po ścieżce, którą tak lekko przebiega?


∗                    ∗

Ciężką misję włożono na barki siostrzyczki.
Od chwili zaręczyn kazano jej być zawsze z „narzeczonymi“.
Wańdzia, dziecko posłuszne, dusza uśpiona w bezbuntowniczej równowadze, jakkolwiek czuje przykrość szaloną w znajdowaniu się w bezustannem zbliżeniu ze znienawidzonym przez nią przyszłym szwagrem, skrupulatnie wypełnia dane sobie przez matkę zlecenie.
— Niech Wańdzia będzie zawsze z Jadzią i panem Siennickim! — poleca jej matka.
Wańdzia tedy stara się zawsze być z Jadzią i panem Siennickim, a w główce jej rośnie z tego wyobrażenie, iż pan Siennicki (ten obcy) może uczynić jakąś krzywdę Jadzi, i że ona, Wańdzia, broni swej starszej siostry przed grożącem jej każdej chwili niebezpieczeństwem.
Drepcze więc za nimi ta mała „przyzwoitka“, ofiara konwenansów. Wszędzie jak cień zjawia się trzecia, gdy tych dwoje jak najczęściej oddala się od reszty ludzi, szukając samotności i cichych kącików.
W pierwszych chwilach wszystko idzie jak z płatka.
Jadzia, nieśmiała, spłoniona i drżąca nie chce i nie pragnie pozostać sam na sam z narzeczonym. Obecność „siostrzyczki“ jest dla niej wielką pomocą i staje się potrzebną. Woła ją sama, tuli koło siebie, za rękę prowadzi.
— Wańdziuniu!... Chodź z nami!
Siennicki także zdaje się interesować „Wańdziunią“. Przywozi jej paki cukierków, stara się wkraść w jej łaski. Lecz ona, nieufna, patrzy nań chmurnie z pod strzechy swej grzywy. Cukierki zostawia nietknięte, francuskie książki w pięknych purpurowych okładkach porzuca z widoczną pogardą. Ciągle jest gniewna i nieubłagana. Nie odpowiada na pytania „szwagierka“, i uczepiona sukni „starszej“, suwa się jak cień za tą parą narzeczonych, którą można spotkać w każdym trochę odosobnionym kącie salonu lub ogrodu.
Powoli jednak następuje zmiana frontu.
Jadzia ośmiela się coraz więcej i zbliża się do swego narzeczonego. On, ulegając również czarowi tej młodej i pięknej istoty, stara się uzyskać jej ufność duchową i choćby rękę dla złożenia (na dołkach) pocałunku.
Lecz pomiędzy nią a nim wiecznie staje siostrzyczka, moralna i materjalna przeszkoda do uzyskania najniewinniejszej pieszczoty i otwartszego słowa.
Zniecierpliwiony próbuje ją oddalić.
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
Lecz Wańdziunia czepia się rąk starszej i nie patrzy nawet w stronę swego „przyszłego szwagra“.
Lecz co ją teraz zastanawia, to milczenie Jadzi.
Dawniej odpowiedziałaby: — „Nie! Niech zostanie z nami“! Teraz milczy, rumieni się, otwiera usta, ale milczy.
W kilka dni później zdziwienie Wańdzi rośnie.
Sama Jadzia wyrokuje z pewną nieśmiałością w głosie:
— Może Wańdziunia trochę pobiega!...
I ręka Jadzi prawie popycha w kierunku alei młodszą siostrę.
Wańdzia, posłuszna, czując się odepchniętą, idzie kilka kroków naprzód. Nie biegnie wszakże, lecz idzie powoli, patrząc bokiem na Siennickiego.
Nagle staje i odwraca się.
Widzi, iż Siennicki zbliża się ku Jadzi z wyciągniętą ręką.
Jednym skokiem jest już między nim a siostrą i czepia się jej ramienia.
Serduszko jej na chwilę bić przestało. Czego on chciał od Jadzi?... Dlaczego rękę wyciągnął? Może chciał ją uderzyć? Popchnąć? Zabić?...
Lecz znów po upływie dni kilku Wańdzia wpada w coraz nowe niespodzianki. Jadzia i Siennicki najwyraźniej zaczynają od niej stronić i dość jest, ażeby weszła jednemi drzwiami, aby oni uciekli drugiemi. Wytrwale jednak siostrzyczka walczy z tym nowym stanem rzeczy. Drepcze ciągle za nimi, zaaferowana, biegnąc wzdłuż całego domu, zaglądając poza pianino, za schodki, na których ustawiono kwiaty, za skrzydła pluszowych parawanów. W ogrodzie biega po alejach, cała różowa i zdyszana, przyśpieszając kroku, skoro dojrzy jasną sukienkę siostry i nienawistną postać „szwagierka“.
Oni powoli zaczynają zmieniać taktykę. Skoro dojrzą zdaleka tę maluchną istotkę, biegnącą jak kula na dwóch wężach w czarne pończoszki obciągniętych nóżek, wstają czemprędzej z miejsca i znikają poza drzewami. Lecz ona, nie zmęczona, wiedziona instynktem serdecznej dla „starszej“ miłości, potrafi znów odszukać tę zaręczonę parę, szepczącą sobie w kąciku to, co mogą doskonale głośno powiedzieć wobec tysiąca osób.
Lecz dla nich właśnie ta tajemnica, ten sekret, to „we dwoje“, ma cały urok, zwłaszcza dla Jadzi. Tyle ma do powiedzenia swemu narzeczonemu! Tyle słów a treści tak mało! Dla niej jednak treść ta jest wielką i ważną tajemnicą, a on zdaje się słuchać słów swej przyszłej z głębokim zachwytem.
Wkrótce, gdyby Wańdzia była bystrzejszą obserwatorką i zamiast miękkiego serduszka posiadała więcej sprytu, dostrzegłaby, że obecność jej nie tylko jest zbyteczna, lecz niepożądana, nawet przez Jadzię, a może przez Jadzię głównie.
Lecz „siostrzyczka“ zanadto gorliwie pragnie wypełnić misję „pilnowania“ starszej, składa więc owe wycieczki na karb przypadku i goni parę narzeczonych po pokojach, altankach, alejach.
Jednego popołudnia zaprzepaścili się tak, że Wańdzia w żaden sposób ich znaleźć nie mogła.
Biegnąc wzdłuż galerji, spotkała matkę, idącą do spiżarni.
— Gdzie Jadzia i pan Siennicki? — spytała matka surowo.
Wańdzia zakłopotana zaczęła wyłamywać sobie palce u czerwonych, jak raki, rączek.
— Nie wiem, proszę mamy! — bełkocze, — połykając zgłoski.
Mama brwi marszczy i kluczykami dzwoni.
— Prosiłam Wańdzię, ażeby Wańdzia ciągle była z nimi!... — mówi rozgniewana — Wańdzia mnie nie słucha... Wańdzia się robi nieposłuszna... Proszę iść zaraz odszukać Jadzię i pana Siennickiego i z nimi razem przyjść na podwieczorek!
Wańdzia gryzie usta i czuje, że dławi ją łkanie. Nie chce jednak powiedzieć matce, iż to nie jej wina, iż przed godziną może widziała niebieską sukienkę siostry i nienawistną postać Siennickiego wzdłuż płotów, okalających ogród, lecz zniknęli jej nagle, ot jakby w ziemię wrośli. Szukała ich w ogrodzie napróżno; sądziła, że może powrócili do domu, lecz dwór cały przebiegła i nigdzie pary narzeczonych odszukać nie może.
Wybiega jednak na ganek i znów biegnie w stronę ogrodu. Ma ochotę wołać na całe gardło, krzyczeć, skarżyć się, że ją połajano przez nich, z ich powodu. Dzień jesienny jest niespodziewanie skwarny i ciężki. Wańdzia biega po alejach, trawnikach, bez wyrachowania, zdjęta rozpaczą, z sercem przepełnionem goryczą i żalem. Myśl o niebezpieczeństwie, na jakie narażona jest Jadzia, przejmuje ją trwogą śmiertelną, ciernie i bodziaki czepiają się jej nóżek i przez pajęczą tkaninę pończoszek kaleczą do krwi jej delikatne ciało.
Nie uważa na ból, na spiekotę, gałęzie leszczyny biją ją po twarzy; odgarnia je, koląc swe nagie ramiona, pędzi dalej, zdyszana, spocona, szukając oczyma błękitnej sukni siostry.
Nagle dostrzega ją... och, daleko — poza murem krzaków agrestowych, z których już i liście powoli lecą. Zatrzymuje się z bijącem sercem. Jadzia jest żywa i zdrowa. Rozmawia z ożywieniem, macha białą parasolką. Wańdzia po raz pierwszy ucieka się do podstępu. Powoli, pełzając prawie wśród trawy, kryjąc się w rowach i krzakach porzeczek, podsuwa się cichutko ku siedzącej pod krzakami młodej parze. Wie bowiem już z doświadczenia, że gdyby ukazała się ich oczom, uciekną, przepadną jej znowu bez śladu.
Jest już od nich niedaleko, nawet bardzo blisko; pokrzywy poparzyły jej ręce, i musi co chwila zatrzymywać się, aby drapać okrywające się bąblami ramiona. Włosy, zlepione potem, przylgnęły jej do czoła. Męczeński chrzest konwenansów spadł na jej drobną istotę.
Pełza wciąż wśród trawy i nagle zatrzymuje się. Postanawia wstać i jednym susem dopaść do kolan Jadwini.
Starsza siedzi, niedbale oparta o duży kamień, który obie w lepszych czasach przeniosły pod krzaki agrestu i który służył im za stół w chwili zabaw, podczas których porzeczki, ożyny i niedojrzały agrest stanowiły podstawę dań wspaniałej biesiady. Jadzia obecnie nie myśli o agreście i liściach leszczyny, które z takiem powodzeniem zastępowały serwisy z porcelany koreckiej, lecz z uśmiechem i oczyma błądzącemi w przestrzeni słucha słów siedzącego obok niej Siennickiego.
Nagle ogląda się, pragnie wstać, składa parasolkę.
— Chodźmy!
Lecz on zatrzymuje ją błagalnie.
— Och! nie, jeszcze chwileczkę... tak rzadko się nam udaje być samym, bez argusowych ślepek panny Wandy...
Śmieją się oboje.
— Rzeczywiście, — mówi Jadzia — Wańdzia staje się nieznośna.
Wańdzia słyszy te słowa, blednie, usta jej drżą.
Nieznośna?... Ona?... I to Jadzia o niej tak mówi!... Jadzia, której ona wśród cierni, ostów i pokrzyw szuka od dwóch godzin! Jadzia, na której ratunek śpieszy z takiem poświęceniem!...
Gorycz przepełniająca jej serce zaczyna się przelewać przez brzegi, łzy ją dławią...
Nagle budzi się w niej poczucie godności i chęć quand même spełnienia obowiązku.
Ruchem kociaka dopada do przerażonej Jadzi i uczepiwszy się jej sukni nerwowo zaciśniętemu palcami, mówi:
— Proszę na podwieczorek!...
I z pod brwi zmarszczonych, nagle postarzała, ugodzona w samo serce, patrzy chmurnie w ziemię.
— Mama kazała, żebym państwa przyprowadziła — dodaje, jakby w formie usprawiedliwienia się ze swego natręctwa.

