Taka była słodka!.../całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAKA BYŁA SŁODKA!...


I.

Mówiono, że to był dom „pod białemi różami“.
Tak w zakładzie nazywano szalet szwajcarski, po którym wspinały się białe róże, a we wnętrzu którego były białe kobiety, białe, bo krwi nie miały.
Ale to nie było żadne określenie tego domu, koło którego snuły się wczesnym rankiem czarne rozszczebiotane kosy.
Bo to nie był dom pod różami. To z fali róż białych wytryskały jego lekkie szarawe ściany. Z fali słodkich, białych, niewielkich, a w gęste grona zbitych białych róż. Całymi płatami słały się przy podmurowaniu i biły w górę, jakby spienione bałwany, gdzieniegdzie poznaczone delikatną zielenią drobnego listowia.
Po werandach śniegiem pięły się czarowne i niezmożone. Do okien wkradały się i zwisały od balustrad ganeczków. Takie białe, takie wonne, takie czyste, a płatki z nich gdy leciały, zdawały się rozpływać w powietrzu. O wczesnym ranku brylantami były posypane i tęcze w nich grały. Na parterze, w sali hydroterapji słychać było szum wody i gwar ludzkich głosów. Z daleka orkiestra grała walca. Dom pod białemi różami budził się cały w woni i kwiatach. Czarne kosy zaglądały do okien i dziobami pukały w szyby.
— Śpicie tam, wy, chorzy? chodźcie patrzeć, ile rankiem rozkwitło się róż...
Chorzy wstawali o ile mogli najszybciej i biegli do okien. Żółte ich twarze i ten dziwny, niepewny wyraz, jaki mają długo chorzy, witał ranek.
Nieśmiało stawali w obramowaniu róż i wychudłemi rękami uchylali okna.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I szybko cofali ręce, oszpecone artretyzmem, drżące nerwowo, jakby lękali się dotknąć tych delikatnych, wonnych kwiatów, które ku nim się śmiały.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I znikali w głębi swych pokoi, szukając opasek, bind, prześcieradeł. Róże zwilżyła rosa. Tęcza w niej grała. Tęcza ta uleci w etery błękitne i zginie. Szorstka dłoń kąpielowego czeka.
Jak daleko choremu człowiekowi do róży!
Czasem przebiegła młoda pokojowa, zerwała kilka róż i zatknęła na piersiach za bawetem fartuszka.
Śmiała się przytem wesoło:
— O! wy moje kwiaty!...
Lecz, już wchodząc do pokoju chorego, gasiła uśmiech i gasła swobodna piękność kwiecia.
— Jak zdrowie dzisiaj? — pytała układnie, podając śniadanie.
Często milczenie jest odpowiedzią.
Bo ci, którzy długo chorują, nie mają słów.
Milczą.
Bo czemu mówić mają?
Czy cieszyć się słońcem, kwiatami i tem że żyją?
Chyba tem ostatniem.
Że jeszcze żyją.

II.

Ale jedno z okien domu pod białemi różami otwierało się wcześniej, niż inne.
Otwierało się szybciej, jakoś bardziej zdecydowanie, gestem kogoś, kto ma zdrową, nie zdeformowaną rękę.
I w oknie tem pod całą nawałnicą róż ukazywała się postać kobieca.
Przesłodka, madonnowata.
Fraszka Ghirlandajo, Della Robia i ich rozmodlone, dziewicze twarze, które nigdy, zda się, złej myśli nie miały.
Czem byli aniołowie Fra Angelico da Fiesole w sukniach gwiaździstych, z włosami odwiniętymi, jak pani Pompadour odwijała w tyle lat później, wobec tego czoła, ozłoconego półksiężycem złota, o połysku miedzi?
W wyrazie zaś twarzy miała ta biała Donna coś z lecących geniuszków Piotra Pawła Prudhon’a.
Słowem, synteza słodyczy zaświatowej i ziemskiej.
A tak była białą, złotowłosą, błękitnooką i tak miała cudny owal delikatnej twarzyczki, iż niema ani pendzla, ani pióra, które oddaćby ten cud mogły. Gdy powiał silniejszy wicher, drżało się nie o róże, ale o nią, aby nie wionęła w przestrzeń, aby planować pod obłokami, z oczyma przymkniętemi i rękami złożonemi na piersiach. Bo cała była tą wiotką, przejrzystą, przedziwną, na której, zda się, cudem trzymają się koronki, etaminy, krepony. Nogi jej były wązkie i długie, ręce tak samo. Karnacja ciała miała tony róż, które otaczały jej okno. Gdy, odziana w długi, lekki, przedziwnie seledynowy szlafrok, opierała się o ramę i słodkie turkusy swych oczów słała w przestrzeń, zamarzyć się, zapatrzyć.
Włosy długiemi pasmami opadały jej na ramiona. Czasem zarzucała na głowę gazową, białą zasłonę. I wtedy było to coś tak prymitywnego, że aż olśniewało. A gdy kto z drugiego okna lub z dołu przemówił do niej, nie zmieniała pozy, ale usta jej okalał tak słodki uśmiech, taki wykwint anielskości rozjaśniał twarzyczkę, że chory, pozdrawiający ją, chłonął w siebie tę słodycz i upajał się nią.
— Jaka słodka! — mówili wszyscy.
A ona szła w tej smudze słodkości i zdawała się być dobrą wróżką. Dziewicą świętą, idącą wśród złotej pustyni areny cyrkowej, niosącą męczennikom i dzikim zwierzętom biel róż w fałdach swego welonu i czystą rezygnację najczarowniejszej dobroci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem sanatorjum podwiedeńskiem, przylepionem u stóp góry, w szmerze fontann i woni kwiecia, całe setki chorych łudziły się, że znajdą to, co z wielkiem biciem skrzydeł ulatało od nich w nieskończoność.
Ale ułuda jest słodka. Choćby opłacić ją męką i ofiarą ostatków pieniężnych. Byle dalej od tej czarnej, zimnej, tak dobrze zamkniętej trumny. Może się uda.
Może...
