<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Taka była słodka!...
Pochodzenie Staśka
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Maleńki pociąg gwiżdże delikatnie, sapie, porusza się w strudze światła, jak niecierpliwy koń, rwący się do odjazdu.
Pasażerów mało. Ranny pociąg nie ciągnie ku sobie chorych. Wolą popołudniowy. Lecz Sadowski poprostu teraz nerwowo już nie jest w stanie dłużej pozostać w zakładzie. Cały wieczór przebyli razem z Amą.
Ona ciągle słodka, miła, łagodna, snuła się obok niego, rozmawiając o potocznych rzeczach. Tylko ręce ich nie spotkały się ani razu, a na dobranoc z uśmiechem anioła skinęła mu głową i znikła w drzwiach swojego pokoju.
Całą noc Sadowski pakował swoje rzeczy starając się nie myśleć o tej kobiecie, która zaimponowała mu rzeczywiście słodyczą, mocą charakteru. I gdy wczesnym rankiem korytarzowa zastukała dyskretnie i wręczyła mu pudełeczko z torbeczką, zostawioną przez niego w pokoju Amy, doznał dziwnego ściśnienie serca.
— Pani się pyta, jak zdrowie pana i czy pan wie, że już czas na pociąg?
— Proszę podziękować. Czy pani już nie śpi?
— Pani właśnie poszła w stronę kolei.
Sadowski zamknął drzwi i obejrzał się rozpacznie.
Torebkę nieszczęsną wrzucił do kuferka i kuferek zamknął z jakąś dziką pasją.
— Muszę jechać — powtarzał sobie bezustannie, bo czuł, że ciężko mu teraz wyjeżdżać z pawilonu róż.
— Muszę.
Nałożył palto podróżne angielskie i po raz pierwszy nie przejrzał się w lustrze z zadowoleniem.
Zwykle bowiem, ubrany do podróży, wyobrażał sobie, że jest podobny do jakiegoś lorda angielskiego.
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie — myślał, rozdzielając pieniądze na kupki. — To dla korytarzowej, to dla numerowego, to dla portjera, to dla strzelca.
I znów wracało, jak refrain:
— Bo po djabła mówiła o tym ślubie.
Wreszcie już znieśli jego dość szykowne, drobne pakuneczki.
Przechodził koło drzwi Amy. Ile razy wykradał się z nich cichutko, jak żak, lękając się spotkać asystenta lub kogo ze służby. Drzwi były zamknięte.
I ciągle ze ściśniętem sercem, powlókł się Sadowski na kolej. Wyszedł boczną furtką, aby uniknąć pożegnań z administracją i przygodnymi znajomymi. Zdawało mu się przecież, że coś za sobą zostawia.
— Szmat mojego życia... i może jeden z lepszych! — myślał — gdyby nie ta nieszczęsna jej manja wydania się za mnie, nie rwałbym tego tak prędko. Przecież żenić się nie mogłem. Nie sposób. Jestem już za stary, za wygodny. A potem...
Tknęło go coś w serce. Zdawało mu się, że turkocze wózek paralityka.
— Dlatego nie mogłem.
Przyśpieszył kroku.
— A może właśnie dlatego należało?
Wzruszył ramionami.
— Co znowu, jeszcze wczoraj profesor zaręczał mi, że niema mowy o tabesie. To nerwowe, zwyczajnie nerwowe. Wyrwę się stąd, z pomiędzy tego otoczenia, które ohydnie na mnie działa, podsuwając takie myśli. Wyrwę się, polecę w świat. Zapomnę.
Na peronie ujrzał Amę w białem, długiem palcie, bardzo szykowną i strojną, pomimo pozornej prostoty. Blada była tylko. Długi welon gazowy okalał jej biały, angielski kapelusz i, podniesiony nad czołem, tworzył delikatne, czarujące obramowanie.
Nigdy nie była tak prymitywna, tak da Fiesole, jak w tej chwili. Odwróciła się do Sadowskiego i podała mu rękę. W drugiej trzymała pęk białych róż, zerwanych z krzaków, pnących się po ścianach domu.
— Ach, śpioszku! śpioszku! — przemówiła z melancholijnym uśmiechem — jakże można się tak spóźnić? Oto już zamykają drzwiczki.
Sadowski ogarnął ją wzrokiem, i jakaś moc sympatji przeogromnej, jakby uśpionej w nim, wybuchnęła w jego spojrzeniu.
— Przyjadę — zaczął bardzo gorąco i bardzo szczerze.
Chciał nawet dodać:
— Jeszcze pomówimy.
Bo w tej chwili był nawet skłonny do jakichś koncesji.
Przed tą anielską słodyczą nie miał siły i prawie kapitulował.
Ale ona przerwała mu i, nie zmieniając wyrazu twarzy, wskazała mu wagon:
— Proszę... wsiadać.
Konduktor przeleciał:
— Wsiadać!
Sadowski pocałował rękę Amy.
— Napiszę!...
Wskoczył do wagonu i zaraz na korytarzu spuścił okienko i wychylił się przez nie. Zdawało mu się, że jakiś wróg, los nikczemny prześladuje ich i każe im się rozłączać, pomimo, że żyć bez siebie nie mogą.
— Napiszę — zaczął znów gorąco.
Ona zbliżyła się do wagonu i podniosła ku niemu swą cudną, dziewiczą twarzyczkę. Oczy jej zdawały się pływać we łzach, usta okolił bolesny, słodki uśmiech.
— Nie! — wyrzekła — proszę nie przyjeżdżać ani nie pisać. Widzi pan, dobrze się stało, że pan nie chce się ze mną żenić. Ja byłabym poszła za pana — jedynie z litości... tak, aby pana pielęgnować. Bo pan jest rzeczywiście chory, tak, jak pan się lęka. Pan ma tabes. Skąd wiem? Miałam... stryja, miał te same objawy, a potem wiem jeszcze... zresztą mniejsza... Pan ma tabes.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Patrzyła na niego ciągle oczami, jak gwiazdy, i słodki, melancholijny uśmiech nie schodził jej z ust.
On oparł się o ramę okna i był trupio blady. Zdawało mu się, że nie ma ani kropli krwi pod czaszką, i że ta słodka kobieta, biała i śliczna, zemstą swoją dziewiczą otwiera przed mim piwniczne wnętrze grobu.
Pociąg wstrząsnął się, zadźwięczał łańcuchami i ruszył powoli.
— A tu róże... nasze... żeby pan o mnie pamiętał!
Rzuciła mu pęk róż, które cierniami uczepiły się o firankę okna.
Milczał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I gdy pociąg coraz prędzej biedz zaczął, on stał ciągle jeszcze w oknie i patrzył zmartwiałym wzrokiem na słodką postać, bielącą się w obramowaniu winogradu i plam słonecznych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.