IV.

Październik.
Więc niby jesień, a przecież prawie lato. Aż się srebrzy w powietrzu od białych nici, i niebo błękitne, choć z żółtawym odcieniem, i drzewa jeszcze liści się wszystkich nie pozbyły, choć spora ich garść na ziemi leży.
W kapliczce, stojącej na końcu ogrodu, w kapliczce drewnianej, małej, malowanej szaro, z wielkim obrazem Najświętszej Panny Ostrobramskiej w ołtarzu, zapalono mnóstwo świec i nawieszono girland z choiny tyle, iż zapach żywicy płynie szeroko, aż z otwartych okienek, w górę, ku niebu.
Nie tylko bo zieleń choiny ustroiła ściany, ale całe pęki astrów liljowych, żółtych, białych, astrów jak gwiazdy różnobarwne, o płatkach rozstrzępionych, nakształt migających promieni.
I cała ścieżka od dworu, którą iść będą państwo młodzi, zarzucona jest płatkami tych kwiatów, różowych i białych, zaśnieżona poprostu kwieciem, po którem zda się przemknął odblask jutrzenki.
We dworze okna otwarte naroścież, na ganku pod słupami, umajonymi festonami zieleni, widać damy w jedwabnych sukniach, koronkowych szalach, mężczyzn we frakach staroświeckiego kroju, w białych krawatach.
Przed otwartemi oknami kręcą się tłumy takich dam i takich panów, napełniających pokoje. Tu i ówdzie chichoczą panienki, ubrane biało, zielono, niebiesko. Co chwila zajeżdża jeszcze powóz, z którego wysiadają szeleszczące jedwabiem damy. Zdaleka, na środku salonu, widać siwą głowę księdza i jego biały habit Dominikanina. Stary to przyjaciel domu. On będzie ślub dawał, on mowę przed ołtarzem wygłosi. Teraz rozmawia z arystokratami powiatu, którzy go słuchają, pochylając głowy.
Tymczasem, na piąterku, w pokoiku Jadzi, słychać głośne szlochanie. To panna młoda rzęsistemi łzami przygotowuje się do stanu małżeńskiego. Płacze już od wczoraj, płacze jak Albin w „Ślubach panieńskich.“ Spuchły jej szafirowe oczy, spuchł kształtny nosek. Wie, że ją ten nadmiar łez szpeci, jednak wstrzymać się od łez nie może. Wczoraj, ułożywszy się na swem łóżku, pod białemi firankami, szlochała rozpaczliwie, tłumiąc łkania jaśkiem, na którym czerwoną bawełną wyszyta jej panieńska cyfra. Dziś, od samego rana płacze, jak na rzeź prowadzona ofiara. Ściśnięta gorsetem, ufryzowana, w jedwabnych pończoszkach (po raz pierwszy w życiu), w swych białych jedwabiach i iluzjach stoi przed swą panieńską toaletką, którą na tę uroczystość ustrojono w biały tarlatan, kokardy i dwa srebrne bez świec kandelabry, i płacze, płacze, jakby płacz ten należał do regulaminu uroczystości ślubnej.
Przed chwilą wyszła stąd matka, która pod wianek ślubny wsunęła dukat z Matką Boską, ów tradycyjny dukat, przechowany w komodzie od czasu jej ślubu. Płakała naturalnie i matka, a Jadzia szlochała tak gwałtownie, że aż matka musiała zwrócić jej uwagę na nadmierne zmoczenie chustki batystowej, obszytej starą, brukselską koronką.
Jadzia uspokoiła się cokolwiek. Matka wyszła, pozostawiając ją samą.
Nie samą, gdyż w kąciku tkwi druga niewyczerpana łez krynica.
To Wańdzia, ustrojona w niebieską muślinową sukienkę, uczesana po chińsku, w niebieskich fil d’Ecosse pończoszkach i atłasowych, błękitnych pantoflach.
I ona płacze, płacze, krztusząc się, dławiąc swemi łzami. Od chwili bowiem posłyszenia z ust Jadzi owej „nieznośnej,“ boczyła się na swą „starszą“ i dziś dopiero, wobec rozpaczliwych łez Jadzi, i ona, Wańdzia, wybuchnęła długo tłumionym płaczem.
Patrzy z poza łez na tę rozpacz swej siostry, patrzy i zrozumieć nie może, dlaczego Jadzia idzie „za ten mąż,“ skoro jej to tak straszny smutek sprawia?
Wysuwa się ze swego kącika i przysuwa się do panny młodej, która szlochając wciąga rękawiczki.
— Jadziu!... — zaczyna „siostrzyczka.“
Na ten głos żałosny Jadzia rzuca rękawiczki i chwyta Wańdzię w objęcia.
Całują się i płaczą.
Płaczą i całują się obie, mocząc welon iluzjowy, który się im pod ustami plącze.
Nareszcie Wańdzia wykrztusiła wśród łez:
— Jadziu!... nie żeń się, kiedy nie chcesz!... Zostań ze mną, jak dawniej!... nie żeń się!... moja złota!
Jadzia stawia na ziemi siostrzyczkę i uśmiecha się do niej wśród łez.
— Ach!... ty głuptasku!... — mówi, kiwając głową, strojną w śnieżnych kwiatów koronę.