Pierwsza konsultacja, nowe badania, asystent, doktór, świeża słuchawka, to tu, to tam... tak, coś nowego stanowczo. Jakiś błysk. A potem ta recepta w ręku, jakby rąbek szaty ulatającego anioła. I choć targa coś koło serca, szaleństwo! nowa słuchawka musiała pochwycić nowy rodzaj rzężenia. Ten prawdziwy, ten, który właśnie jest przyczyną, że to coś, bijąc wielkiemi skrzydły, ulata.
Więc dlatego sanatorjum pełne.
Kobieta o twarzyczce Madonny nie jest właściwie bardzo chora. Niedokrewna, trochę nerwowa. Ale i dla takich miejsce pomiędzy chorymi być musi.
Kobieta o twarzyczce Madonny zmienia codziennie białe toalety kilkakrotnie. Lato jest bajeczne i biały kolor jest w modzie. Tylko w pokoju madonna nosi zielony, mdławy szlafroczek. Wychyla się wtedy często z okna, a rozchylone rękawy opadają na pęki róż, jak skrzydła jakiegoś fantastycznego ptaka, który spoczął na chwilę.
Ponad oknem słodkiej pani otwierać się zaczyna także dość wcześnie drugie okno. Przechyla się zeń ktoś, ledwo odziany, jakiś mężczyzna.
Przytrzymuje jedną ręką kurtkę płócienną u szyi i przez gęstwę róż stara się dojrzeć, co się dzieje na dole. Gdy zielona krepa, biała gaza i złote włosy zamigocą, przechyla się jeszcze więcej.
— Dzień dobry pani! — mówi łagodnie.
Słodka pani podnosi swą twarzyczkę i roztwiera śliczne oczy.
— A!... to pan!... — mówi tak słodko, tak miło, tak rozkosznie.
A panu w oknie zdaje się, że z wonią róż i ten głos i ten uśmiech tak dziwnie miło wita go o rannych chwilach.
— Jakże pana zdrowie? — pyta dalej pani, przechylona, podana naprzód, cała jakby ulecieć chciała na drugie piętro szwajcarskiego domku.
— Lepiej mi — odpowiada pan.
I rzeczywiście jest mu w tej chwili lepiej. Strzyknie w nogach od czasu do czasu, ale on w tej chwili, pochylony nad klombem najcudniejszych uśmiechów, zrywa je delikatnie i o bóle swe nie dba.
— Jedziemy dziś do Wiednia? — zapytuje, wisząc cały, jakby miał wypaść lada chwila.
— Lękam się, że pan się zmęczy.
I wzrok trwożny, lękliwy.
— Cóż znowu! Jestem na pani rozkazy. Po zabiegach. Dobrze?
— Skoro pan tak chce koniecznie...
— Ależ naturalnie. Do widzenia.
— Do widzenia!
Mdlejąco i miło.
— Do widzenia!
Przeginają się jeszcze. Przechylają ku sobie. Wpatrzyli się w oczy, w usta.
— Do widzenia!
Wreszcie cofnęli się do pokojów. Teraz ona naciera piegi coldcreamem i benzoesem, a on przymierza nowe jasne buty na dziwnie zdrętwiałe nogi.
— Profesor nie kazał mi męczyć się — myśli — ale niech go djabli.. pojadę, choć wiem, że, gdybym powiedział jej, że cierpię, nie skrzywi się. To anioł! Tak słodkiej istoty nie spotkałem jeszcze w życiu. Jak z bajki.

III.

Idą w Wiedniu, w Ringstrasse.
Ona biało i on biało. Oboje są wcale sznittowni. On utyka trochę, ona zasłania się od słońca parasolką.
Idą bez celu i gawronią się po sklepach. Znają je już na pamięć. Ale to tu, to tam jakiś drobiazg, jakaś tandeta wabi ją, jak ptaka zwierciadło.
— Och! torbeczka z zegarkiem!... Och! klamra dziwna... jakaś żmija, wysadzana ametystami... jakież to śmieszne... widzi pan?...
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak. Ciekawe.
On notuje sobie w myśli adres sklepu.
Idą dalej.
— Widzi pan... widzi pan?
— Co? co?
— Ta parasolka. Cala w cień. Inkrustowana koronką.
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak.
On znów notuje w pamięci firmę.
Jakże chętnie zakupiłby to wszystko, rzuciłby jej pod stopy. Tem bardziej, że jest dziwnie delikatną w swych zachwytach. Mija jubilerów, wystawy Zwiebacka i inne drogie firmy. Zatrzymuje się tylko przed świecącymi drobiazgami. I tak słodko, tak rozkosznie się uśmiecha, mówiąc swoje:
— Tylko tak!
On maca portfel, napełniony średnio, ale mogący zadowolić takie skromne, delikatne kaprysiki. Właściwie sam nie wie, co będzie, bo ta dama jest dla niego jakby zagadką. Sądził, że jest panną, jakąś artystką. Lecz ona ze smutnem wionięciem swych rzęs nieporównanych powiedziała, że jest rozwódką, i to zupełnie prawną, z wszelkiemi formalnościami.
— Rozwiodłam się.
— O! dlaczego?
— Nie był dobry.
— O! jakże dla pani można być niedobrym?
Owinęła się w swój prymitywny welon, bo siedzieli wieczorem w altance, w parku, daleko od wszystkich.
— A jednak był niedobry.
Umilkła chwilkę, a potem dodała z nieokreślonym wdziękiem w głosie:
— A nawet bił mnie.
On rzucił się pomimo osłabienia.
— Niegodziwiec!
Powstrzymała go łagodnym ruchem ręki.
— Niech pan się uspokoi. On jest gdzieś bardzo daleko.
Odsapnął trochę.
— Jego szczęście!...
Gdy w nocy pozostał sam, długo zasnąć nie mógł. Jego kult dla kobiet zaczynał z latami przybierać rycerskość starokawalerską.
Jeszcze nie był starym kawalerem, ale coś już było za progiem. A przytem choroba i ciągłe cierpienie kazały mu patrzeć na rzeczy życiowe z jakiegoś odmiennego punktu widzenia. Zwłaszcza co do kobiet. Dzielił je na dwie połowy. Te, które są coś warte, i te, które nic nie są warte. Leżąc przez życie, potykał się tylko o takie dwa rodzaje. A więc dla tych, które były coś warte, miał w zanadrzu duchowem cześć i pokłony, dla tych, które nic nie były warte, umiarkowany szał i charakterystyczne wydęcie ust.
