Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTECZKA UNIWERSYTETÓW LUDOWYCH I MŁODZIEŻY SZKOLNEJ — 223



EUGENJUSZ MAŁACZEWSKI



TAM, GDZIE OSTATNIA
ŚWIECI SZUBIENICA
Opowiadanie
z dziejów tułaczki żołnierza polskiego na obczyźnie
w latach Wielkiej Wojny
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA–KRAKÓW–LUBLIN–ŁÓDŹ
POZNAŃ – WILNO – ZAKOPANE


Wydanie niniejsze zostało przez Autora specjalnie przejrzane
i poprawione dla «Bibljoteczki Uniwersytetów Ludowych i Mło-
dzieży Szkolnej».
Zastrzega się wszelkie prawa przekładu i druku



SKŁADY GŁÓWNE:
THE POLISH BOOK IMPORTING CO. INC. NEW YORK
«KSIĘGARNIA POLSKA NA ŚLĄSKU, SP. AKC.» KATOWICE



KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI

1925



„Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”
Instytutowi Mesjanicznemu w Warszawie.
INFORMACJA DLA CZYTELNIKA!

Latem, w roku 1918, po bitwie kaniowskiej[1], biura P. O. W.[2] na Ukrainie wysłały przez Rosję na Murmańsk[3] kilka tysięcy oficerów i żołnierzy. Z tych — kilkuset dotarło do oddziałów murmańskich, przypuszczalnie tyleż przedarło się na Sybir do oddziałów pułkownika Czumy i Jakubowskiego. O reszcie — nic pewnego niewiadomo. Natomiast chodziły wiadomości o licznych egzekucjach śmierci na Polakach w więzieniach i «czrezwyczajkach»[4] czerwonej Rosji. Pastwą bolszewickich okrucieństw przeważnie padli ci z żołnierzy, ktorzy nie umieli po rosyjsku. A więc byli jeńcy z armji austrjackiej, przedewszystkiem zaś — rozbitkowie drugiej, t. zw. żelaznej brygady Jenerała Hallera[5].

I.