∗                    ∗

I nie tylko Jadzia „ożeniła się“, ale jeszcze siostrzyczka musiała pod rękę poprowadzić znienawidzonego przez nią pana młodego przez cały ogród, od ganku aż do kaplicy, do samego ołtarza. Idąc po delikatnych płatkach astrów, patrzyła przez łzy na plecy siostry, która szła przed nią, prowadzona przez dwóch „Powidlańskich,“ z głową pochyloną, jak jagnię na rzeź wleczone. Pan młody przeciwnie; wesoły, uśmiechnięty, w nowiutkim garniturze frakowym, był pełen atencji dla „siostrzyczki,“ którą nawet, podniósłszy z ziemi, wycałował serdecznie. Wańdzia zapłonęła cała gniewem, chciała zawołać, że ona jest mu „obca“, że dosyć już unieszczęśliwił starszą, i że ona, Wańdzia, pragnie nie mieć z nim nic wspólnego, — ale nie było czasu: orszak zaczął się formować, panowie podawali ręce damom, wszyscy zaczęli mówić po francusku, a ona, jako drużka, musiała uczepić się ramienia pana młodego...
Doprowadziła go do ołtarza i podczas ceremonji ślubnej łzy jej płynęły wciąż z oczu. Ocierała je szybko paluszkiem. Zdziwiła się niemało, widząc, że Jadzia nagle płakać przestała. Gdy odchodziła od ołtarza, „starsza“ miała wyraz twarzy rozpromieniony i usta uśmiechnięte.
Natomiast „szwagier“ spoważniał nagle i zaczął przybierać miny człowieka, zapatrującego się „serjo“ na życie.
Jak tam było przy obiedzie, tego już Wańdzia nie pamięta. Siedziała na szarym końcu koło bony i jadła dużo, pomimo swego zmartwienia.
Jadzia tronowała na głównem miejscu i nie tylko że nie płakała, ale zdawała się bawić doskonale.
Dużo było „wiwatów,“ i Wańdzia maczała ciągle usta w kieliszku, który stał przed nią. Było to wino słodko kwaśne, syczało i perliło się w płaskim kieliszku. Wańdzi smakowała bardzo ta marka, „woda sodowa,“ jak zauważyła pocichu, ciągnąc bonę za łokieć. Lecz mamzelle Kranz, zarumieniona, niewiele zwracała uwagi na swoją pupilkę. I ona połykała dziś lody, cukierki i wino z nadzwyczajną, a nie niemiecką werwą.
Powoli przed oczyma Wańdzi zaczęła kręcić się sala jadalna. Słyszała, iż wołano: „Kochajmy się!...“ Zrobił się szmer, zamieszanie, trącano się kieliszkami po raz ostatni, bukiety świateł płonęły w kandelabrach. Zaczęto wstawać od stołu. Wańdzia podniosła się także. Zatoczyła się i oparła się o krzesło. Nareszcie ustawiła się sztywno na swych nóżkach i wyszła razem z tłumem gości, który rozsypał się po pokojach.
Wańdzia stanęła na środku salonu i założyła ręce na piersiach.
Wypadki dnia tego zaczęły skakać jej po główce. Obejrzała się dokoła.
We framudze okna, poza firankami z czerwonego adamaszku, dostrzegła nagle białą suknię siostry i stojącego obok niej Siennickiego.
Przypomniała sobie rozkazy matki, i wierna swemu obowiązkowi, postanowiła nie opuszczać „starszej“ ani na jedną chwilę.
Zaczęła więc iść ku „młodej parze,“ zakreślając zygzaki po ślizkiej posadzce salonu.
I po dawnemu uczepiła się ręki siostry, stając pomiędzy nią a jej mężem, jak żołnierz nie opuszczający ani na chwilę wskazanego przez władzę stanowiska.
Jadzia, pochyliwszy się, ucałowała rozpalone czoło dziewczynki i wyrzekła łagodnie:
— Idź, Wańdziu, baw się z gośćmi.
— Baw się z gośćmi!... — powtórzył Siennicki.
Lecz ona rozpaczliwie, z uporem niezwykłym, oparła się silnie na chwiejących nóżkach i rzuciła im przez zaciśnięte zęby:
— Mama kazała...
I trudno jej było wytłumaczyć, iż teraz Jadzia mogła bezpiecznie pozostać z panem Siennickim, nie tylko we framudze okna, lecz na końcu świata.
Musiano ją siłą odczepić od ręki siostry. Spłakaną, wytrzeźwioną, odprowadzono na piąterko. I tam dla pociechy położono ją do łóżka „starszej“, które od tej pory ona zajmować miała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy na dole tańczono przy dźwiękach ukrytej poza oknem orkiestry, tymczasem Wańdzia leży okryta niebieską kaszmirową kołderką, leży i wzdycha. Wie, że „starsza“ ma koło północy odjechać razem z mężem, odjechać daleko, bułankami, powozikiem, wybitym szafirowem suknem, naprzód na stację kolei, a potem koleją fur!... daleko do Włoch, do Paryża...
Przed odjazdem ma przyjść ją ucałować. Przyrzekła jej to solennie, w salonie, wtedy, gdy bona uprowadzała Wańdzię, używając niemal przemocy.
Wańdzia wzdycha i rozmyśla nad nieszczęsną dolą Jadzi. Pojedzie w nocy, sama z tym obrzydłym Powidlańskim!... Jak mogą rodzice zgodzić się na coś podobnego? Wczoraj jeszcze nie pozwalali Jadzi ani na chwilę pozostać samej z narzeczonym, a dziś ją puszczają w tak daleką drogę, do jakiejś Nicei, do Paryża!... Dlaczego jej, Wańdzi, jechać z nimi nie każą?
Wszystko to snuje się po jej rozpalonej główce, szpilki, podtrzymujące chińską koafiurę, wbijają się jej w skórę. Gorączka ją ogarnia.... Tyle przeszła w ciągu tych kilku miesięcy, tyle przecierpiała, że już chyba nigdy w życiu większych smutków nie dozna!...
Tymczasem na dole, w pokoju matki, Jadzia zmienia swe białe jedwabie na skromne sukienko podróżne. Śpieszy się. Północ wybiła, do stacji siedm wiorst. Rodzice, mąż naglą, proszą o pośpiech.
Nareszcie gotowa. Wciąga rękawiczki. Zarzuca na ramiona szkocki płaszcz podróżny i całuje ręce rodziców. Chce biedz na piąterko.
— Dokąd?
— Pożegnać się z siostrzyczką!
— Daj pokój!... Wańdzia śpi oddawna. Nie budź jej! Wsiadaj do powozu!... Spóźnisz się!
— Niech pani wsiada! proszę!... — woła Siennicki.
Ucałowana, upieszczona, ze śladem łez matki na czole, wsiada Jadzia do powozu. Odwraca się jeszcze:
— Powiedzcie Wańdzi, że...
Lecz bułanki ruszają z miejsca, Siennicki porywa swą „żonę“ w objęcia.
Nakoniec sami!...


∗                    ∗

Na „piąterku“ świeca, pozostawiona w miednicy z wodą, dogasa.
Wańdzia jednak nie śpi, wpatrując się uporczywie we drzwi, któremi ma wejść „starsza,“ aby ją ucałować na rozstanie, na długie rozstanie.
Czeka!...

V.

— Gdzie Wańdzia?... — woła Jadzia, uścisnąwszy rodziców.
Wańdzia stoi w kąciku, zarumieniona, jakaś zmieszana, z pod nastroszonej grzywy patrzy na siostrę.
Ta podbiega ku niej, chwyta ją w objęcia, całuje i przygląda się zmienionej twarzyczce dziewczynki.
— Wańdzia zmizerniała! — mówi, kręcąc głową.
Siennicki ze swej strony chce ucałować siostrzyczkę, lecz ona szybko jak węgorz wyśliznęła się z jego ramion i uciekła „na piąterko.“
— Co się jej stało? — pyta pani Jadwiga.
— Nie wiem!... — odpowiada matka; — strasznie odczuła rozstanie się z tobą... spoważniała, nie chce biegać, ani się bawić, mizernieje... Myślimy oddać ją na pensję...
Wchodzą wszyscy do domu. Zaczyna się wesoła rozmowa, przeplatana śmiechem. Pani Jadwiga, ustrojona w zagranicznego kroju suknie, nabrała wdzięku, powagi.
Pan młody jest coraz bardziej człowiekiem „serjo.“ Zdejmując futro, opowiada, że tęsknił niezmiernie do wsi, do „gospodarstwa,“ i tem estymę papy-teścia zyskuje.
Podają herbatę, obwarzaneczki, masło żółte w kryształowej masielniczce.
— Gdzie Wańdzia?
— Uciekła do swego pokoju.
— Pójdę jej poszukać!
Pani Jadwiga wstaje szybko i, szeleszcząc jedwabiem podszewek, biegnie na piąterko.


∗                    ∗

Przy oknie zamarzłem siedzi Wańdzia, odziana szalem, i patrzy chmurnie przed siebie.
— Cóż, Wańdziu? nie idziesz na herbatę?
Jadwinia stoi teraz przed siostrą i nie śmie się do niej zbliżyć. Mała jest napuszona, smutna i siedzi nieruchoma na swym nizkim, wyplatanym foteliku.
— Czy się na mnie gniewasz?
Niema odpowiedzi.
Jadzia przyklęka i obejmuje wpół siostrzyczkę:
— Powiedz, co ci jest? dlaczego się na mnie chmurzysz?
Wańdzia nie może już łez wstrzymać.
Nie płakała od dnia ślubu. Zamknęła w głębi swego serduszka całą urazę, całą boleść, jaką odczuła, dowiedziawszy się, iż Jadzia odjechała, nie pożegnawszy się z nią wcale.
Postanowiła, gdy siostra powróci, nie przemówić do niej ani słowa, lecz teraz, widząc „starszą“ obok siebie, serduszko jej taje.
— Czemuś ty się ożeniła!... — wybucha rozpaczliwie, opierając głowę na dżetach, strojących stanik młodej mężatki.
Jadzia uspokaja ją, gładząc jej roztargane, jak zwykle, włosy.
— Cóż chcesz? — mówi, wzdychając — to przeznaczenie kobiety. I ty kiedyś pójdziesz zamąż...
Lecz Wańdzia tupie nogami i bije pięścią o pięść w namiętnem uniesieniu.
— Nigdy!... — woła.
Jadzia uśmiecha się blado.
— Zobaczymy! A teraz nie mówmy już o zamążpójściach... Chcesz? będziemy się bawiły „w lalki?“
Na stolikach, koło ściany, leżą na stos zrzucone lalki. Powidlańscy, państwo Sągajło, cztery ich córki, całe mnóstwo, cała setka figurek z papieru, polakierowanych jaskrawemi farbami. Drzemią spokojnie, nie poruszane od miesiąca, nie porzucone w wir przygód fantastycznych, które wyobraźnia dwóch dziewczynek stwarzać i snuć z taką werwą umiała.
Jadzia sama dobywa te dobrze jej znane karykatury ludzi i ustawia je na stoliku obok Wańdzi.
Z początku czyni to szybko, z pewną radością, wita, owe lalki, jak swe dobre znajome.
Powoli jednak ręce jej zatrzymują się, przez umysł przewija się tuman smutku. Ogląda się dokoła. Ten pokoik na piąterku, ta toaletka, biureczko, łóżko, te martwe przedmioty mówią do niej, skarżą się na ich opuszczenie, zapomnienie, wyrzeczenie się na zawsze.
— Oto pani Sągajło!... — mówi głosem wzruszonym, któremu usiłuje nadać odcień wesołości — a oto jej cztery córki. Trzy złe, jedna dobra... Pani Sągajło jest żoną chorążego...
Urywa, nie może znaleźć już w swej głowie tych baśni czarodziejskich, które przed kilku miesiącami snuła z taką łatwością. Trzyma w ręku lalkę w krynolinie, wyobrażającą panią Sągajło i patrzy na nią z pod brwi ściągniętych.
Nie może nic wydobyć z dziedziny fantazji.
Pałac marzeń zamknięty już przed jej oczyma.
Odwraca się ku „siostrzyczce.“
— Bawmy się, Wańdziu!... wymyśl ty coś o pani Sągajło...
Lecz i „siostrzyczka“ milczy i kuli głowę w ramiona. Nie, i ona nie ma już fantazji, i przez jej wyobraźnię przeciągnęło czarne skrzydło życiowego smutku.
Nie płacze się bezkarnie, nawet gdy serduszko jest jeszcze bardzo małe, a łzy zdają się spływać, ot, jak rosa z liści kwiatu.
— Bawmy się! — powtarza Jadzia.
Lecz obie bawić się, marzyć, śnić nie umieją tak, jak dawniej.
Fantazja młodości nie znosi łez, nie znosi szarej krepy, którą rzeczywistość życiowa rozsnuwa.
Wańdzia i Jadzia (każda z innego powodu) mają przed oczyma taką krepową zasłonę.
Dlatego nie umieją snuć dalszego ciągu historji o pani Sągajło i jej czterech córkach, z których jedna była zazdrosna, druga łakoma, trzecia leniwa, a czwarta... bardzo dobra...