Biała madonna była stanowczo coś warta. Taka dokoła niej była atmosfera wartościowa. Przytem trzymała się ładnie. Rozdawała, a raczej rozsiewała swą słodycz na odległość. Gdy mówiła do sekretarza w administracji, była tak uprzejma i łagodna, jak wtedy, gdy rozmawiała z księżną, opłukującą swe spuchnięte, dostojne kolana w basenie, lub rezydującą majestatycznie w nasiadówce. Gdy dowiedział się, że ma na imię Ama, nie zdziwił się zupełnie. Inaczej ta kobieta nazywać się nie mogła. Duchowo i krótko. Tylko jego wyróżniała, i to w jakiś inny sposób. Nie był to flirt. Niech Bóg broni od tej fałszywej szpetoty, mającej won zwietrzałej cykorji! Manewrowanie welonem było coś więcej. Prostota, a zarazem gest zwiewny i zawsze prawie troska:
— Jak zdrowie?
W duszy Sadowskiego aż grało z radości. Ile sympatji i rzeczywistego zajęcia się w tych dwóch słowach, co ranka, po różach pnących się z pierwszego piętra do niego, na piąterko.
Stanowczo coś warta!
Oprócz Amy ma etykietkę życiową krótką: Herncisz, zdaje się, po owym mężu, który... bił.
Taką delikatną, jasnowłosą, taką w welonie...
Sadowski aż podskoczył w swej opasce, którą na noc mu kąpielowy, zamiast słuckiego pasa przodków, brzuch owinął.
— Gdyby nawet dopuściła się zbrodni, gdyby nawet zdrady, nie miał prawa!
I zaraz wzruszył ramionami.
— Ona zdrady? W oczach tych jasność sama, i to taka promienna, prawa, czysta. Ona ani złości, ani zdrady dopuścićby się nie mogła.
Poprawił opaskę i usiłował zasnąć.
— Jutro mię znów o zdrowie zapyta.
Uśmiechnął się.
— I tak słodko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słowem, ciągle są razem; czy w Wiedniu, czy w zakładzie.
Ona idzie naprzód w ekstazie, przed wystawami sklepowemi, a on w jej smudze.
— Gdybym mógł jej ofiarować tę torbeczkę z zegarkiem — kombinuje — gdyby to można było tak zrobić, ażeby ona zrozumiała, że ja za to... ach! nie!... broń Boże!
Patrzy właśnie, jak ona idzie przed nim w białej, płóciennej, ubranej gipiurami sukni, i z kapelusza zwiesza się jej długi, haftowany gazowy welon.
Wiedeńczycy patrzą na nią, jak na zjawisko.
— Ja co... od niej... choćby pocałunek... och!
Aż się potknął o biust jakiejś Wiedenki.
— Od takiej archanielicy!...
Ona odwraca się. I uśmiecha się, prawie jak dzieciątko.
— Zmęczony? — pyta delikatnie.
— Nie, nie! — zapewnia Sadowski.
Ale zmęczony. A jeśli nie on, to ona zmęczona.
Pokazuje na siebie nieporównanym, ślicznym gestem.
Sadowski chwyta okazję, z radością mężczyzny, któremu się trafia możność „wpadnięcia“ do knajpy.
— Może gdzie wstąpimy?
Mówi to nieśmiało. Ale archanielica rezolutnie dosyć przystaje.
— Dobrze. Tylko na werandzie.
— Ależ tak!
Za chwilę siedzą w restauracji poza szpalerem szarych od kurzu i ugarnirowanych bielą niedopałków bluszczów. O kilkanaście kroków konie fiakierskie biją kopytami i rozwiewają żółte, ciężkie dery, pod któremi muchy odprawiają całe parlamenty.
Sadowski z rozkoszą patrzy, jak Ama połyka kremy, torty, pianki, i znów torty, kremy i pianki.
On miał ochotę na sznycla, ale ona z anielskim gestem zabroniła mu mięsa. Jest bowiem skazany na wegetarjańską kuchnię. Ama troskliwie wybiera mu „menu“ ze szparagów, kalafiorów, brukselki i innych zielenin.
— Nie wolno... nie wolno... ja każę!
Rozkoszą napełnia go ta słodka staranność. Nagle doznał jakiejś dawno nieznanej wesołości. Ta słodka kobieta, gwar Wiednia, trochę ulgi w cierpieniu — podnieca go radośnie. I warszawskim zwyczajem nie pojmuje inaczej wyładowania tego radosnego uczucia, jak w formie pękatej, szkaradnej butelki, sterczącej w odrapanej wazie, imitującej nieśmiało srebro.
— Każę zamrozić...
Ale ona zarumieniła się z oburzenia.
— Proszę pana... co to znaczy?
— Ja.. nic... tak...
— Panu nie wolno. A jeśli dla mnie, to ja mam wstręt do szampana.
I cudne, łagodne, domowe spojrzenie.
— Poco takie wydatki?
Uśmiechnął się. Sprawiła mu tem wielką radość. Stanowczo była dużo warta. Tak naiwnie troszczy się o to, aby nie wydał dużo na szampana. Prawie naiwna. Słodka! I tamten ją bił!...
— Zresztą ja tylko jedno wino lubię — dodaje.
— ?...
— Liebfrauenmilch.
Sadowski rzuca się, jak szaleniec, na kartę win. Jest Liebfrauenmilch, jakieś bajeczne, trzy razy droższe, niż Roederer. Pal sześć! Skoro Ama lubi. Przynoszą z czcią i szacunkiem. Kelner idzie, jakby niósł urnę z popiołami Napoleona. Sadowski rozlewa wino z równem namaszczeniem. Jedna Ama pije ten cud, jak zwyczajną lurę po koronie fifkę. Sadowski, który czekał na jakiś zachwyt, jest trochę zdziwiony. Wreszcie zapytuje:
— Dobre?
Ama uśmiecha się anielsko.
— Dobre.
I zaraz dodaje:
— Wreszcie ja się nie znam.