Opowiem dzieje ostatnich dni dwóch legjonistów. Stracono ich w Rosji na dalekiej północy. Historja to smutna, jak smutny jest grób skazańców polskich, zrównany ze śmietniskiem moskiewskiego więzienia.
Bracia Jan i Jerzy Zwadowie, kaprale «żelaznej» brygady Hallera, niegdyś akademicy krakowscy, spędzili resztkę młodego życia w celi więziennej w mieście Wołogdzie. Ich miesiącem ostatnim był — lipiec 1918 roku. Do Wołogdy dostali się po długiej wędrówce, która tegoż roku w lutym rozpoczęła się przejściem pod Rarańczą austrjackiego frontu. Pierwszy okres włóczęgi Zwadów skończył się pod Kaniowem. Po bitwie kaniowskiej mieli pójść w szeroki świat, przepłynąć dwa oceany, aby na francuskiej ziemi dalej się upominać bagnetem o Polskę. Lecz do oceanu nie dotarli. Nieznajomość języka Moskali, brak odpowiednich dokumentów, a przedewszystkiem zarządzenie Lejby Trockiego, tego samodzierżcy wolnej Rosji, sprawiło, iż obu Zwadów przyłapano i osadzono za kratami. Los braci zależał odtąd od «czrezwyczajki», ustanowienia, mającego bronić świętych praw proletarjatu, t. zw. «zdobyczy» rewolucji.
Już parokrotnie wzywano Zwadów do tego urzędu z więzienia, w którem byli zamknięci. Lecz śledztwo szło ciężko. Szef czrezwyczajki, komisarz w bluzie marynarza, nie rozumiał ani słowa po polsku; indagowani zaś na pytania, zadawane po rosyjsku robili okrągłe oczy. Ostateczne więc przesłuchanie odroczono do powrotu z urlopu sekretarki komisarza. Była ona Polką i mogła służyć jako tłumaczka. Sprawa miała się rozstrzygnąć nazajutrz, po nocy, od które wypadków rozpocznę właściwe opowiadanie.
W owej chwili zegary w Polsce wskazywały czas bardzo późny. Usnęły polskie miasta gdzieś pod dalekiem nocnem niebem; pod jego czarną wnęką, usypaną gwiazdami, spały wsie mazurskie — zasnute mgłą, zatulone w sady, gdzie na wiśniach dojrzewał koral jagód. Było już dobrze po północku. Ale w ziemi, która dziś leży na oczach Zwadów, bywają «białe» noce. Tam latem od zachodu słońca do wschodu trwa nito zmierzch, nito świt, coś w rodzaju zachmurzonego poranka. Na perłowoszarych niebiosach migota zaledwie kilka gwiazd. I błąka się przezroczysty księżyc, podobny do bezsennej twarzy widma — taki jak nasz dzienny księżyc, co to w niebie prześwieca niebem. Dołem z bagien, zalanych mleczywem obfitej rosy, dźwigają się bory jodłowe, okopcone czarnozielonem, wiecznem igliwiem. A po cmentarzyskach i na wzgórzach podmiejskich srebrzą się gaje brzozowe. Również brzoza szpalerami rośnie wzdłuż drewnianych chodników na ulicach miasta Wołogdy. Pniom, podobnym do srebrnych jaszczurek, wspinających się na dachy domów, i siwym liściom, co wrą jak wodotryski, owe białe noce dodają bolesnego uroku i jakiejś zachwytnej upiorności.
Zwardowie z za krat patrzyli na tę białą noc, na widomy księżyc, na upiorne brzozy. Wewnątrz celi było jasno, jak w dzień. W izbie więziennej, obliczonej na dziesięciu więźniów, znajdowało się, prócz Zwadów, dwudziestu jeszcze mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w kitle[6] oficerskie, hajdawery[7] i buty, przypominające krojem lepsze, carskie czasy. Dla zyskania miejsca, lokal ogołocono z wszelkich sprzętów, nawet z prycz. Cela świeciła nagiemi ściany, pobielonemi wapnem. Kto chciał spocząć, kładł się wprost na asfalcie podłogi, dyszącej mogilnym jakimś ziąbem. Więźniom nie wzbraniano patrzeć przez zakratowane okna, skierowane na podwórko. Nawprost okien stał wysoki mur. Jego grzbiet jeżył się od nawtykanego w cement szkła z roztrzaskanych butelek. Na powapnionej powierzchni muru widniały gęste plamy, jakby się kto zabawiał rzucanie do celu napełnionych kałamarzy, które wskutek tego rozbiły się, rozbluzgujac płyn. W tem miejscu bowiem ustawiano co nocy skazańców. W oczekiwaniu salwy opierali się oni o mur plecami. Stąd na nim krew.