TAKA BYŁA SŁODKA!...


I.

Mówiono, że to był dom „pod białemi różami“.
Tak w zakładzie nazywano szalet szwajcarski, po którym wspinały się białe róże, a we wnętrzu którego były białe kobiety, białe, bo krwi nie miały.
Ale to nie było żadne określenie tego domu, koło którego snuły się wczesnym rankiem czarne rozszczebiotane kosy.
Bo to nie był dom pod różami. To z fali róż białych wytryskały jego lekkie szarawe ściany. Z fali słodkich, białych, niewielkich, a w gęste grona zbitych białych róż. Całymi płatami słały się przy podmurowaniu i biły w górę, jakby spienione bałwany, gdzieniegdzie poznaczone delikatną zielenią drobnego listowia.
Po werandach śniegiem pięły się czarowne i niezmożone. Do okien wkradały się i zwisały od balustrad ganeczków. Takie białe, takie wonne, takie czyste, a płatki z nich gdy leciały, zdawały się rozpływać w powietrzu. O wczesnym ranku brylantami były posypane i tęcze w nich grały. Na parterze, w sali hydroterapji słychać było szum wody i gwar ludzkich głosów. Z daleka orkiestra grała walca. Dom pod białemi różami budził się cały w woni i kwiatach. Czarne kosy zaglądały do okien i dziobami pukały w szyby.
— Śpicie tam, wy, chorzy? chodźcie patrzeć, ile rankiem rozkwitło się róż...
Chorzy wstawali o ile mogli najszybciej i biegli do okien. Żółte ich twarze i ten dziwny, niepewny wyraz, jaki mają długo chorzy, witał ranek.
Nieśmiało stawali w obramowaniu róż i wychudłemi rękami uchylali okna.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I szybko cofali ręce, oszpecone artretyzmem, drżące nerwowo, jakby lękali się dotknąć tych delikatnych, wonnych kwiatów, które ku nim się śmiały.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I znikali w głębi swych pokoi, szukając opasek, bind, prześcieradeł. Róże zwilżyła rosa. Tęcza w niej grała. Tęcza ta uleci w etery błękitne i zginie. Szorstka dłoń kąpielowego czeka.
Jak daleko choremu człowiekowi do róży!
Czasem przebiegła młoda pokojowa, zerwała kilka róż i zatknęła na piersiach za bawetem fartuszka.
Śmiała się przytem wesoło:
— O! wy moje kwiaty!...
Lecz, już wchodząc do pokoju chorego, gasiła uśmiech i gasła swobodna piękność kwiecia.
— Jak zdrowie dzisiaj? — pytała układnie, podając śniadanie.
Często milczenie jest odpowiedzią.
Bo ci, którzy długo chorują, nie mają słów.
Milczą.
Bo czemu mówić mają?
Czy cieszyć się słońcem, kwiatami i tem że żyją?
Chyba tem ostatniem.
Że jeszcze żyją.

II.

Ale jedno z okien domu pod białemi różami otwierało się wcześniej, niż inne.
Otwierało się szybciej, jakoś bardziej zdecydowanie, gestem kogoś, kto ma zdrową, nie zdeformowaną rękę.
I w oknie tem pod całą nawałnicą róż ukazywała się postać kobieca.
Przesłodka, madonnowata.
Fraszka Ghirlandajo, Della Robia i ich rozmodlone, dziewicze twarze, które nigdy, zda się, złej myśli nie miały.
Czem byli aniołowie Fra Angelico da Fiesole w sukniach gwiaździstych, z włosami odwiniętymi, jak pani Pompadour odwijała w tyle lat później, wobec tego czoła, ozłoconego półksiężycem złota, o połysku miedzi?
W wyrazie zaś twarzy miała ta biała Donna coś z lecących geniuszków Piotra Pawła Prudhon’a.
Słowem, synteza słodyczy zaświatowej i ziemskiej.
A tak była białą, złotowłosą, błękitnooką i tak miała cudny owal delikatnej twarzyczki, iż niema ani pendzla, ani pióra, które oddaćby ten cud mogły. Gdy powiał silniejszy wicher, drżało się nie o róże, ale o nią, aby nie wionęła w przestrzeń, aby planować pod obłokami, z oczyma przymkniętemi i rękami złożonemi na piersiach. Bo cała była tą wiotką, przejrzystą, przedziwną, na której, zda się, cudem trzymają się koronki, etaminy, krepony. Nogi jej były wązkie i długie, ręce tak samo. Karnacja ciała miała tony róż, które otaczały jej okno. Gdy, odziana w długi, lekki, przedziwnie seledynowy szlafrok, opierała się o ramę i słodkie turkusy swych oczów słała w przestrzeń, zamarzyć się, zapatrzyć.
Włosy długiemi pasmami opadały jej na ramiona. Czasem zarzucała na głowę gazową, białą zasłonę. I wtedy było to coś tak prymitywnego, że aż olśniewało. A gdy kto z drugiego okna lub z dołu przemówił do niej, nie zmieniała pozy, ale usta jej okalał tak słodki uśmiech, taki wykwint anielskości rozjaśniał twarzyczkę, że chory, pozdrawiający ją, chłonął w siebie tę słodycz i upajał się nią.
— Jaka słodka! — mówili wszyscy.
A ona szła w tej smudze słodkości i zdawała się być dobrą wróżką. Dziewicą świętą, idącą wśród złotej pustyni areny cyrkowej, niosącą męczennikom i dzikim zwierzętom biel róż w fałdach swego welonu i czystą rezygnację najczarowniejszej dobroci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem sanatorjum podwiedeńskiem, przylepionem u stóp góry, w szmerze fontann i woni kwiecia, całe setki chorych łudziły się, że znajdą to, co z wielkiem biciem skrzydeł ulatało od nich w nieskończoność.
Ale ułuda jest słodka. Choćby opłacić ją męką i ofiarą ostatków pieniężnych. Byle dalej od tej czarnej, zimnej, tak dobrze zamkniętej trumny. Może się uda.
Może...
Pierwsza konsultacja, nowe badania, asystent, doktór, świeża słuchawka, to tu, to tam... tak, coś nowego stanowczo. Jakiś błysk. A potem ta recepta w ręku, jakby rąbek szaty ulatającego anioła. I choć targa coś koło serca, szaleństwo! nowa słuchawka musiała pochwycić nowy rodzaj rzężenia. Ten prawdziwy, ten, który właśnie jest przyczyną, że to coś, bijąc wielkiemi skrzydły, ulata.
Więc dlatego sanatorjum pełne.
Kobieta o twarzyczce Madonny nie jest właściwie bardzo chora. Niedokrewna, trochę nerwowa. Ale i dla takich miejsce pomiędzy chorymi być musi.
Kobieta o twarzyczce Madonny zmienia codziennie białe toalety kilkakrotnie. Lato jest bajeczne i biały kolor jest w modzie. Tylko w pokoju madonna nosi zielony, mdławy szlafroczek. Wychyla się wtedy często z okna, a rozchylone rękawy opadają na pęki róż, jak skrzydła jakiegoś fantastycznego ptaka, który spoczął na chwilę.
Ponad oknem słodkiej pani otwierać się zaczyna także dość wcześnie drugie okno. Przechyla się zeń ktoś, ledwo odziany, jakiś mężczyzna.
Przytrzymuje jedną ręką kurtkę płócienną u szyi i przez gęstwę róż stara się dojrzeć, co się dzieje na dole. Gdy zielona krepa, biała gaza i złote włosy zamigocą, przechyla się jeszcze więcej.
— Dzień dobry pani! — mówi łagodnie.
Słodka pani podnosi swą twarzyczkę i roztwiera śliczne oczy.
— A!... to pan!... — mówi tak słodko, tak miło, tak rozkosznie.
A panu w oknie zdaje się, że z wonią róż i ten głos i ten uśmiech tak dziwnie miło wita go o rannych chwilach.
— Jakże pana zdrowie? — pyta dalej pani, przechylona, podana naprzód, cała jakby ulecieć chciała na drugie piętro szwajcarskiego domku.
— Lepiej mi — odpowiada pan.
I rzeczywiście jest mu w tej chwili lepiej. Strzyknie w nogach od czasu do czasu, ale on w tej chwili, pochylony nad klombem najcudniejszych uśmiechów, zrywa je delikatnie i o bóle swe nie dba.
— Jedziemy dziś do Wiednia? — zapytuje, wisząc cały, jakby miał wypaść lada chwila.
— Lękam się, że pan się zmęczy.
I wzrok trwożny, lękliwy.
— Cóż znowu! Jestem na pani rozkazy. Po zabiegach. Dobrze?
— Skoro pan tak chce koniecznie...
— Ależ naturalnie. Do widzenia.
— Do widzenia!
Mdlejąco i miło.
— Do widzenia!
Przeginają się jeszcze. Przechylają ku sobie. Wpatrzyli się w oczy, w usta.
— Do widzenia!
Wreszcie cofnęli się do pokojów. Teraz ona naciera piegi coldcreamem i benzoesem, a on przymierza nowe jasne buty na dziwnie zdrętwiałe nogi.
— Profesor nie kazał mi męczyć się — myśli — ale niech go djabli.. pojadę, choć wiem, że, gdybym powiedział jej, że cierpię, nie skrzywi się. To anioł! Tak słodkiej istoty nie spotkałem jeszcze w życiu. Jak z bajki.

III.