Sadowski zaczyna żałować, że się zagalopował w restrospektywność i postanawia na drugi raz zbliżyć się z datą Liebfrauenmilchu więcej do teraźniejszości. Zdziwienie jednak wzrasta, gdy Ama (pomimo tego, że się nie zna) natychmiast ostrzega go łagodnie:
— Tutaj są nieuczciwi ludzie w tej restauracji. To wino różni się znacznie od poprzedniego.
I z boskim uśmiechem dodaje:
— Bo nie chcę, aby panu działa się krzywda.


IV.

Sadowski grzęźnie coraz bardziej. Nawet asystent profesora, ten, który mieszka w willi róż poto, aby czuwał nad spokojem nerwów chorych, kręci znacząco głową.
— Zawsze mam kłopot z wami, Polakami! — mówi — zaraz miłość...
Sadowski protestuje gorąco.
— Ach! skądże miłość. Jesteśmy oboje sami, wśród obcych, stąd zbliżenie. Ale to tylko zwyczajna przyjaźń. Pani Ama tak sympatyczna...!
— Tak słodka...
— Tak, słodka. Tak. To wyrażenie właściwe. Zresztą czuję, że znajomość ta działa na mnie zbawiennie.
Młody asystent zdaje się być rozbawiony.
— I owszem. Niech się pan bawi, ale do pewnej granicy. My dozwalamy naszym pacjentom grać w kręgle na żarty... Ale gdy partja zaczyna się na serjo, profesor stawia veto.
Sadowski aż się zarumienił.
— Jak pan może, panie asystencie? Taka kobieta! to jest taka, co jest dużo warta... Jabym nigdy się nie ośmielił!...
— To też nie pan, ale ona się ośmieli!
— Co?...
Zdawało się, że Sadowski skoczy małemu Wiedeńczykowi do szyi.
— Co?...
— No, proszę się nie denerwować! Ja zawsze w życiu najwięcej się boję tych kobiet, które są... słodkie.
I uchyliwszy kapelusza, asystent zostawił Sadowskiego na środku alei.
Muzyka grała jakąś piłę z „Wdówki“.
Sadowski usiadł na żelaznem krześle obok paralityka, który patrzył na niego gasnącemi oczami. Sadowskiemu było niewyraźnie. Jakby zjadł coś niestrawnego, po czem musi być chory. Wdał się sam ze sobą w rozmowę tajemną i tłumaczył się, że, oprócz wycieczek wiedeńskich i ciągłego przebywania z Amą; właściwie nic na nim nadzwyczajnego nie cięży.
— I to nie jest nadzwyczajne. W Krynicy tak samo asystuję damom. Rozjeżdżamy się potem każde w swoją stronę, choć czasem na Michasiowej dalej się zajdzie, niż tutaj z Amą. I potem jedna, druga kartka i szlus. Spotkam na ulicy, chapeau bas, to jest wedle tego, czy warta, czy nie warta. Tutaj tak samo.
Muzyka grać przestała. Wodotrysk szemrał lekko. Cisza zaczynała panować dokoła.
— Szkoda, że tutaj niema Michasiowej... — zawirowało delikatnie w najtajniejszej skrytce Sadowskiego.
Otworzył oczy i starał się oprzytomnieć.
— To przez tego głupiego asystenta. Rozbudził we mnie zwierzątko! Niech go...
Mimowoli zaczął liczyć ni stąd, ni zowąd, ile to już flaszek Liebfrauenmilchu poszło.
— Jedenaście... daję słowo honoru. Nie żałuję. O, nie jestem skąpy... ale jedenaście. I gdyby choć całą wypiła, ale zawsze połowa zostaje. Nie wypada mi się spytać, czy niema pół butelki. Zwłaszcza, że jest w niej delikatność niezwykła. Wczoraj, gdy wychodziłem z nią z restauracji, chciałem kupić od przekupnia kilka róż. Zażądał, widząc mnie z kobietą, rzeczywiście bajońskiej sumy. Ona natychmiast z dziwną słodyczą powstrzymała mnie od tego wydatku. Prawda, że wróciliśmy do zakładu fiakrem zamiast koleją. Sama tego zażądała. Mówiła, że lęka się, czy przesiadanie się dwukrotne na stacjach nie szkodzi mi. Fiakier kosztował czternaście guldenów. Taki Bratfisch... To nie byle co. Ona z pewnością nie zdawała sobie sprawy nawet z tego, ile to będzie kosztować. Tak, jak z wina. Bardzo delikatna. W teatrze nie chce loży. Woli fotele. Subtelna i słodka.
Mimowoli zaczął liczyć, ile jeszcze posiada pieniędzy. Pomimo delikatności Amy, przecież wydawał o wiele więcej, niż przypuszczał, że wyda, jadąc na kurację. I doznał jakby jakiego skurczu. Długie lata był przyzwyczajony do obrachunku ze swą rentą niewielką i skurczoną.
Śmierć matki i pozostawiona przez nią „realność“ wyzwoliła go z drobnostkowej troski. Lecz realność owa była głównie wartościowa przez place, a te wzrastały w cenę przez „przetrzymywanie“ chytre i uparte. O tem Sadowski wiedział i to głównie przeprowadzić z samym sobą pragnął. Nędzny stan zdrowia, upadek sił, ta jakaś tajemnicza niemoc, która go trawiła, przed którą miał wielki szacunek i trwogę, skłoniła go do sprzedania maleńkiej parcelki.
Uczynił to po wielkich wahaniach i bezsennych nocach. Wreszcie, zdecydowawszy się, doznał jakby wydostania się na jakieś pustkowie, gdzie czekali na niego ukryci po jamach złoczyńcy. Jedna parcela mogła pójść za drugą, powlec się całem pasmem.
A wtedy...
I tu było podłoże owego skurczu, który gdzieś w głębi Sadowskiego odezwał się na myśl owych jedenastu butelek Liebfrauenmilchu, fiakra i rozmaitych innych „nie liczących“ się wydatków, które powodowała w nim rycerskość dla kobiety z twarzą prerafaelistycznej madonny, z głową okrytą białą gazą i z przeszłością słodkiej ofiary, która nawet była bita.