Kilku więźniów spało. Pokładli się na podłodze, złożyli się jak scyzoryki i śnili z kolanami u nosa, mając pod głową pięść zamiast poduszki. Ci dorośli mężczyźni w uśpieniu wyglądali jak dzieci. Czuwający, podwinąwszy pod siebie nogi, siedzieli koło ścian. Rozmawiano przenikliwym szeptem. Na wszystkich obliczach malowała się beznadziejna troska i wyraz oczekiwania, jak przy łożu umierającego. Gdy który ze śpiących rzekł co przez sen, wszyscy milkli, trwożliwie się oglądając.
Tak działał każdy hałas, osobliwie zaś stukanie kroków, dolatujące z ulicy. Na ten odgłos wszyscy wprost zamierali, patrząc nieznacznie na trzech współwięźniów, przywartych do krat obok Zwadów. Owi trzej mieli w kątach ust trochę obłąkany uśmiech, a ich ręce nie mogły sobie znaleźć miejsca. Zbliżała się ich godzina. Zostali dziś rano skazani na śmierć. Patrzyli teraz w kierunku bramy, skąd miał przyjść oddział żołnierzy, potrzebny do wykonania egzekucji. Zasłuchiwali się w każde echo dalekiego stąpania. Ulicą poza murem często przechodziły się patrole. A skazańcom za każdym razem zdawało się, że to już po nich idą.
Wiedzieli doskonale, że co ma się stać, to stanie się nieodwołalnie. Zdawali sobie sprawę, jak głupie było to oczekiwanie przy oknie. Jednakże oderwać się od krat nie mogli. Nie mogli nie nasłuchiwać. Czasami uderzał ich jednocześnie jakiś szczególny szmer. Wówczas zwracali ku sobie twarze, wykrzywione grymasem, podobnym do uśmiechu. Z nieposłusznych warg spadał szept:
...Idą...
i toczył się w głąb celi, jak mały taki zeschły liść. Wnet oblatywał wszystkie usta. I do celi natłaczała się cisza przerażonego nasłuchiwania.
Więźniowie znali tę ciszę, oh, znali!... To powtarzało się co nocy. Kogo w dzień wezwano do czrezwyczajki, ten o świcie wędrował pod zakrwawiony mur. Lecz zamknięci ludzie, lubo wojna wzwyczaiła ich do śmierci, nie mogli tej ciszy znosić obojętnie.
Im dłużej trwało napięcie nerwowe, tem do wyższej urastało potęgi. Nerwy ludzkie, niby przeciągnięte struny, poczynały wibrować. Wytwarzała się stąd jakoby muzyka, niema, lecz wyczuwalna. Każdy z więźniów stawał się dysonansem[8] warjackim w zbiorowej sonacie[9] cierpienia, przerastającego siły człowieka. Do celi wpełzał niewidzialny polip histerji[10] — potwornej, bo męskie ściskającej gardła. Nie było na to żadnej rady. Dopiero salwa karabinów podmurem rozluźniała ten straszny stan u owych kilkunastu nieszczęśników.
To też i dziś prawie wszyscy wraz ze skazańcami oczekiwali ich godziny. A raczej czekano na salwę, po której następowało zazwyczaj nagłe śmiertelne znużenie; czekano, aby się móc rzucić łkającą piersią na twardy asfalt i zasnąć, zapomnieć, nie być.
Dłużyły się chwile, obrzmiałe męką, nieznośne, rozsadzające czaszkę, jak szalona migrena, niby ból zębów, co łamie szczęki, szarpie dziąsła, doprowadza do furji, każe myśleć o samobójstwie.