Idą w Wiedniu, w Ringstrasse.
Ona biało i on biało. Oboje są wcale sznittowni. On utyka trochę, ona zasłania się od słońca parasolką.
Idą bez celu i gawronią się po sklepach. Znają je już na pamięć. Ale to tu, to tam jakiś drobiazg, jakaś tandeta wabi ją, jak ptaka zwierciadło.
— Och! torbeczka z zegarkiem!... Och! klamra dziwna... jakaś żmija, wysadzana ametystami... jakież to śmieszne... widzi pan?...
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak. Ciekawe.
On notuje sobie w myśli adres sklepu.
Idą dalej.
— Widzi pan... widzi pan?
— Co? co?
— Ta parasolka. Cala w cień. Inkrustowana koronką.
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak.
On znów notuje w pamięci firmę.
Jakże chętnie zakupiłby to wszystko, rzuciłby jej pod stopy. Tem bardziej, że jest dziwnie delikatną w swych zachwytach. Mija jubilerów, wystawy Zwiebacka i inne drogie firmy. Zatrzymuje się tylko przed świecącymi drobiazgami. I tak słodko, tak rozkosznie się uśmiecha, mówiąc swoje:
— Tylko tak!
On maca portfel, napełniony średnio, ale mogący zadowolić takie skromne, delikatne kaprysiki. Właściwie sam nie wie, co będzie, bo ta dama jest dla niego jakby zagadką. Sądził, że jest panną, jakąś artystką. Lecz ona ze smutnem wionięciem swych rzęs nieporównanych powiedziała, że jest rozwódką, i to zupełnie prawną, z wszelkiemi formalnościami.
— Rozwiodłam się.
— O! dlaczego?
— Nie był dobry.
— O! jakże dla pani można być niedobrym?
Owinęła się w swój prymitywny welon, bo siedzieli wieczorem w altance, w parku, daleko od wszystkich.
— A jednak był niedobry.
Umilkła chwilkę, a potem dodała z nieokreślonym wdziękiem w głosie:
— A nawet bił mnie.
On rzucił się pomimo osłabienia.
— Niegodziwiec!
Powstrzymała go łagodnym ruchem ręki.
— Niech pan się uspokoi. On jest gdzieś bardzo daleko.
Odsapnął trochę.
— Jego szczęście!...
Gdy w nocy pozostał sam, długo zasnąć nie mógł. Jego kult dla kobiet zaczynał z latami przybierać rycerskość starokawalerską.
Jeszcze nie był starym kawalerem, ale coś już było za progiem. A przytem choroba i ciągłe cierpienie kazały mu patrzeć na rzeczy życiowe z jakiegoś odmiennego punktu widzenia. Zwłaszcza co do kobiet. Dzielił je na dwie połowy. Te, które są coś warte, i te, które nic nie są warte. Leżąc przez życie, potykał się tylko o takie dwa rodzaje. A więc dla tych, które były coś warte, miał w zanadrzu duchowem cześć i pokłony, dla tych, które nic nie były warte, umiarkowany szał i charakterystyczne wydęcie ust.
Biała madonna była stanowczo coś warta. Taka dokoła niej była atmosfera wartościowa. Przytem trzymała się ładnie. Rozdawała, a raczej rozsiewała swą słodycz na odległość. Gdy mówiła do sekretarza w administracji, była tak uprzejma i łagodna, jak wtedy, gdy rozmawiała z księżną, opłukującą swe spuchnięte, dostojne kolana w basenie, lub rezydującą majestatycznie w nasiadówce. Gdy dowiedział się, że ma na imię Ama, nie zdziwił się zupełnie. Inaczej ta kobieta nazywać się nie mogła. Duchowo i krótko. Tylko jego wyróżniała, i to w jakiś inny sposób. Nie był to flirt. Niech Bóg broni od tej fałszywej szpetoty, mającej won zwietrzałej cykorji! Manewrowanie welonem było coś więcej. Prostota, a zarazem gest zwiewny i zawsze prawie troska:
— Jak zdrowie?
W duszy Sadowskiego aż grało z radości. Ile sympatji i rzeczywistego zajęcia się w tych dwóch słowach, co ranka, po różach pnących się z pierwszego piętra do niego, na piąterko.
Stanowczo coś warta!
Oprócz Amy ma etykietkę życiową krótką: Herncisz, zdaje się, po owym mężu, który... bił.
Taką delikatną, jasnowłosą, taką w welonie...
Sadowski aż podskoczył w swej opasce, którą na noc mu kąpielowy, zamiast słuckiego pasa przodków, brzuch owinął.
— Gdyby nawet dopuściła się zbrodni, gdyby nawet zdrady, nie miał prawa!
I zaraz wzruszył ramionami.
— Ona zdrady? W oczach tych jasność sama, i to taka promienna, prawa, czysta. Ona ani złości, ani zdrady dopuścićby się nie mogła.
Poprawił opaskę i usiłował zasnąć.
— Jutro mię znów o zdrowie zapyta.
Uśmiechnął się.
— I tak słodko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słowem, ciągle są razem; czy w Wiedniu, czy w zakładzie.
Ona idzie naprzód w ekstazie, przed wystawami sklepowemi, a on w jej smudze.
— Gdybym mógł jej ofiarować tę torbeczkę z zegarkiem — kombinuje — gdyby to można było tak zrobić, ażeby ona zrozumiała, że ja za to... ach! nie!... broń Boże!
Patrzy właśnie, jak ona idzie przed nim w białej, płóciennej, ubranej gipiurami sukni, i z kapelusza zwiesza się jej długi, haftowany gazowy welon.
Wiedeńczycy patrzą na nią, jak na zjawisko.
— Ja co... od niej... choćby pocałunek... och!
Aż się potknął o biust jakiejś Wiedenki.
— Od takiej archanielicy!...
Ona odwraca się. I uśmiecha się, prawie jak dzieciątko.
— Zmęczony? — pyta delikatnie.
— Nie, nie! — zapewnia Sadowski.
Ale zmęczony. A jeśli nie on, to ona zmęczona.
Pokazuje na siebie nieporównanym, ślicznym gestem.
Sadowski chwyta okazję, z radością mężczyzny, któremu się trafia możność „wpadnięcia“ do knajpy.
— Może gdzie wstąpimy?
Mówi to nieśmiało. Ale archanielica rezolutnie dosyć przystaje.
— Dobrze. Tylko na werandzie.
— Ależ tak!
Za chwilę siedzą w restauracji poza szpalerem szarych od kurzu i ugarnirowanych bielą niedopałków bluszczów. O kilkanaście kroków konie fiakierskie biją kopytami i rozwiewają żółte, ciężkie dery, pod któremi muchy odprawiają całe parlamenty.
Sadowski z rozkoszą patrzy, jak Ama połyka kremy, torty, pianki, i znów torty, kremy i pianki.
On miał ochotę na sznycla, ale ona z anielskim gestem zabroniła mu mięsa. Jest bowiem skazany na wegetarjańską kuchnię. Ama troskliwie wybiera mu „menu“ ze szparagów, kalafiorów, brukselki i innych zielenin.
— Nie wolno... nie wolno... ja każę!
Rozkoszą napełnia go ta słodka staranność. Nagle doznał jakiejś dawno nieznanej wesołości. Ta słodka kobieta, gwar Wiednia, trochę ulgi w cierpieniu — podnieca go radośnie. I warszawskim zwyczajem nie pojmuje inaczej wyładowania tego radosnego uczucia, jak w formie pękatej, szkaradnej butelki, sterczącej w odrapanej wazie, imitującej nieśmiało srebro.
— Każę zamrozić...
Ale ona zarumieniła się z oburzenia.
— Proszę pana... co to znaczy?
— Ja.. nic... tak...
— Panu nie wolno. A jeśli dla mnie, to ja mam wstręt do szampana.
I cudne, łagodne, domowe spojrzenie.
— Poco takie wydatki?
Uśmiechnął się. Sprawiła mu tem wielką radość. Stanowczo była dużo warta. Tak naiwnie troszczy się o to, aby nie wydał dużo na szampana. Prawie naiwna. Słodka! I tamten ją bił!...
— Zresztą ja tylko jedno wino lubię — dodaje.
— ?...
— Liebfrauenmilch.
Sadowski rzuca się, jak szaleniec, na kartę win. Jest Liebfrauenmilch, jakieś bajeczne, trzy razy droższe, niż Roederer. Pal sześć! Skoro Ama lubi. Przynoszą z czcią i szacunkiem. Kelner idzie, jakby niósł urnę z popiołami Napoleona. Sadowski rozlewa wino z równem namaszczeniem. Jedna Ama pije ten cud, jak zwyczajną lurę po koronie fifkę. Sadowski, który czekał na jakiś zachwyt, jest trochę zdziwiony. Wreszcie zapytuje:
— Dobre?
Ama uśmiecha się anielsko.
— Dobre.
I zaraz dodaje:
— Wreszcie ja się nie znam.
Sadowski zaczyna żałować, że się zagalopował w restrospektywność i postanawia na drugi raz zbliżyć się z datą Liebfrauenmilchu więcej do teraźniejszości. Zdziwienie jednak wzrasta, gdy Ama (pomimo tego, że się nie zna) natychmiast ostrzega go łagodnie:
— Tutaj są nieuczciwi ludzie w tej restauracji. To wino różni się znacznie od poprzedniego.
I z boskim uśmiechem dodaje:
— Bo nie chcę, aby panu działa się krzywda.


IV.

