<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Opowiem dzieje ostatnich dni dwóch legjonistów. Stracono ich w Rosji na dalekiej północy. Historja to smutna, jak smutny jest grób skazańców polskich, zrównany ze śmietniskiem moskiewskiego więzienia.
Bracia Jan i Jerzy Zwadowie, kaprale «żelaznej» brygady Hallera, niegdyś akademicy krakowscy, spędzili resztkę młodego życia w celi więziennej w mieście Wołogdzie. Ich miesiącem ostatnim był — lipiec 1918 roku. Do Wołogdy dostali się po długiej wędrówce, która tegoż roku w lutym rozpoczęła się przejściem pod Rarańczą austrjackiego frontu. Pierwszy okres włóczęgi Zwadów skończył się pod Kaniowem. Po bitwie kaniowskiej mieli pójść w szeroki świat, przepłynąć dwa oceany, aby na francuskiej ziemi dalej się upominać bagnetem o Polskę. Lecz do oceanu nie dotarli. Nieznajomość języka Moskali, brak odpowiednich dokumentów, a przedewszystkiem zarządzenie Lejby Trockiego, tego samodzierżcy wolnej Rosji, sprawiło, iż obu Zwadów przyłapano i osadzono za kratami. Los braci zależał odtąd od «czrezwyczajki», ustanowienia, mającego bronić świętych praw proletarjatu, t. zw. «zdobyczy» rewolucji.
Już parokrotnie wzywano Zwadów do tego urzędu z więzienia, w którem byli zamknięci. Lecz śledztwo szło ciężko. Szef czrezwyczajki, komisarz w bluzie marynarza, nie rozumiał ani słowa po polsku; indagowani zaś na pytania, zadawane po rosyjsku robili okrągłe oczy. Ostateczne więc przesłuchanie odroczono do powrotu z urlopu sekretarki komisarza. Była ona Polką i mogła służyć jako tłumaczka. Sprawa miała się rozstrzygnąć nazajutrz, po nocy, od które wypadków rozpocznę właściwe opowiadanie.
W owej chwili zegary w Polsce wskazywały czas bardzo późny. Usnęły polskie miasta gdzieś pod dalekiem nocnem niebem; pod jego czarną wnęką, usypaną gwiazdami, spały wsie mazurskie — zasnute mgłą, zatulone w sady, gdzie na wiśniach dojrzewał koral jagód. Było już dobrze po północku. Ale w ziemi, która dziś leży na oczach Zwadów, bywają «białe» noce. Tam latem od zachodu słońca do wschodu trwa nito zmierzch, nito świt, coś w rodzaju zachmurzonego poranka. Na perłowoszarych niebiosach migota zaledwie kilka gwiazd. I błąka się przezroczysty księżyc, podobny do bezsennej twarzy widma — taki jak nasz dzienny księżyc, co to w niebie prześwieca niebem. Dołem z bagien, zalanych mleczywem obfitej rosy, dźwigają się bory jodłowe, okopcone czarnozielonem, wiecznem igliwiem. A po cmentarzyskach i na wzgórzach podmiejskich srebrzą się gaje brzozowe. Również brzoza szpalerami rośnie wzdłuż drewnianych chodników na ulicach miasta Wołogdy. Pniom, podobnym do srebrnych jaszczurek, wspinających się na dachy domów, i siwym liściom, co wrą jak wodotryski, owe białe noce dodają bolesnego uroku i jakiejś zachwytnej upiorności.
Zwardowie z za krat patrzyli na tę białą noc, na widomy księżyc, na upiorne brzozy. Wewnątrz celi było jasno, jak w dzień. W izbie więziennej, obliczonej na dziesięciu więźniów, znajdowało się, prócz Zwadów, dwudziestu jeszcze mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w kitle[1] oficerskie, hajdawery[2] i buty, przypominające krojem lepsze, carskie czasy. Dla zyskania miejsca, lokal ogołocono z wszelkich sprzętów, nawet z prycz. Cela świeciła nagiemi ściany, pobielonemi wapnem. Kto chciał spocząć, kładł się wprost na asfalcie podłogi, dyszącej mogilnym jakimś ziąbem. Więźniom nie wzbraniano patrzeć przez zakratowane okna, skierowane na podwórko. Nawprost okien stał wysoki mur. Jego grzbiet jeżył się od nawtykanego w cement szkła z roztrzaskanych butelek. Na powapnionej powierzchni muru widniały gęste plamy, jakby się kto zabawiał rzucanie do celu napełnionych kałamarzy, które wskutek tego rozbiły się, rozbluzgujac płyn. W tem miejscu bowiem ustawiano co nocy skazańców. W oczekiwaniu salwy opierali się oni o mur plecami. Stąd na nim krew.