— I gdyby choć co za to... — już teraz zupełnie wyraźnie przemknęło przez głowę Sadowskiego. Nie odrzucił tej myśli, tak, jak poprzednio.
— Bo rzeczywiście... żeby choć pocałować. Takie ma delikatne gładkie usta, troszkę wilgotne. Żeby tak w te usta... raz jeden... To przecież można i z taką, co warta. To jej przecież nie obniży.
Zaskrzypiało na piasku. Służący zakładowy odwoził do pawilonu paralityka w wózku. Sadowski powlókł za nim oczami.
— Tabetyk... okropne... — pomyślał — gdyby na mnie coś takiego przyszło, odebrałbym sobie życie. Straszne...
Zamknął oczy i znów chciał myśleć o Amie, ale nie mógł. Widmo tabetyka przejęło go mrowiem.
— Pójdę, poszukam jej. Ona ma dar odpędzania odemnie tych mar. Pojedziemy do Wiednia, do Prateru. Niech tam, będzie dwunasta butelka Liebfrauenmilchu... trudno. Nie mogę tu siedzieć sam z myślą, że...
Nie dokończył nawet. Ciągle w oczach miał zagasłe spojrzenie chorego i w uszach skrzyp tragiczny jego wózka, który jak karawan suwał się po żółtej wstędze alei.
I znów pojechali.
W Praterze od walców było tak gwarno, od powozów tak rojno, że Sadowski i Ama doznali zawrotu i pewnego upojenia. Szczera, skromna jakaś, pomimo obecności mnóstwa kokotek i innych tego rodzaju amfibji, wesołość, narzuciła się na nich, jakby złocistą siatką. Wsiedli do łódki, uczepionej na ogromnem kole, i wznieśli się w górę.
Tak wysoko, z gazą białą, rozwianą na wiatry, z jasną pelą włosów, odwróciła się ku niemu uśmiechnięta a troskliwa.
— Czy nie doznaje pan zawrotu głowy?
— Nie.
— Bo, skoro ktoś osłabiony... Zdaje mi się, że pan trochę pobladł. Proszę przybliżyć się do mnie.
Ujęła go pod rękę. On drugą ręką przycisnął jej ramię.
Pod bieluchnym muślinem bluzki uczuł jej ciało i drobniuchny szkielet. Doznał dziwnego wzruszenia. Była mu tak blizka i byli tacy sami.
— Ama!... ty!...
Pochylił się i pocałował ją w same usta.
Potem czekał, że się obrazi i powie mu co przykrego.
Ale ona milczała i tylko miała dziwny wyraz ust. Jakby bolesny, jakby słodko rozmarzony.
I tak dojechali aż na dół, gdzie zgrzytała olbrzymia katarynka walca z „Wesołej wdówki“, a pomocnicy w bluzach zapalali japońskie latarnie, które nigdy Japonji nie widziały i ujrzeć nie miały.
Sadowski z gracją, pomimo pewnej ciężkości, z jaką mu nogi przylepiały się do ziemi, podał ramię Amie.
— Nie obraziła się — pomyślał — i wreszcie coś udało mi się skorzystać.
Ale usta były bardzo miłe... ciepłe, słodkie i ten jeden pocałunek rozbudził w Sadowskim jakby tysiące drżących igiełek.
— Gdyby jeszcze coś więcej... — rozzuchwalał się w myślach, płacąc za jeden tour nadpowietrznej jazdy.

V.

Przyszło to coś więcej tak łatwo, tak, można rzec po galicyjsku, pojedyńczo, że Sadowski wyjść z podziwienia nie może.
Osunęła mu się w ramiona pewnego popołudnia, prawie niespodziewanie, mdlejąc nader estetycznie w fałdach swych zielonych kreponów.
Była w miarę namiętną, sennie wyczerpaną, nie tracącą pewnego majestaciku, a ulegle wdzięczną. Zwłaszcza miała śliczne „po“, bez łamania rąk, bez wzdychania: „cóżem uczyniła“. Zamyśliła się tylko leciuchno, i uśmiech ten bolesny zaznaczył się troszkę silniej koło ust różowych. Prędko jednak otrząsnęła się z tej zadumy, zbliżyła się do okna, zaczepiwszy mimochodem o lustro i puszkę z pudrem, wysunęła rękę, zerwała jedną świeżą różę i podała ją Sadowskiemu, mówiąc prawie szeptem:
— Na pamiątkę...
Wziął kwiat i ucałował go z uniesieniem studenta. Potem zachwycał się Amą i tem, że jest tak doskonałą w tak niebezpiecznej dla kobiety chwili. Nawet aż przerażała go ta doskonałość. Pomimo, iż według jego teorji nie była już „nic warta“, zachowywała jakoś w jego pojęciu dawną wartość. I to go derutowało. Nie była to rutyna. O to jej nie posądzał i tego instynktem nie wyczuwał. Ale to był przedziwny takt i ta królewska słodycz czyniącej ze siebie monarszy dar niewolnicy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyli się teraz trochę więcej, a właściwie to ona zaczęła wychodzić już poza ramy codziennej troski o zdrowie.
W antraktach miłosnych ekstaz naprowadzała go na opowiadania o tem, czem był, czem jest, czem być zamierza. Sadowski rozmawiał chętnie, będąc od śmierci matki pozbawiony babskiego „naciągania na słówka“. Lżej mu było chwilami. Place i ich przyszłość często przychodziły mu na temat, Ama szczerze interesowała się nimi, przepowiadając, że przez te place stanowczo musi być przeprowadzona ulica.
— Zobaczysz — mówiła — ulica...
— Skąd wiesz?
— Nie wiem, ale mam takie przeczucie.
— Trzeba więc przetrzymać.
— Tak, trzeba przetrzymać.
Siedzieli na ławce, koło klombu heliotropów, a muzyka, która grała cztery razy dziennie walca z „Wesołej wdówki“, grała znów tego samego walca. Ale oni nie słyszeli. Rozmawiali o placach i trzymali się za ręce. Krzaki jaśminowe kryły ich przed oczami przechodzących. Nagle dał się słyszeć skrzyp wózka. Wieziono paralityka. Sadowski drgnął. Ama słodkie swe oczy utkwiła w niego pytająco.