Sadowski grzęźnie coraz bardziej. Nawet asystent profesora, ten, który mieszka w willi róż poto, aby czuwał nad spokojem nerwów chorych, kręci znacząco głową.
— Zawsze mam kłopot z wami, Polakami! — mówi — zaraz miłość...
Sadowski protestuje gorąco.
— Ach! skądże miłość. Jesteśmy oboje sami, wśród obcych, stąd zbliżenie. Ale to tylko zwyczajna przyjaźń. Pani Ama tak sympatyczna...!
— Tak słodka...
— Tak, słodka. Tak. To wyrażenie właściwe. Zresztą czuję, że znajomość ta działa na mnie zbawiennie.
Młody asystent zdaje się być rozbawiony.
— I owszem. Niech się pan bawi, ale do pewnej granicy. My dozwalamy naszym pacjentom grać w kręgle na żarty... Ale gdy partja zaczyna się na serjo, profesor stawia veto.
Sadowski aż się zarumienił.
— Jak pan może, panie asystencie? Taka kobieta! to jest taka, co jest dużo warta... Jabym nigdy się nie ośmielił!...
— To też nie pan, ale ona się ośmieli!
— Co?...
Zdawało się, że Sadowski skoczy małemu Wiedeńczykowi do szyi.
— Co?...
— No, proszę się nie denerwować! Ja zawsze w życiu najwięcej się boję tych kobiet, które są... słodkie.
I uchyliwszy kapelusza, asystent zostawił Sadowskiego na środku alei.
Muzyka grała jakąś piłę z „Wdówki“.
Sadowski usiadł na żelaznem krześle obok paralityka, który patrzył na niego gasnącemi oczami. Sadowskiemu było niewyraźnie. Jakby zjadł coś niestrawnego, po czem musi być chory. Wdał się sam ze sobą w rozmowę tajemną i tłumaczył się, że, oprócz wycieczek wiedeńskich i ciągłego przebywania z Amą; właściwie nic na nim nadzwyczajnego nie cięży.
— I to nie jest nadzwyczajne. W Krynicy tak samo asystuję damom. Rozjeżdżamy się potem każde w swoją stronę, choć czasem na Michasiowej dalej się zajdzie, niż tutaj z Amą. I potem jedna, druga kartka i szlus. Spotkam na ulicy, chapeau bas, to jest wedle tego, czy warta, czy nie warta. Tutaj tak samo.
Muzyka grać przestała. Wodotrysk szemrał lekko. Cisza zaczynała panować dokoła.
— Szkoda, że tutaj niema Michasiowej... — zawirowało delikatnie w najtajniejszej skrytce Sadowskiego.
Otworzył oczy i starał się oprzytomnieć.
— To przez tego głupiego asystenta. Rozbudził we mnie zwierzątko! Niech go...
Mimowoli zaczął liczyć ni stąd, ni zowąd, ile to już flaszek Liebfrauenmilchu poszło.
— Jedenaście... daję słowo honoru. Nie żałuję. O, nie jestem skąpy... ale jedenaście. I gdyby choć całą wypiła, ale zawsze połowa zostaje. Nie wypada mi się spytać, czy niema pół butelki. Zwłaszcza, że jest w niej delikatność niezwykła. Wczoraj, gdy wychodziłem z nią z restauracji, chciałem kupić od przekupnia kilka róż. Zażądał, widząc mnie z kobietą, rzeczywiście bajońskiej sumy. Ona natychmiast z dziwną słodyczą powstrzymała mnie od tego wydatku. Prawda, że wróciliśmy do zakładu fiakrem zamiast koleją. Sama tego zażądała. Mówiła, że lęka się, czy przesiadanie się dwukrotne na stacjach nie szkodzi mi. Fiakier kosztował czternaście guldenów. Taki Bratfisch... To nie byle co. Ona z pewnością nie zdawała sobie sprawy nawet z tego, ile to będzie kosztować. Tak, jak z wina. Bardzo delikatna. W teatrze nie chce loży. Woli fotele. Subtelna i słodka.
Mimowoli zaczął liczyć, ile jeszcze posiada pieniędzy. Pomimo delikatności Amy, przecież wydawał o wiele więcej, niż przypuszczał, że wyda, jadąc na kurację. I doznał jakby jakiego skurczu. Długie lata był przyzwyczajony do obrachunku ze swą rentą niewielką i skurczoną.
Śmierć matki i pozostawiona przez nią „realność“ wyzwoliła go z drobnostkowej troski. Lecz realność owa była głównie wartościowa przez place, a te wzrastały w cenę przez „przetrzymywanie“ chytre i uparte. O tem Sadowski wiedział i to głównie przeprowadzić z samym sobą pragnął. Nędzny stan zdrowia, upadek sił, ta jakaś tajemnicza niemoc, która go trawiła, przed którą miał wielki szacunek i trwogę, skłoniła go do sprzedania maleńkiej parcelki.
Uczynił to po wielkich wahaniach i bezsennych nocach. Wreszcie, zdecydowawszy się, doznał jakby wydostania się na jakieś pustkowie, gdzie czekali na niego ukryci po jamach złoczyńcy. Jedna parcela mogła pójść za drugą, powlec się całem pasmem.
A wtedy...
I tu było podłoże owego skurczu, który gdzieś w głębi Sadowskiego odezwał się na myśl owych jedenastu butelek Liebfrauenmilchu, fiakra i rozmaitych innych „nie liczących“ się wydatków, które powodowała w nim rycerskość dla kobiety z twarzą prerafaelistycznej madonny, z głową okrytą białą gazą i z przeszłością słodkiej ofiary, która nawet była bita.
— I gdyby choć co za to... — już teraz zupełnie wyraźnie przemknęło przez głowę Sadowskiego. Nie odrzucił tej myśli, tak, jak poprzednio.
— Bo rzeczywiście... żeby choć pocałować. Takie ma delikatne gładkie usta, troszkę wilgotne. Żeby tak w te usta... raz jeden... To przecież można i z taką, co warta. To jej przecież nie obniży.
Zaskrzypiało na piasku. Służący zakładowy odwoził do pawilonu paralityka w wózku. Sadowski powlókł za nim oczami.
— Tabetyk... okropne... — pomyślał — gdyby na mnie coś takiego przyszło, odebrałbym sobie życie. Straszne...
Zamknął oczy i znów chciał myśleć o Amie, ale nie mógł. Widmo tabetyka przejęło go mrowiem.
— Pójdę, poszukam jej. Ona ma dar odpędzania odemnie tych mar. Pojedziemy do Wiednia, do Prateru. Niech tam, będzie dwunasta butelka Liebfrauenmilchu... trudno. Nie mogę tu siedzieć sam z myślą, że...
Nie dokończył nawet. Ciągle w oczach miał zagasłe spojrzenie chorego i w uszach skrzyp tragiczny jego wózka, który jak karawan suwał się po żółtej wstędze alei.
I znów pojechali.
W Praterze od walców było tak gwarno, od powozów tak rojno, że Sadowski i Ama doznali zawrotu i pewnego upojenia. Szczera, skromna jakaś, pomimo obecności mnóstwa kokotek i innych tego rodzaju amfibji, wesołość, narzuciła się na nich, jakby złocistą siatką. Wsiedli do łódki, uczepionej na ogromnem kole, i wznieśli się w górę.
Tak wysoko, z gazą białą, rozwianą na wiatry, z jasną pelą włosów, odwróciła się ku niemu uśmiechnięta a troskliwa.
— Czy nie doznaje pan zawrotu głowy?
— Nie.
— Bo, skoro ktoś osłabiony... Zdaje mi się, że pan trochę pobladł. Proszę przybliżyć się do mnie.
Ujęła go pod rękę. On drugą ręką przycisnął jej ramię.
Pod bieluchnym muślinem bluzki uczuł jej ciało i drobniuchny szkielet. Doznał dziwnego wzruszenia. Była mu tak blizka i byli tacy sami.
— Ama!... ty!...
Pochylił się i pocałował ją w same usta.
Potem czekał, że się obrazi i powie mu co przykrego.
Ale ona milczała i tylko miała dziwny wyraz ust. Jakby bolesny, jakby słodko rozmarzony.
I tak dojechali aż na dół, gdzie zgrzytała olbrzymia katarynka walca z „Wesołej wdówki“, a pomocnicy w bluzach zapalali japońskie latarnie, które nigdy Japonji nie widziały i ujrzeć nie miały.
Sadowski z gracją, pomimo pewnej ciężkości, z jaką mu nogi przylepiały się do ziemi, podał ramię Amie.
— Nie obraziła się — pomyślał — i wreszcie coś udało mi się skorzystać.
Ale usta były bardzo miłe... ciepłe, słodkie i ten jeden pocałunek rozbudził w Sadowskim jakby tysiące drżących igiełek.
— Gdyby jeszcze coś więcej... — rozzuchwalał się w myślach, płacąc za jeden tour nadpowietrznej jazdy.

V.