Kilku więźniów spało. Pokładli się na podłodze, złożyli się jak scyzoryki i śnili z kolanami u nosa, mając pod głową pięść zamiast poduszki. Ci dorośli mężczyźni w uśpieniu wyglądali jak dzieci. Czuwający, podwinąwszy pod siebie nogi, siedzieli koło ścian. Rozmawiano przenikliwym szeptem. Na wszystkich obliczach malowała się beznadziejna troska i wyraz oczekiwania, jak przy łożu umierającego. Gdy który ze śpiących rzekł co przez sen, wszyscy milkli, trwożliwie się oglądając.
Tak działał każdy hałas, osobliwie zaś stukanie kroków, dolatujące z ulicy. Na ten odgłos wszyscy wprost zamierali, patrząc nieznacznie na trzech współwięźniów, przywartych do krat obok Zwadów. Owi trzej mieli w kątach ust trochę obłąkany uśmiech, a ich ręce nie mogły sobie znaleźć miejsca. Zbliżała się ich godzina. Zostali dziś rano skazani na śmierć. Patrzyli teraz w kierunku bramy, skąd miał przyjść oddział żołnierzy, potrzebny do wykonania egzekucji. Zasłuchiwali się w każde echo dalekiego stąpania. Ulicą poza murem często przechodziły się patrole. A skazańcom za każdym razem zdawało się, że to już po nich idą.
Wiedzieli doskonale, że co ma się stać, to stanie się nieodwołalnie. Zdawali sobie sprawę, jak głupie było to oczekiwanie przy oknie. Jednakże oderwać się od krat nie mogli. Nie mogli nie nasłuchiwać. Czasami uderzał ich jednocześnie jakiś szczególny szmer. Wówczas zwracali ku sobie twarze, wykrzywione grymasem, podobnym do uśmiechu. Z nieposłusznych warg spadał szept:
...Idą...
i toczył się w głąb celi, jak mały taki zeschły liść. Wnet oblatywał wszystkie usta. I do celi natłaczała się cisza przerażonego nasłuchiwania.
Więźniowie znali tę ciszę, oh, znali!... To powtarzało się co nocy. Kogo w dzień wezwano do czrezwyczajki, ten o świcie wędrował pod zakrwawiony mur. Lecz zamknięci ludzie, lubo wojna wzwyczaiła ich do śmierci, nie mogli tej ciszy znosić obojętnie.
Im dłużej trwało napięcie nerwowe, tem do wyższej urastało potęgi. Nerwy ludzkie, niby przeciągnięte struny, poczynały wibrować. Wytwarzała się stąd jakoby muzyka, niema, lecz wyczuwalna. Każdy z więźniów stawał się dysonansem[3] warjackim w zbiorowej sonacie[4] cierpienia, przerastającego siły człowieka. Do celi wpełzał niewidzialny polip histerji[5] — potwornej, bo męskie ściskającej gardła. Nie było na to żadnej rady. Dopiero salwa karabinów podmurem rozluźniała ten straszny stan u owych kilkunastu nieszczęśników.
To też i dziś prawie wszyscy wraz ze skazańcami oczekiwali ich godziny. A raczej czekano na salwę, po której następowało zazwyczaj nagłe śmiertelne znużenie; czekano, aby się móc rzucić łkającą piersią na twardy asfalt i zasnąć, zapomnieć, nie być.
Dłużyły się chwile, obrzmiałe męką, nieznośne, rozsadzające czaszkę, jak szalona migrena, niby ból zębów, co łamie szczęki, szarpie dziąsła, doprowadza do furji, każe myśleć o samobójstwie.
Dla obecnych, takim chorym, nawet niejako trupim już zębem byli właśnie trzej skazańcy. Ażeby ból żyjącego jeszcze organizmu ustał, należało ów napoły trupi ząb wyrwać.
Godzina wlokła się za godziną. Już w mieście poczynał się ruch, zwiastujący czas poranku. Ale bramy, obserwowanej przez skazańców, wciąż nikt nie otwierał. Tylko tuż za nią przechodziły patrole. Zdenerwowanie ogólne doszło do szczytu. W kącie ktoś łkał i tłukł głową o ścianę. Nie zwracało to niczyjej uwagi.