Dla obecnych, takim chorym, nawet niejako trupim już zębem byli właśnie trzej skazańcy. Ażeby ból żyjącego jeszcze organizmu ustał, należało ów napoły trupi ząb wyrwać.
Godzina wlokła się za godziną. Już w mieście poczynał się ruch, zwiastujący czas poranku. Ale bramy, obserwowanej przez skazańców, wciąż nikt nie otwierał. Tylko tuż za nią przechodziły patrole. Zdenerwowanie ogólne doszło do szczytu. W kącie ktoś łkał i tłukł głową o ścianę. Nie zwracało to niczyjej uwagi.
...W jakiejś chwili, nieróżnej od poprzednich, skazańcy z wolna odeszli od okna i, milcząc, zaczęli się z sobą całować. Potem jęli kolejno obchodzić resztę współwięźniów.
Wtedy to na schodach wewnątrz gmachu dał się słyszeć tupot kilkunastu podkutych nóg, oraz ów szczęk, jaki wydaje niedbale niesiona broń. Rozwarły się z hałasem drzwi, i ciżba głów, ramion i rąk, nastroszona bangnetami, wcisnęła się do celi. Wszyscy więźniowie porwali się na równe nogi.
Skazańcy sami poszli na spotkanie — z pośpiechem, z jakąś bezbronną, chętną gotowością. Zjawiły się sznury. Komu należy, założono wtył ręce i powiązano: trzech jednym sznurem. Sołdat, który to uskuteczniał, wykonał rzecz sumiennie, postękując z wysiłku. Przy zadzierzgnieciu węzłów dla snadniejszego oparcia podpierał się kolanem o plecy delikwentów[11] i przez gorliwość wysunął nawet język.
«Czerwonoarmiści»[12], wbrew swemu zwyczajowi, milczeli. Jeśli w podobnej sytuacji[13] bywa sposób zachowania się przyzwoity, to tym razem zachowali się oni przyzwoicie. Nie żartowali z więźniów, nie robili na ich rachunek dowcipów. Wprost nie zwracali na nich uwagi. Robili bowiem trzeźwi — wyjątkowo.
Po upływie kilku chwil znowu zadudniły na schodach kroki. Drzwi zawarły się, i dwukrotnie zgrzytnął w zamku klucz. Wówczas rzucili się wszyscy do okien, parci niewytłumaczonem chceniem, żądzą ujrzenia tego, co za chwilę miało się dokonać pod murem.
Z pod stóp widzów, z bramy gmachu więziennego wyłoniła się najpierw powiązana trójka. Jak na smyczy, wiódł ją na sznurku kierownik egzekucji. Za nimi bezładną kupą szli żołnierze, wlokąc po ziemi kolby karabinów. Niebawem skazani zasłonili sobą owe plamy krwi na murze. Wyglądali zwyczajnie; jeno założone wtył ręce dodawały im jakby powagi. Wkońcu bezładna kupa zbrojnych ludzi wyrównała się w jaki taki szereg. Szczęknęły zamki karabinów, rozległ się chrzęst ładowanych nabojów. Mistrz ceremonji odszedł na stronę, podniósł rękę, skomenderował...
Między komendą «pal» a salwą upłynęło mgnienie, krótkie a ostre, jak cios przerażonego serca.
Jak przez sen, niby z dalekości niezmiernej doszedł trzask salwy do uszu Zwadów. Jakby kto z bicza wypalił, odjeżdżając niepowrotnie... Nad miejscem egzekucji uniósł się nikły dymek, niby od zapalonego papierosa. Nad straconymi nachylili się kaci, aby sprawdzić, czy jeszcze żyją.
W tejże chwili coś opuściło zgromadzonych i wyleciało z celi. Odetchnęły wszystkie piersi. Zaświeciły tu — ówdzie łzy na niewyspanej twarzy. Ścisnęły się pięści bezsilne.
— Co mówisz? — nagle zapytał brata Jan Zwada.
— Jutro... my... — odrzekł Jerzy, który nie mówił nic.
W celi po bezsennej nocy układano się do snu. Od wschodzącego słońca na trupią bladość nagich ścian rzuciły się złotym gradem «zajączki» blasków. Z dachu więzienia wróble owrzaskiwały światu zgiełkliwym ćwierkotem nowy poranek.