Przyszło to coś więcej tak łatwo, tak, można rzec po galicyjsku, pojedyńczo, że Sadowski wyjść z podziwienia nie może.
Osunęła mu się w ramiona pewnego popołudnia, prawie niespodziewanie, mdlejąc nader estetycznie w fałdach swych zielonych kreponów.
Była w miarę namiętną, sennie wyczerpaną, nie tracącą pewnego majestaciku, a ulegle wdzięczną. Zwłaszcza miała śliczne „po“, bez łamania rąk, bez wzdychania: „cóżem uczyniła“. Zamyśliła się tylko leciuchno, i uśmiech ten bolesny zaznaczył się troszkę silniej koło ust różowych. Prędko jednak otrząsnęła się z tej zadumy, zbliżyła się do okna, zaczepiwszy mimochodem o lustro i puszkę z pudrem, wysunęła rękę, zerwała jedną świeżą różę i podała ją Sadowskiemu, mówiąc prawie szeptem:
— Na pamiątkę...
Wziął kwiat i ucałował go z uniesieniem studenta. Potem zachwycał się Amą i tem, że jest tak doskonałą w tak niebezpiecznej dla kobiety chwili. Nawet aż przerażała go ta doskonałość. Pomimo, iż według jego teorji nie była już „nic warta“, zachowywała jakoś w jego pojęciu dawną wartość. I to go derutowało. Nie była to rutyna. O to jej nie posądzał i tego instynktem nie wyczuwał. Ale to był przedziwny takt i ta królewska słodycz czyniącej ze siebie monarszy dar niewolnicy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyli się teraz trochę więcej, a właściwie to ona zaczęła wychodzić już poza ramy codziennej troski o zdrowie.
W antraktach miłosnych ekstaz naprowadzała go na opowiadania o tem, czem był, czem jest, czem być zamierza. Sadowski rozmawiał chętnie, będąc od śmierci matki pozbawiony babskiego „naciągania na słówka“. Lżej mu było chwilami. Place i ich przyszłość często przychodziły mu na temat, Ama szczerze interesowała się nimi, przepowiadając, że przez te place stanowczo musi być przeprowadzona ulica.
— Zobaczysz — mówiła — ulica...
— Skąd wiesz?
— Nie wiem, ale mam takie przeczucie.
— Trzeba więc przetrzymać.
— Tak, trzeba przetrzymać.
Siedzieli na ławce, koło klombu heliotropów, a muzyka, która grała cztery razy dziennie walca z „Wesołej wdówki“, grała znów tego samego walca. Ale oni nie słyszeli. Rozmawiali o placach i trzymali się za ręce. Krzaki jaśminowe kryły ich przed oczami przechodzących. Nagle dał się słyszeć skrzyp wózka. Wieziono paralityka. Sadowski drgnął. Ama słodkie swe oczy utkwiła w niego pytająco.
— Co ci jest?...
— Och! ten wózek...
— Skrzypi nieprzyjemnie.
— To nie wszystko. Ja boję się!
— Ty? przecież to nie warjat...
— Ale... paralityk.
— A ty się boisz... tej choroby?
— Tak.
Mówi cicho, głowę skurczył w ramiona.
Wózek z paralitykiem przejechał.
— Och! ależ to szaleństwo... co znowu?
— To jest moja manja.
Słodko do niego się przygarnęła.
— Rzeczywiście manja. Proszę o tem nie myśleć, ja chcę, ja proszę...
— Ale —
Ale myśl o tabetyku nie płoszy się już z umysłu Sadowskiego. Już słodka donna i jej biały welon tracą widać moc. Pomimo jej rączek, tak miluchno wplecionych w jego palce, pomimo ocząt, w półmroku w niego wpatrzonych, skrzyp wózka przejeżdża ciągle po mózgu, po sercu.
— Tak, tego się boję — myśli Sadowski.
Wracają po kolacji do swego pawilonu, w klomby róż.
Jak kadzielnice, rozmodliły się wonią słodkie kwiaty w tę księżycową noc.
Pod jej drzwiami żegnają się długim uściskiem ręki. Korytarzowa czyści na końcu korytarza suknie.
— Do jutra!
— Do jutra!
Pierwszy raz Sadowski uczuwa jakby ulgę, pozostając sam.
Nie zapala u siebie światła i przy blasku księżyca kładzie się, paląc nerwowo papieros za papierosem. Hydra trwogi przed ohydną chorobą ogarnęła go z całą mocą. Poprzednio Ama zaklinała ją tem, że była jeszcze dla niego daleka. Dziś zbliżeniem się swojem nie jest już w stanie zażegnać upiora. Sadowski czuje do niej żal za to, co się stało.
— Gdy pragnąłem jej, gdy zdawała mi się niedościgłą, nie myślałem o tem... o tem... o tej strasznej jakiejś doli, która może mnie spotkać, teraz co!... co?...
Z jakąś nienawiścią patrzy na podłogę. Niżej o piętro jest ta kobieta, która mogła go ocalać jeszcze czas jakiś i sama dobrowolnie zerwała ten urok, jaki miała nad nim.
Zrozumiał, że garnął się do niej jedynie dla tego powodu.
— Aby uczynić sobie z niej tarczę... a teraz co? co?
Księżyc skrył się za chmury i zupełna prawie ciemność kłębami wpłynęła do pokoju. W tej ciemni groza, uciskająca serce Sadowskiego, rosła.
— Tabes, tabes — powtarzał, rwąc bezsilnie prześcieradło, które zdawało mu się ciężyć na nogach.
— Ona jedna... mogła... i poco ona? poco?
Wicher zaszumiał i gałęzie róż szemrały po oknach.
— Poco?
Usiadł na łóżku.
— Trzeba to jakoś skończyć. Ale jak? jak? Nie mogę zrozumieć, co to za rodzaj kobiety. Mówi tak mało o sobie. Umie tylko słuchać. A gdy się odezwie, to także zajęta jedynie kimś innym i jego cierpieniem. A przecież miała tak mało instynktu. Zniweczyła wszystko! A teraz co?... Nie chcę jej być nic dłużny. Kwiaty, może drobiazg jaki. Nie obrazi się chyba... Pojadę do Wiednia jutro, sam. Jakiś brelok, może złote serduszko na łańcuszku, teraz panie to noszą. Zobaczę.
Z coraz czarniejszą rozpaczą rzucił się na poduszki.
— Tak się to kończy, a mogło być dla mnie szczęściem, odtrącającem zmory i straszne widma. Jezu! Jezu! Dlaczego te kobiety nie wiedzą, nie czują, w czem leży ich potęga?

VI.

Nazajutrz pojechał sam do Wiednia. Wymknął się niepostrzeżenie. Był bardzo zgnębiony i zdenerwowany. Jakby jakaś druga postać chodziła za nim krok w krok, potrącała go lekko.
Przytem myśl całą opanowały najczarniejsze przeczucia co do stanu jego zdrowia. Puściwszy cugle mózgowi, nie potrafił opanować ich. Drżąc cały, włóczył się po Kärtnerstrasse i z wysiłkiem przypatrywał się wystawom jubilerskim, odczytywał ceny i odchodził niezdecydowany.
— Nie mogę wydawać dużo pieniędzy — myślał — tabetycy długo żyją, będę może potrzebował jeszcze wiele. Zostać pół-trupem i być w nędzy to byłoby zanadto!
Roześmiał się gorzko; szybko odszedł od wystawy, na której rzędem leżały serduszka, przyozdobione drogimi kamieniami.
— Nie mogę... to nie na moją kieszeń — rozumował dalej — a zresztą, o cóż chodzi właściwie? O pamiątkę, nie o rzecz wartościową. Nawet onaby się obraziła za jakiś cenny prezent. Przecież nie jest kokotką. Całe jej wzięcie się tego dowodzi. Kupię jej jakiś ładny drobiazg. Oceni moje serce.
Przechodził właśnie mimo sklepu, gdzie znajdowały się damskie torbeczki.
— O! kupię jej torbeczkę z zegarkiem. To znów nie jest byle co. W każdym razie jest zegarek. A potem miała na taką torbeczkę ochotę.
Wstąpił do sklepu. Wybrał ładną, napozór solidną, białą skórzaną torbeczkę. Na rożku był umieszczony śliczny, minjaturowy zegarek, ozdobiony w rodzaj wianuszka z imitacji brylantów.
— Bardzo eleganckie!... — winszował sobie Sadowski. — I kosztuje trzydzieści pięć guldenów. Na więcej zdobyć się nie jestem w stanie.
Prędko powrócił na kolej. Jadąc, postanowił wyjechać jak najprędzej.
— Kuracja mi nie pomaga, zaplątałem się w romans, szczęściem jeszcze, że mam do czynienia z taką jakąś słodką kobietą. A to mogło wypaść Bóg wie co!
Aż żachnął się sam na siebie, zaszywając się w swój egoizm starokawalerski, jak w skorupę.
— Oj ty stary ośle! — poczęstował się z całą szczerością kogoś, pewnego, że ten „poczęstowany“ nie przyślę mu za to świadków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy dojechał do stacyjki i wysiadł z wagonu, cała pewność siebie, jaką przywiózł wraz z torbeczką z Wiednia, gdzieś zginęła.
Oto na peronie, wśród obramowania winogradu, w złotych plamach słonecznych, ujrzał Amę, oczekującą na niego, białą, śliczną i słodką.
Po raz pierwszy przeraził się jej, choć uśmiechała się do niego rozkosznie i miło.
— Gdzież to? gdzież to beze mnie? — spytała, ujmując go pod ramię.
— Byłem w Wiedniu.
— Widzę, ale poco?
— Za... sprawunkami.
— Pokaż, co sobie kupiłeś?
Zebrał się na odwagę, choć równocześnie mówił sobie, że ta torbeczka jest śmiesznie małym darem wobec królewskiego daru ciała tej kobiety, którego dotknięcie lekkie, a wyraźne czuł tak dokładnie, idąc tuż przy niej.
— Nie sobie... ale... komuś.
— Komu?.
— Amie.
— O! mnie? poco?
Tak szczerze wymówiła te słowa i stanąwszy na środku gościńca, patrzyła na niego szeroko otwartemi oczami.
— Tak... chciałem... na pamiątkę...
— Jakto?
— No... chwaliłaś kiedyś taką torbeczkę z zegarkiem... więc...
— A!
Ściągnęła brwi i zaczęła iść pośpiesznie w stronę pawilonu.
— Obraziła się — pomyślał — masz djable kaftan! Jeszcze więcej warta, niż myślałem.
Doszli wreszcie do domu i weszli na piętro. Otworzyła drzwi od swego pokoju i rzekła z prostotą:
— Wejdź!
Wszedł za nią i nie wiedział, co począć z tą nieszczęsną torbeczką. Trzymał ją zapakowaną w pudełko, bibułki i owiązaną różową tasiemką.
Dzień był ponury. Woń róż była prawie dusząca w powietrzu.
Ama zdjęła kapelusz i położyła go na komodzie.
Zdawała się chwilę wahać, wreszcie zbliżyła się do wciąż stojącego Sadowskiego.
— No — wyrzekła z całą pieściwą słodyczą — proszę dać już tę torbeczkę. Przyjmuję wyjątkowo. Ale proszę pieniędzy na drobiazgi nie rozrzucać. Gdy już będziemy po ślubie, to ja troszkę cugli skrócę. Troszeczkę. Trzeba będzie plan wytrzymać.
Mówiła słodko, powoli, monotonnie. Śliczny uśmiech igrał dokoła jej ust. Tylko źrenice miała jakby mętne, jakby niespokojne, a ręce pokryły się potem, jak u kogoś, kto stawia wiele na jedną kartę.
On aż cofnął się o jeden krok. Jakby kto zerwał mu z oczów zasłonę. Przejrzał w jednej chwili szereg minionych dni.
Dążyła do... ołtarza.
A! tędy była droga tej... słodkiej.
Wyprostował się, jakby gotując się do odparcia napaści strasznego wroga.
— Po ślubie? — powtórzył.
Wróciła mu cała odwaga. Przyczaił się. Ustawiał baterje, obliczał broń. Wieczysta walka kobiety z mężczyzną występowała w tej chwili brutalnie i w całej nagości.
— Ja... żenić się nie mogę! — wyrzucił przez zaciśnięte zęby.
Ona na chwilę miała blask w oczach, który przyciemnił błękit jej cudnych źrenic. Jakby zmalała i powoli wyciągnęła się, wyprostowała w swych białych, długich szatach.
— Nie? — powtórzyła bezdźwięcznie.
— Nie — podjął gorączkowo — nie, ani z panią, ani z nikim, nigdy. Mam do tego ważne powody. Daję na to słowo, bardzo ważne.
Z tych urojonych powodów wznosił barykady, za które się cofał, gotów zepchnąć wroga na śmierć, gdyby się wdzierał do jego legowiska.
Lecz wróg wdzierać się nie pragnął.
Był znów słodki, miły, łagodny.
— Myślałam — wyszeptała lekko.
— Bardzo... bardzo mi to bolesne — zaczął.
Lecz ona skinęła ręką.
— Ach! nie mówmy już. Dobrze jednak się składa, że rozmówiliśmy się, prawda?
— Tak. Tem bardziej, że ja jutro wyjeżdżam.
— A!...
— Tak. Ale przyjadę tam, gdzie będziesz. Zobaczymy się.
— O! nie wątpię. A teraz chodźmy do parku na podwieczorek.
Podeszła do komody i włożyła kapelusz. W lustrze odbiła się jej śliczna postać.
Teraz Sadowskiemu zrobiło się dziwnie przykro. Miał ochotę zbliżyć się do tej kobiety, objąć ją, ucałować, utulić, jeśli cierpi. Lecz była dlań ciągle zagadkowa w swej prostocie i może jeszcze więcej słodka, niż dawniej, gdy zwróciła się ku niemu, kierując się do drzwi.
— No... proszę... należy się odżywiać.
I z nieporównanym wdziękiem dodała:
— Ja jeszcze czuwam!
Gdy szli alejami parku, on myślał, że wolałby stokroć, aby zrobiła mu scenę, wymówki, gniewy, nawet krzyki i obelgi, niż była tak słodką, tak dobrą niewzruszenie, nawet wtedy, gdy widocznem było, iż zadał jej ciężką i bolesną ranę.