— Co ci jest?...
— Och! ten wózek...
— Skrzypi nieprzyjemnie.
— To nie wszystko. Ja boję się!
— Ty? przecież to nie warjat...
— Ale... paralityk.
— A ty się boisz... tej choroby?
— Tak.
Mówi cicho, głowę skurczył w ramiona.
Wózek z paralitykiem przejechał.
— Och! ależ to szaleństwo... co znowu?
— To jest moja manja.
Słodko do niego się przygarnęła.
— Rzeczywiście manja. Proszę o tem nie myśleć, ja chcę, ja proszę...
— Ale —
Ale myśl o tabetyku nie płoszy się już z umysłu Sadowskiego. Już słodka donna i jej biały welon tracą widać moc. Pomimo jej rączek, tak miluchno wplecionych w jego palce, pomimo ocząt, w półmroku w niego wpatrzonych, skrzyp wózka przejeżdża ciągle po mózgu, po sercu.
— Tak, tego się boję — myśli Sadowski.
Wracają po kolacji do swego pawilonu, w klomby róż.
Jak kadzielnice, rozmodliły się wonią słodkie kwiaty w tę księżycową noc.
Pod jej drzwiami żegnają się długim uściskiem ręki. Korytarzowa czyści na końcu korytarza suknie.
— Do jutra!
— Do jutra!
Pierwszy raz Sadowski uczuwa jakby ulgę, pozostając sam.
Nie zapala u siebie światła i przy blasku księżyca kładzie się, paląc nerwowo papieros za papierosem. Hydra trwogi przed ohydną chorobą ogarnęła go z całą mocą. Poprzednio Ama zaklinała ją tem, że była jeszcze dla niego daleka. Dziś zbliżeniem się swojem nie jest już w stanie zażegnać upiora. Sadowski czuje do niej żal za to, co się stało.
— Gdy pragnąłem jej, gdy zdawała mi się niedościgłą, nie myślałem o tem... o tem... o tej strasznej jakiejś doli, która może mnie spotkać, teraz co!... co?...
Z jakąś nienawiścią patrzy na podłogę. Niżej o piętro jest ta kobieta, która mogła go ocalać jeszcze czas jakiś i sama dobrowolnie zerwała ten urok, jaki miała nad nim.
Zrozumiał, że garnął się do niej jedynie dla tego powodu.
— Aby uczynić sobie z niej tarczę... a teraz co? co?
Księżyc skrył się za chmury i zupełna prawie ciemność kłębami wpłynęła do pokoju. W tej ciemni groza, uciskająca serce Sadowskiego, rosła.
— Tabes, tabes — powtarzał, rwąc bezsilnie prześcieradło, które zdawało mu się ciężyć na nogach.
— Ona jedna... mogła... i poco ona? poco?
Wicher zaszumiał i gałęzie róż szemrały po oknach.
— Poco?
Usiadł na łóżku.
— Trzeba to jakoś skończyć. Ale jak? jak? Nie mogę zrozumieć, co to za rodzaj kobiety. Mówi tak mało o sobie. Umie tylko słuchać. A gdy się odezwie, to także zajęta jedynie kimś innym i jego cierpieniem. A przecież miała tak mało instynktu. Zniweczyła wszystko! A teraz co?... Nie chcę jej być nic dłużny. Kwiaty, może drobiazg jaki. Nie obrazi się chyba... Pojadę do Wiednia jutro, sam. Jakiś brelok, może złote serduszko na łańcuszku, teraz panie to noszą. Zobaczę.
Z coraz czarniejszą rozpaczą rzucił się na poduszki.
— Tak się to kończy, a mogło być dla mnie szczęściem, odtrącającem zmory i straszne widma. Jezu! Jezu! Dlaczego te kobiety nie wiedzą, nie czują, w czem leży ich potęga?

VI.

Nazajutrz pojechał sam do Wiednia. Wymknął się niepostrzeżenie. Był bardzo zgnębiony i zdenerwowany. Jakby jakaś druga postać chodziła za nim krok w krok, potrącała go lekko.
Przytem myśl całą opanowały najczarniejsze przeczucia co do stanu jego zdrowia. Puściwszy cugle mózgowi, nie potrafił opanować ich. Drżąc cały, włóczył się po Kärtnerstrasse i z wysiłkiem przypatrywał się wystawom jubilerskim, odczytywał ceny i odchodził niezdecydowany.
— Nie mogę wydawać dużo pieniędzy — myślał — tabetycy długo żyją, będę może potrzebował jeszcze wiele. Zostać pół-trupem i być w nędzy to byłoby zanadto!
Roześmiał się gorzko; szybko odszedł od wystawy, na której rzędem leżały serduszka, przyozdobione drogimi kamieniami.
— Nie mogę... to nie na moją kieszeń — rozumował dalej — a zresztą, o cóż chodzi właściwie? O pamiątkę, nie o rzecz wartościową. Nawet onaby się obraziła za jakiś cenny prezent. Przecież nie jest kokotką. Całe jej wzięcie się tego dowodzi. Kupię jej jakiś ładny drobiazg. Oceni moje serce.
Przechodził właśnie mimo sklepu, gdzie znajdowały się damskie torbeczki.
— O! kupię jej torbeczkę z zegarkiem. To znów nie jest byle co. W każdym razie jest zegarek. A potem miała na taką torbeczkę ochotę.
Wstąpił do sklepu. Wybrał ładną, napozór solidną, białą skórzaną torbeczkę. Na rożku był umieszczony śliczny, minjaturowy zegarek, ozdobiony w rodzaj wianuszka z imitacji brylantów.
— Bardzo eleganckie!... — winszował sobie Sadowski. — I kosztuje trzydzieści pięć guldenów. Na więcej zdobyć się nie jestem w stanie.
Prędko powrócił na kolej. Jadąc, postanowił wyjechać jak najprędzej.
— Kuracja mi nie pomaga, zaplątałem się w romans, szczęściem jeszcze, że mam do czynienia z taką jakąś słodką kobietą. A to mogło wypaść Bóg wie co!