II.

Śpiącym braciom śniło się to samo, tylko naodwrót: Janowi, że przed wylotem karabinów, wycelowanych dla salwy, widzi Jerzego; zaś Jerzy śnił, że pod zakrwawionym murem stoi Jan. Były inne jeszcze zwidzenia. A wszystkie miały niepokojącą jakąś złowieszczość. W takie majaczenia obfituje zawsze sen ludzi, nad którymi zawisła zagłada.
Ocknęli się w porze przedpołudniowej. Zbudziła ich warta. Pod konwojem mieli się udać do czrezwyczajki na przesłuchanie ostateczne, dokąd też niezwłocznie wyruszyli.
Droga wypadała przez miasto, środkiem bulwarów brzozowych. Dogrzewało słońce. Było w pełni północne lato, pławiące się w jakiejś jesiennej po naszemu ciszy. W błękitno-perłowem powietrzu fruwały rozgruchane gołębie, których mnóstwo gnieździło się pod każdym dachem. Z pod stóp Zwadów, wraz z asystą[14] idących środkiem ulicy, podrywały się co chwila ze swawolnym ćwierkotem poczciwe wróble, takie same jak ich szara brać z plant krakowskich. Po drewnianych chodniczkach tam i zpowrotem snuli się przechodnie. Wśród nich można było rozpoznać tak zwaną inteligencję miejską po rozmyślnem zaniedbaniu w ubiorze i hiobowem[15] zaiste przygnębieniu. Bracia od czasu do czasu zamieniali kilka słów w tym rodzaju:
— Widzisz tę nędzotę, tych matołków[16], tych żydowskich całuje-rączków, tę franc-zbolałą[17] inteligencję moskiewską?
— Owszem, Cieszą mnie. Sto lat marzyli o rewolucji. Teraz mają za swoje.
Koło jednego domku za ogrodzeniem sztachetowem rósł krzak bzu, jedyny w mieście całem, jedyny może na tej całej Północy. Ilekroć Zwadów tędy prowadzono, tyle razy nie mogli oprzeć się głębokiemu wzruszeniu. Bez przypominał im żywo daleką Polskę. roślina zwyczajna zdawała się być droższa, niż wszyscy ci ludzie dokoła.
— Skąd się u licha wziął tu bez? — zdziwił się Jan.
Jerzy za cywila trochę literat, a w wojsku urzędowy poeta regimentu[18], dał poetycką odpowiedź:
— Skąd się wziął, pytasz? To mieć musi swoją historję. Piękną jakąś historję musi mieć. Zapewne żona właściciela tego domku jest z kraju, gdzie rosną bzy. Więc posadziła krzak bzu, aby przypominał... A wiesz — ja myślę, że jednak ten bez nie zakwitł tu żadnej wiosny. I pewno nie zakwitnie nigdy. Ani powróci do swej ziemi. Tu zmarnieje...
Na ławce, koło której przechodzili, siedziała młoda kobieta, bardzo blada, w żałobie. Była tak piękna, że, patrząc na nią, chciało się marzyć i tęsknić niewiadomo za czem. Zwadowie znali ją z widzenia. Gdy poprzednim razem szli na śledztwo, siedziała na tem samem miejscu i patrzała na nich, tak samo jak teraz. W jej wzroku coś więcej było nad litość — miała w spojrzeniu współczucie i jakby siostrzane współcierpienie. Wśród ludzi wrogich albo obojętnych mieli ją Zwadowie jedną taką. I byli jej wdzięczni zato bez granic. Kim są ci dwaj młodzieńcy, prowadzeni pod bagnetem, nie wiedziała. A oni nie wiedzieli o tem, że znajoma jest ich rodaczką. Nie domyślali się jej tragedji. Żałobę nosiła po mężu, który był oficerem armji rosyjskiej, przed miesiącem siedział w tem samem więzieniu, co Zwadowie, pod zbrojną eskortą[19] chadzał tą samą drogą, co oni, a stracony został pod owym zakrwawionym murem. Więźniowie przeszli obok kobiety, i spojrzenia tych trojga istot ludzkich zlały się w jeden strumień, niby trzy strugi gorących łez. Spojrzeniem powiedzieli sobie wszystko. I nie rozumiejąc się, zrozumieli siebie duszą całą.
Z wywołanego tem spotkaniem wzruszenia otrząsnęli się Zwadowie w poczekalni czrezwyczajki. Starszy konwoju poszedł do komisarza zameldować o przybyciu.
Komisarz znajdował się w biurze śledczem w pokoju obok. Siedział rozparty za stołem, pił czaj[20] i dłubał w nosie. Ponieważ sekretarka jeszcze nie przyszła, sylabizował osobiście okólnik tej treści:

Do wszystkich. Do wszystkich.
Do wszystkich[21].

Na kolejach i drogach wodnych od niejakiego czasu zauważyć się daje szereg podejrzanych osobistości. Są to przeważnie młodzi mężczyźni, z wyglądu wojskowi. W rozmowie zdradzają akcent cudzoziemski, z celu drogi tłumaczą się mgliście. Wszyscy podążają w kierunku północnym.
Z wiarogodnych źródeł wiadomo nam, że są to legjoniści-Polacy, przedzierający się na Murmańsk, aby się połączyć z bandami Anglo-Francuzów[22] i wraz z niemi zatopić nóż w plecach rewolucji.
Rozkazujemy: podejrzanych łapać i odstawiać dla ukarania do najbliższych władz. Jest to obowiązkiem każdego proletarjusza[23]. W razie najmniejszego przy areszcie oporu, każdy ma prawo zastrzelić opornego na miejscu. Za pańskiego najmitę, jak za psa, żadnej odpowiedzialności być nie może. Niechaj drżą przed gniewem Ludu!
Niech żyje rewolucja socjalna! Niech żyje międzynarodówka![24] Proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się! Walka na śmierć i życie!

Główny Komitet
do walki z kontrrewolucją[25], sabotażem[26] i spekulacją[27].