VII.

Maleńki pociąg gwiżdże delikatnie, sapie, porusza się w strudze światła, jak niecierpliwy koń, rwący się do odjazdu.
Pasażerów mało. Ranny pociąg nie ciągnie ku sobie chorych. Wolą popołudniowy. Lecz Sadowski poprostu teraz nerwowo już nie jest w stanie dłużej pozostać w zakładzie. Cały wieczór przebyli razem z Amą.
Ona ciągle słodka, miła, łagodna, snuła się obok niego, rozmawiając o potocznych rzeczach. Tylko ręce ich nie spotkały się ani razu, a na dobranoc z uśmiechem anioła skinęła mu głową i znikła w drzwiach swojego pokoju.
Całą noc Sadowski pakował swoje rzeczy starając się nie myśleć o tej kobiecie, która zaimponowała mu rzeczywiście słodyczą, mocą charakteru. I gdy wczesnym rankiem korytarzowa zastukała dyskretnie i wręczyła mu pudełeczko z torbeczką, zostawioną przez niego w pokoju Amy, doznał dziwnego ściśnienie serca.
— Pani się pyta, jak zdrowie pana i czy pan wie, że już czas na pociąg?
— Proszę podziękować. Czy pani już nie śpi?
— Pani właśnie poszła w stronę kolei.
Sadowski zamknął drzwi i obejrzał się rozpacznie.
Torebkę nieszczęsną wrzucił do kuferka i kuferek zamknął z jakąś dziką pasją.
— Muszę jechać — powtarzał sobie bezustannie, bo czuł, że ciężko mu teraz wyjeżdżać z pawilonu róż.
— Muszę.
Nałożył palto podróżne angielskie i po raz pierwszy nie przejrzał się w lustrze z zadowoleniem.
Zwykle bowiem, ubrany do podróży, wyobrażał sobie, że jest podobny do jakiegoś lorda angielskiego.
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie — myślał, rozdzielając pieniądze na kupki. — To dla korytarzowej, to dla numerowego, to dla portjera, to dla strzelca.
I znów wracało, jak refrain:
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie.
Wreszcie już znieśli jego dość szykowne, drobne pakuneczki.
Przechodził koło drzwi Amy. Ile razy wykradał się z nich cichutko, jak żak, lękając się spotkać asystenta lub kogo ze służby. Drzwi były zamknięte.
I ciągle ze ściśniętem sercem, powlókł się Sadowski na kolej. Wyszedł boczną furtką, aby uniknąć pożegnań z administracją i przygodnymi znajomymi. Zdawało mu się przecież, że coś za sobą zostawia.
— Szmat mojego życia... i może jeden z lepszych! — myślał — gdyby nie ta nieszczęsna jej manja wydania się za mnie, nie rwałbym tego tak prędko. Przecież żenić się nie mogłem. Nie sposób. Jestem już za stary, za wygodny. A potem...
Tknęło go coś w serce. Zdawało mu się, że turkocze wózek paralityka.
— Dlatego nie mogłem.
Przyśpieszył kroku.
— A może właśnie dlatego należało?
Wzruszył ramionami.
— Co znowu, jeszcze wczoraj profesor zaręczał mi, że niema mowy o tabesie. To nerwowe, zwyczajnie nerwowe. Wyrwę się stąd, z pomiędzy tego otoczenia, które ohydnie na mnie działa, podsuwając takie myśli. Wyrwę się, polecę w świat. Zapomnę.
Na peronie ujrzał Amę w białem, długiem palcie, bardzo szykowną i strojną, pomimo pozornej prostoty. Blada była tylko. Długi welon gazowy okalał jej biały, angielski kapelusz i, podniesiony nad czołem, tworzył delikatne, czarujące obramowanie.
Nigdy nie była tak prymitywna, tak da Fiesole, jak w tej chwili. Odwróciła się do Sadowskiego i podała mu rękę. W drugiej trzymała pęk białych róż, zerwanych z krzaków, pnących się po ścianach domu.
— Ach, śpioszku! śpioszku! — przemówiła z melancholijnym uśmiechem — jakże można się tak spóźnić? Oto już zamykają drzwiczki.
Sadowski ogarnął ją wzrokiem, i jakaś moc sympatji przeogromnej, jakby uśpionej w nim, wybuchnęła w jego spojrzeniu.
— Przyjadę — zaczął bardzo gorąco i bardzo szczerze.
Chciał nawet dodać:
— Jeszcze pomówimy.
Bo w tej chwili był nawet skłonny do jakichś koncesji.
Przed tą anielską słodyczą nie miał siły i prawie kapitulował.
Ale ona przerwała mu i, nie zmieniając wyrazu twarzy, wskazała mu wagon:
— Proszę... wsiadać.
Konduktor przeleciał:
— Wsiadać!
Sadowski pocałował rękę Amy.
— Napiszę!...
Wskoczył do wagonu i zaraz na korytarzu spuścił okienko i wychylił się przez nie. Zdawało mu się, że jakiś wróg, los nikczemny prześladuje ich i każe im się rozłączać, pomimo, że żyć bez siebie nie mogą.
— Napiszę — zaczął znów gorąco.
Ona zbliżyła się do wagonu i podniosła ku niemu swą cudną, dziewiczą twarzyczkę. Oczy jej zdawały się pływać we łzach, usta okolił bolesny, słodki uśmiech.
— Nie! — wyrzekła — proszę nie przyjeżdżać ani nie pisać. Widzi pan, dobrze się stało, że pan nie chce się ze mną żenić. Ja byłabym poszła za pana — jedynie z litości... tak, aby pana pielęgnować. Bo pan jest rzeczywiście chory, tak, jak pan się lęka. Pan ma tabes. Skąd wiem? Miałam... stryja, miał te same objawy, a potem wiem jeszcze... zresztą mniejsza... Pan ma tabes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Patrzyła na niego ciągle oczami, jak gwiazdy, i słodki, melancholijny uśmiech nie schodził jej z ust.
On oparł się o ramę okna i był trupio blady. Zdawało mu się, że nie ma ani kropli krwi pod czaszką, i że ta słodka kobieta, biała i śliczna, zemstą swoją dziewiczą otwiera przed mim piwniczne wnętrze grobu.
Pociąg wstrząsnął się, zadźwięczał łańcuchami i ruszył powoli.
— A tu róże... nasze... żeby pan o mnie pamiętał!
Rzuciła mu pęk róż, które cierniami uczepiły się o firankę okna.
Milczał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I gdy pociąg coraz prędzej biedz zaczął, on stał ciągle jeszcze w oknie i patrzył zmartwiałym wzrokiem na słodką postać, bielącą się w obramowaniu winogradu i plam słonecznych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.