Aż żachnął się sam na siebie, zaszywając się w swój egoizm starokawalerski, jak w skorupę.
— Oj ty stary ośle! — poczęstował się z całą szczerością kogoś, pewnego, że ten „poczęstowany“ nie przyślę mu za to świadków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy dojechał do stacyjki i wysiadł z wagonu, cała pewność siebie, jaką przywiózł wraz z torbeczką z Wiednia, gdzieś zginęła.
Oto na peronie, wśród obramowania winogradu, w złotych plamach słonecznych, ujrzał Amę, oczekującą na niego, białą, śliczną i słodką.
Po raz pierwszy przeraził się jej, choć uśmiechała się do niego rozkosznie i miło.
— Gdzież to? gdzież to beze mnie? — spytała, ujmując go pod ramię.
— Byłem w Wiedniu.
— Widzę, ale poco?
— Za... sprawunkami.
— Pokaż, co sobie kupiłeś?
Zebrał się na odwagę, choć równocześnie mówił sobie, że ta torbeczka jest śmiesznie małym darem wobec królewskiego daru ciała tej kobiety, którego dotknięcie lekkie, a wyraźne czuł tak dokładnie, idąc tuż przy niej.
— Nie sobie... ale... komuś.
— Komu?.
— Amie.
— O! mnie? poco?
Tak szczerze wymówiła te słowa i stanąwszy na środku gościńca, patrzyła na niego szeroko otwartemi oczami.
— Tak... chciałem... na pamiątkę...
— Jakto?
— No... chwaliłaś kiedyś taką torbeczkę z zegarkiem... więc...
— A!
Ściągnęła brwi i zaczęła iść pośpiesznie w stronę pawilonu.
— Obraziła się — pomyślał — masz djable kaftan! Jeszcze więcej warta, niż myślałem.
Doszli wreszcie do domu i weszli na piętro. Otworzyła drzwi od swego pokoju i rzekła z prostotą:
— Wejdź!
Wszedł za nią i nie wiedział, co począć z tą nieszczęsną torbeczką. Trzymał ją zapakowaną w pudełko, bibułki i owiązaną różową tasiemką.
Dzień był ponury. Woń róż była prawie dusząca w powietrzu.
Ama zdjęła kapelusz i położyła go na komodzie.
Zdawała się chwilę wahać, wreszcie zbliżyła się do wciąż stojącego Sadowskiego.
— No — wyrzekła z całą pieściwą słodyczą — proszę dać już tę torbeczkę. Przyjmuję wyjątkowo. Ale proszę pieniędzy na drobiazgi nie rozrzucać. Gdy już będziemy po ślubie, to ja troszkę cugli skrócę. Troszeczkę. Trzeba będzie plan wytrzymać.
Mówiła słodko, powoli, monotonnie. Śliczny uśmiech igrał dokoła jej ust. Tylko źrenice miała jakby mętne, jakby niespokojne, a ręce pokryły się potem, jak u kogoś, kto stawia wiele na jedną kartę.
On aż cofnął się o jeden krok. Jakby kto zerwał mu z oczów zasłonę. Przejrzał w jednej chwili szereg minionych dni.
Dążyła do... ołtarza.
A! tędy była droga tej... słodkiej.
Wyprostował się, jakby gotując się do odparcia napaści strasznego wroga.
— Po ślubie? — powtórzył.
Wróciła mu cała odwaga. Przyczaił się. Ustawiał baterje, obliczał broń. Wieczysta walka kobiety z mężczyzną występowała w tej chwili brutalnie i w całej nagości.
— Ja... żenić się nie mogę! — wyrzucił przez zaciśnięte zęby.
Ona na chwilę miała blask w oczach, który przyciemnił błękit jej cudnych źrenic. Jakby zmalała i powoli wyciągnęła się, wyprostowała w swych białych, długich szatach.
— Nie? — powtórzyła bezdźwięcznie.
— Nie — podjął gorączkowo — nie, ani z panią, ani z nikim, nigdy. Mam do tego ważne powody. Daję na to słowo, bardzo ważne.
Z tych urojonych powodów wznosił barykady, za które się cofał, gotów zepchnąć wroga na śmierć, gdyby się wdzierał do jego legowiska.
Lecz wróg wdzierać się nie pragnął.
Był znów słodki, miły, łagodny.
— Myślałam — wyszeptała lekko.
— Bardzo... bardzo mi to bolesne — zaczął.
Lecz ona skinęła ręką.
— Ach! nie mówmy już. Dobrze jednak się składa, że rozmówiliśmy się, prawda?
— Tak. Tem bardziej, że ja jutro wyjeżdżam.
— A!...
— Tak. Ale przyjadę tam, gdzie będziesz. Zobaczymy się.
— O! nie wątpię. A teraz chodźmy do parku na podwieczorek.
Podeszła do komody i włożyła kapelusz. W lustrze odbiła się jej śliczna postać.
Teraz Sadowskiemu zrobiło się dziwnie przykro. Miał ochotę zbliżyć się do tej kobiety, objąć ją, ucałować, utulić, jeśli cierpi. Lecz była dlań ciągle zagadkowa w swej prostocie i może jeszcze więcej słodka, niż dawniej, gdy zwróciła się ku niemu, kierując się do drzwi.
— No... proszę... należy się odżywiać.
I z nieporównanym wdziękiem dodała:
— Ja jeszcze czuwam!
Gdy szli alejami parku, on myślał, że wolałby stokroć, aby zrobiła mu scenę, wymówki, gniewy, nawet krzyki i obelgi, niż była tak słodką, tak dobrą niewzruszenie, nawet wtedy, gdy widocznem było, iż zadał jej ciężką i bolesną ranę.


VII.

Maleńki pociąg gwiżdże delikatnie, sapie, porusza się w strudze światła, jak niecierpliwy koń, rwący się do odjazdu.
Pasażerów mało. Ranny pociąg nie ciągnie ku sobie chorych. Wolą popołudniowy. Lecz Sadowski poprostu teraz nerwowo już nie jest w stanie dłużej pozostać w zakładzie. Cały wieczór przebyli razem z Amą.