...W jakiejś chwili, nieróżnej od poprzednich, skazańcy z wolna odeszli od okna i, milcząc, zaczęli się z sobą całować. Potem jęli kolejno obchodzić resztę współwięźniów.
Wtedy to na schodach wewnątrz gmachu dał się słyszeć tupot kilkunastu podkutych nóg, oraz ów szczęk, jaki wydaje niedbale niesiona broń. Rozwarły się z hałasem drzwi, i ciżba głów, ramion i rąk, nastroszona bangnetami, wcisnęła się do celi. Wszyscy więźniowie porwali się na równe nogi.
Skazańcy sami poszli na spotkanie — z pośpiechem, z jakąś bezbronną, chętną gotowością. Zjawiły się sznury. Komu należy, założono wtył ręce i powiązano: trzech jednym sznurem. Sołdat, który to uskuteczniał, wykonał rzecz sumiennie, postękując z wysiłku. Przy zadzierzgnieciu węzłów dla snadniejszego oparcia podpierał się kolanem o plecy delikwentów[6] i przez gorliwość wysunął nawet język.
«Czerwonoarmiści»[7], wbrew swemu zwyczajowi, milczeli. Jeśli w podobnej sytuacji[8] bywa sposób zachowania się przyzwoity, to tym razem zachowali się oni przyzwoicie. Nie żartowali z więźniów, nie robili na ich rachunek dowcipów. Wprost nie zwracali na nich uwagi. Robili bowiem trzeźwi — wyjątkowo.
Po upływie kilku chwil znowu zadudniły na schodach kroki. Drzwi zawarły się, i dwukrotnie zgrzytnął w zamku klucz. Wówczas rzucili się wszyscy do okien, parci niewytłumaczonem chceniem, żądzą ujrzenia tego, co za chwilę miało się dokonać pod murem.
Z pod stóp widzów, z bramy gmachu więziennego wyłoniła się najpierw powiązana trójka. Jak na smyczy, wiódł ją na sznurku kierownik egzekucji. Za nimi bezładną kupą szli żołnierze, wlokąc po ziemi kolby karabinów. Niebawem skazani zasłonili sobą owe plamy krwi na murze. Wyglądali zwyczajnie; jeno założone wtył ręce dodawały im jakby powagi. Wkońcu bezładna kupa zbrojnych ludzi wyrównała się w jaki taki szereg. Szczęknęły zamki karabinów, rozległ się chrzęst ładowanych nabojów. Mistrz ceremonji odszedł na stronę, podniósł rękę, skomenderował...
Między komendą «pal» a salwą upłynęło mgnienie, krótkie a ostre, jak cios przerażonego serca.
Jak przez sen, niby z dalekości niezmiernej doszedł trzask salwy do uszu Zwadów. Jakby kto z bicza wypalił, odjeżdżając niepowrotnie... Nad miejscem egzekucji uniósł się nikły dymek, niby od zapalonego papierosa. Nad straconymi nachylili się kaci, aby sprawdzić, czy jeszcze żyją.
W tejże chwili coś opuściło zgromadzonych i wyleciało z celi. Odetchnęły wszystkie piersi. Zaświeciły tu — ówdzie łzy na niewyspanej twarzy. Ścisnęły się pięści bezsilne.
— Co mówisz? — nagle zapytał brata Jan Zwada.
— Jutro... my... — odrzekł Jerzy, który nie mówił nic.
W celi po bezsennej nocy układano się do snu. Od wschodzącego słońca na trupią bladość nagich ścian rzuciły się złotym gradem «zajączki» blasków. Z dachu więzienia wróble owrzaskiwały światu zgiełkliwym ćwierkotem nowy poranek.





  1. Kitel — długa zwierzchnia szata płócienna.
  2. Szerokie spodnie.
  3. Dysonans — rozdźwięk; coś niezgodnego, sprzecznego z ogólnym charakterem czy nastrojem odtwarzanych przedmiotów, czy zjawisk.
  4. Sonata — odrębny rodzaj utworu muzycznego.
  5. Histerja — choroba nerwowa.
  6. Delikwent — skazaniec.
  7. Żołnierze «czerwonej», t. zn. rewolucyjnej armji bolszewickiej.
  8. Sytuacja (franc.) — położenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.