<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nazajutrz pojechał sam do Wiednia. Wymknął się niepostrzeżenie. Był bardzo zgnębiony i zdenerwowany. Jakby jakaś druga postać chodziła za nim krok w krok, potrącała go lekko.
Przytem myśl całą opanowały najczarniejsze przeczucia co do stanu jego zdrowia. Puściwszy cugle mózgowi, nie potrafił opanować ich. Drżąc cały, włóczył się po Kärtnerstrasse i z wysiłkiem przypatrywał się wystawom jubilerskim, odczytywał ceny i odchodził niezdecydowany.
— Nie mogę wydawać dużo pieniędzy — myślał — tabetycy długo żyją, będę może potrzebował jeszcze wiele. Zostać pół-trupem i być w nędzy to byłoby zanadto!
Roześmiał się gorzko; szybko odszedł od wystawy, na której rzędem leżały serduszka, przyozdobione drogimi kamieniami.
— Nie mogę... to nie na moją kieszeń — rozumował dalej — a zresztą, o cóż chodzi właściwie? O pamiątkę, nie o rzecz wartościową. Nawet onaby się obraziła za jakiś cenny prezent. Przecież nie jest kokotką. Całe jej wzięcie się tego dowodzi. Kupię jej jakiś ładny drobiazg. Oceni moje serce.
Przechodził właśnie mimo sklepu, gdzie znajdowały się damskie torbeczki.
— O! kupię jej torbeczkę z zegarkiem. To znów nie jest byle co. W każdym razie jest zegarek. A potem miała na taką torbeczkę ochotę.
Wstąpił do sklepu. Wybrał ładną, napozór solidną, białą skórzaną torbeczkę. Na rożku był umieszczony śliczny, minjaturowy zegarek, ozdobiony w rodzaj wianuszka z imitacji brylantów.
— Bardzo eleganckie!... — winszował sobie Sadowski. — I kosztuje trzydzieści pięć guldenów. Na więcej zdobyć się nie jestem w stanie.
Prędko powrócił na kolej. Jadąc, postanowił wyjechać jak najprędzej.
— Kuracja mi nie pomaga, zaplątałem się w romans, szczęściem jeszcze, że mam do czynienia z taką jakąś słodką kobietą. A to mogło wypaść Bóg wie co!
Aż żachnął się sam na siebie, zaszywając się w swój egoizm starokawalerski, jak w skorupę.
— Oj ty stary ośle! — poczęstował się z całą szczerością kogoś, pewnego, że ten „poczęstowany“ nie przyślę mu za to świadków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy dojechał do stacyjki i wysiadł z wagonu, cała pewność siebie, jaką przywiózł wraz z torbeczką z Wiednia, gdzieś zginęła.
Oto na peronie, wśród obramowania winogradu, w złotych plamach słonecznych, ujrzał Amę, oczekującą na niego, białą, śliczną i słodką.
Po raz pierwszy przeraził się jej, choć uśmiechała się do niego rozkosznie i miło.
— Gdzież to? gdzież to beze mnie? — spytała, ujmując go pod ramię.
— Byłem w Wiedniu.
— Widzę, ale poco?
— Za... sprawunkami.
— Pokaż, co sobie kupiłeś?
Zebrał się na odwagę, choć równocześnie mówił sobie, że ta torbeczka jest śmiesznie małym darem wobec królewskiego daru ciała tej kobiety, którego dotknięcie lekkie, a wyraźne czuł tak dokładnie, idąc tuż przy niej.
— Nie sobie... ale... komuś.
— Komu?.
— Amie.
— O! mnie? poco?
Tak szczerze wymówiła te słowa i stanąwszy na środku gościńca, patrzyła na niego szeroko otwartemi oczami.
— Tak... chciałem... na pamiątkę...
— Jakto?
— No... chwaliłaś kiedyś taką torbeczkę z zegarkiem... więc...
— A!
Ściągnęła brwi i zaczęła iść pośpiesznie w stronę pawilonu.