Ona ciągle słodka, miła, łagodna, snuła się obok niego, rozmawiając o potocznych rzeczach. Tylko ręce ich nie spotkały się ani razu, a na dobranoc z uśmiechem anioła skinęła mu głową i znikła w drzwiach swojego pokoju.
Całą noc Sadowski pakował swoje rzeczy starając się nie myśleć o tej kobiecie, która zaimponowała mu rzeczywiście słodyczą, mocą charakteru. I gdy wczesnym rankiem korytarzowa zastukała dyskretnie i wręczyła mu pudełeczko z torbeczką, zostawioną przez niego w pokoju Amy, doznał dziwnego ściśnienie serca.
— Pani się pyta, jak zdrowie pana i czy pan wie, że już czas na pociąg?
— Proszę podziękować. Czy pani już nie śpi?
— Pani właśnie poszła w stronę kolei.
Sadowski zamknął drzwi i obejrzał się rozpacznie.
Torebkę nieszczęsną wrzucił do kuferka i kuferek zamknął z jakąś dziką pasją.
— Muszę jechać — powtarzał sobie bezustannie, bo czuł, że ciężko mu teraz wyjeżdżać z pawilonu róż.
— Muszę.
Nałożył palto podróżne angielskie i po raz pierwszy nie przejrzał się w lustrze z zadowoleniem.
Zwykle bowiem, ubrany do podróży, wyobrażał sobie, że jest podobny do jakiegoś lorda angielskiego.
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie — myślał, rozdzielając pieniądze na kupki. — To dla korytarzowej, to dla numerowego, to dla portjera, to dla strzelca.
I znów wracało, jak refrain:
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie.
Wreszcie już znieśli jego dość szykowne, drobne pakuneczki.
Przechodził koło drzwi Amy. Ile razy wykradał się z nich cichutko, jak żak, lękając się spotkać asystenta lub kogo ze służby. Drzwi były zamknięte.
I ciągle ze ściśniętem sercem, powlókł się Sadowski na kolej. Wyszedł boczną furtką, aby uniknąć pożegnań z administracją i przygodnymi znajomymi. Zdawało mu się przecież, że coś za sobą zostawia.
— Szmat mojego życia... i może jeden z lepszych! — myślał — gdyby nie ta nieszczęsna jej manja wydania się za mnie, nie rwałbym tego tak prędko. Przecież żenić się nie mogłem. Nie sposób. Jestem już za stary, za wygodny. A potem...
Tknęło go coś w serce. Zdawało mu się, że turkocze wózek paralityka.
— Dlatego nie mogłem.
Przyśpieszył kroku.
— A może właśnie dlatego należało?
Wzruszył ramionami.
— Co znowu, jeszcze wczoraj profesor zaręczał mi, że niema mowy o tabesie. To nerwowe, zwyczajnie nerwowe. Wyrwę się stąd, z pomiędzy tego otoczenia, które ohydnie na mnie działa, podsuwając takie myśli. Wyrwę się, polecę w świat. Zapomnę.
Na peronie ujrzał Amę w białem, długiem palcie, bardzo szykowną i strojną, pomimo pozornej prostoty. Blada była tylko. Długi welon gazowy okalał jej biały, angielski kapelusz i, podniesiony nad czołem, tworzył delikatne, czarujące obramowanie.
Nigdy nie była tak prymitywna, tak da Fiesole, jak w tej chwili. Odwróciła się do Sadowskiego i podała mu rękę. W drugiej trzymała pęk białych róż, zerwanych z krzaków, pnących się po ścianach domu.
— Ach, śpioszku! śpioszku! — przemówiła z melancholijnym uśmiechem — jakże można się tak spóźnić? Oto już zamykają drzwiczki.
Sadowski ogarnął ją wzrokiem, i jakaś moc sympatji przeogromnej, jakby uśpionej w nim, wybuchnęła w jego spojrzeniu.
— Przyjadę — zaczął bardzo gorąco i bardzo szczerze.
Chciał nawet dodać:
— Jeszcze pomówimy.
Bo w tej chwili był nawet skłonny do jakichś koncesji.
Przed tą anielską słodyczą nie miał siły i prawie kapitulował.
Ale ona przerwała mu i, nie zmieniając wyrazu twarzy, wskazała mu wagon:
— Proszę... wsiadać.
Konduktor przeleciał:
— Wsiadać!
Sadowski pocałował rękę Amy.
— Napiszę!...
Wskoczył do wagonu i zaraz na korytarzu spuścił okienko i wychylił się przez nie. Zdawało mu się, że jakiś wróg, los nikczemny prześladuje ich i każe im się rozłączać, pomimo, że żyć bez siebie nie mogą.
— Napiszę — zaczął znów gorąco.
Ona zbliżyła się do wagonu i podniosła ku niemu swą cudną, dziewiczą twarzyczkę. Oczy jej zdawały się pływać we łzach, usta okolił bolesny, słodki uśmiech.
— Nie! — wyrzekła — proszę nie przyjeżdżać ani nie pisać. Widzi pan, dobrze się stało, że pan nie chce się ze mną żenić. Ja byłabym poszła za pana — jedynie z litości... tak, aby pana pielęgnować. Bo pan jest rzeczywiście chory, tak, jak pan się lęka. Pan ma tabes. Skąd wiem? Miałam... stryja, miał te same objawy, a potem wiem jeszcze... zresztą mniejsza... Pan ma tabes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Patrzyła na niego ciągle oczami, jak gwiazdy, i słodki, melancholijny uśmiech nie schodził jej z ust.
On oparł się o ramę okna i był trupio blady. Zdawało mu się, że nie ma ani kropli krwi pod czaszką, i że ta słodka kobieta, biała i śliczna, zemstą swoją dziewiczą otwiera przed mim piwniczne wnętrze grobu.
Pociąg wstrząsnął się, zadźwięczał łańcuchami i ruszył powoli.
— A tu róże... nasze... żeby pan o mnie pamiętał!
Rzuciła mu pęk róż, które cierniami uczepiły się o firankę okna.
Milczał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I gdy pociąg coraz prędzej biedz zaczął, on stał ciągle jeszcze w oknie i patrzył zmartwiałym wzrokiem na słodką postać, bielącą się w obramowaniu winogradu i plam słonecznych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.