— Obraziła się — pomyślał — masz djable kaftan! Jeszcze więcej warta, niż myślałem.
Doszli wreszcie do domu i weszli na piętro. Otworzyła drzwi od swego pokoju i rzekła z prostotą:
— Wejdź!
Wszedł za nią i nie wiedział, co począć z tą nieszczęsną torbeczką. Trzymał ją zapakowaną w pudełko, bibułki i owiązaną różową tasiemką.
Dzień był ponury. Woń róż była prawie dusząca w powietrzu.
Ama zdjęła kapelusz i położyła go na komodzie.
Zdawała się chwilę wahać, wreszcie zbliżyła się do wciąż stojącego Sadowskiego.
— No — wyrzekła z całą pieściwą słodyczą — proszę dać już tę torbeczkę. Przyjmuję wyjątkowo. Ale proszę pieniędzy na drobiazgi nie rozrzucać. Gdy już będziemy po ślubie, to ja troszkę cugli skrócę. Troszeczkę. Trzeba będzie plan wytrzymać.
Mówiła słodko, powoli, monotonnie. Śliczny uśmiech igrał dokoła jej ust. Tylko źrenice miała jakby mętne, jakby niespokojne, a ręce pokryły się potem, jak u kogoś, kto stawia wiele na jedną kartę.
On aż cofnął się o jeden krok. Jakby kto zerwał mu z oczów zasłonę. Przejrzał w jednej chwili szereg minionych dni.
Dążyła do... ołtarza.
A! tędy była droga tej... słodkiej.
Wyprostował się, jakby gotując się do odparcia napaści strasznego wroga.
— Po ślubie? — powtórzył.
Wróciła mu cała odwaga. Przyczaił się. Ustawiał baterje, obliczał broń. Wieczysta walka kobiety z mężczyzną występowała w tej chwili brutalnie i w całej nagości.
— Ja... żenić się nie mogę! — wyrzucił przez zaciśnięte zęby.
Ona na chwilę miała blask w oczach, który przyciemnił błękit jej cudnych źrenic. Jakby zmalała i powoli wyciągnęła się, wyprostowała w swych białych, długich szatach.
— Nie? — powtórzyła bezdźwięcznie.
— Nie — podjął gorączkowo — nie, ani z panią, ani z nikim, nigdy. Mam do tego ważne powody. Daję na to słowo, bardzo ważne.
Z tych urojonych powodów wznosił barykady, za które się cofał, gotów zepchnąć wroga na śmierć, gdyby się wdzierał do jego legowiska.
Lecz wróg wdzierać się nie pragnął.
Był znów słodki, miły, łagodny.
— Myślałam — wyszeptała lekko.
— Bardzo... bardzo mi to bolesne — zaczął.
Lecz ona skinęła ręką.
— Ach! nie mówmy już. Dobrze jednak się składa, że rozmówiliśmy się, prawda?
— Tak. Tem bardziej, że ja jutro wyjeżdżam.
— A!...
— Tak. Ale przyjadę tam, gdzie będziesz. Zobaczymy się.
— O! nie wątpię. A teraz chodźmy do parku na podwieczorek.
Podeszła do komody i włożyła kapelusz. W lustrze odbiła się jej śliczna postać.
Teraz Sadowskiemu zrobiło się dziwnie przykro. Miał ochotę zbliżyć się do tej kobiety, objąć ją, ucałować, utulić, jeśli cierpi. Lecz była dlań ciągle zagadkowa w swej prostocie i może jeszcze więcej słodka, niż dawniej, gdy zwróciła się ku niemu, kierując się do drzwi.
— No... proszę... należy się odżywiać.
I z nieporównanym wdziękiem dodała:
— Ja jeszcze czuwam!
Gdy szli alejami parku, on myślał, że wolałby stokroć, aby zrobiła mu scenę, wymówki, gniewy, nawet krzyki i obelgi, niż była tak słodką, tak dobrą niewzruszenie, nawet wtedy, gdy widocznem było, iż zadał jej ciężką i bolesną ranę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.