— Teks... — filozoficznie zakończył sylabizowanie komisarz.
Popaliś gołubcziki![28] A ot i ty, Zosia! — zwrócił się do sekretarki, która w tej chwili weszła, napełniając pokój szelestem jedwabiów i zapachem perfum, wcale znośnych.
— A ot i ja! — zalotnie roześmiała się spasiona blondyna, szczerząc dziąsła, jarzące się od złotych plomb.
— Powiedz, Wasia, bardzo było ci tęskno beze mnie?
I usiadła na kolanach pryncypała[29], obejmując go pulchnem ramieniem. Prócz biżuterji, obfitością swoją przypominającej wystawę jubilerską, miała na sobie wzorzysty szal turecki, bluzkę szkarłatną koloru maku kwitnącego, czarną spódnicę karbowaną i nowe buciki sznurowane, wysokie, z żółtej skóry — wszystko zarekwirowane[30] w pocie czoła u «niebłagonadiożnych»[31] burżujów.
Zaczęły się szepty na ucho, gruchania gołębie.
Znali się od paru lat. Poznanie nastąpiło w Moskwie, jeszcze w czasach przedrewolucyjnych. Zosię z jej rodzinnej Łodzi na bruk Moskwy przerzuciła wojna. Chroniąc się przed nią, wyjechała Zosia do stolicy «białokamiennej»[32] jako «uciekinierka», które to słowo wykłada się przez jeszcze więcej polskie: bieżenka.
Kobiecie źle być samej. Więc Zosia poszukała sobie opiekuna. Nawinął się jej obecny tu Wasia, tęgi brunet, ze srogą mordą i szyją bawołu, wówczas młodzieniec nieokreślonego zawodu a pochodzenia niewiadomego. Jednak owym razem sielanka potrwała niedługo. Wskutek drobnostki, jakiegoś morderstwa, dobrze nieudowodnionego zresztą — Wasia zawarł bliższą znajomość z instytucją sądu przysięgłych, a następnie z więzieniem w Wołogdzie, dokąd po osądzeniu został zesłany w kajdankach.
Ale nadeszła wielka rewolucja, ze czcią rozwarła dla Wasi bramy więzienne, przypięła mu do piersi czerwoną kokardę i stopniowo wyniosła do urzędów i zaszczytów. Skoro go mianowano komisarzem, jako człek rozsądny, zrobił on przedewszystkiem dwie kapitalne rzeczy: przywdział bluzę marynarza, jako liberję[33] nowej prawomyślności w państwie, oraz powołał na sekretarkę swoją umiłowaną, o której pamiętał, że chełpiła się z ukończenia czterech klas gimnazjum; bo sam był, że tak powiem, czytelny, ale niepiśmienny. I, jak widzimy, te dwie ofiary wadliwego układu społeczeństw przedwojennych sądzą oto żywych i umarłych...
Wasia nie zapominał jednak wśród lubych pieszczot o obowiązku. Zawołał żołnierza i rozkazał wprowadzić Zwadów.
Gdy oskarżeni o chęć zatopienia noża w plecach rewolucji weszli do pokoju, zastali prześwietną instytucję, jak wyżej: sekretarkę na kolanach u szefa. Zosia ze zrabowanej złotej torebki wydobywała słodycze i wkładała je Wasi do rozdziawionej gęby, wdzięcznie rozczapierzając paluszki. Po wejściu więźniów nastąpiła milcząca pauza, co do czasu wytrzymana tak, aby wprowadzeni mogli nabrać należytego respektu[34] dla wysokiego urzędu.
— Nu, Zosia — ozwał się komisarz — pomożesz mi wypytać tych gołubczików. To są twoi współrodacy.
Sekretarka, nie zmieniając romansowej pozycji na kolanach komisarza, odwróciła do współrodaków zaciekawioną głowę.
Przy drzwiach ujrzała dwa cienie ludzkie, opłynięte luźno wiszącemi łachmanami. Ręce bezwładniły się wzdłuż ciała, ciężarem kości zdając się przyginać do ziemi całą postać. Z twarzy, zmiażdżonych troską, głodem i bezsennością, nie można było wyczytać wieku tych ludzi. Jedne oczy tylko... Te patrzyły spokojnie, ze smutkiem i powagą, owem wejrzeniem z głębi duszy zbolałej, niby dawanem z odległego brzegu żywota, co odlatywał już od ziemi.
Chwilkę jedną dwaj synowie Narodu i Jego córa marnotrawna nawzajem spoczywali sobie w oczach. Lecz to wystarczyło, aby Zosia, we wstydzie, szczypiącym w policzki i czoło nagłą falą krwi, zsunęła się z kolan mężczyzny i oparła o stół, przygryzając usta i spuszczając wzrok, pokonany wyniosłą nędzą polskiego wejrzenia w niedoli.
Nie wiedząc, jak zacząć, ze spuszczonemi wciąż oczyma zapytała nieśmiało:
— Panowie... może są... z miasta Łodzi?...
Na dźwięk dawno niesłyszanej mowy polskiej cień zdumienia przemknął się po twarzy zapytanych. W głębokiej ciszy, jaka potem zapanowała, dziwnie wyraźnie jakoś rozległa się odpowiedź:
— Nie, proszę pani. Jesteśmy z Krakowa.
Komisarz Wasia wydobył ze srebrnej cygarnicy papierosa, zapalił go z osobliwą elegancją i z ust, rozdętych sprośnie, wypuścił serję mistrzowsko wydmuchanych kółek dymu.
— Zapytaj ich — rzekł — poco przyjechali z Krakowa aż tu.
Zosia zapytała.
— Szukaliśmy... zarobku — wybąkał Jan, czując, iż zarówno on sam, jak i ta kobieta z jej kochankiem, nie uwierzą tak naiwnemu tłumaczeniu się z celu dwóch tysięcy kilometrów drogi.
Słowa jego powtórzyła Zosia po rosyjsku.
Wasia począł trzeć pięścią czoło, ruszać się na krześle i nosem wydawać dźwięki. Ten sposób zachowania się był znany Zosi, nie wróżył nic dobrego.
Mimo chęci, wreszcie podniosła wzrok z podłogi na Zwadów.
I oto stał się cud, stary jak polska niewola. Niepożyta polskość ducha, pobratymstwo krwi lackiej, co to w chwili jakiejś niespodzianie owłada duszą największego zaprzańca i wzrusza najplugawsze ciało, ta krzta polskości, nieświadomej siebie, rozkwitła nagle w smutnem sercu ladacznicy. Poczuła ona w sobie jasny jakiś żal, który się tylko wielkim płaczem da wypłakać...
Postanowiła więźniów uratować. Przysunęła się tedy do gromowładnego kochanka i, pilnie śledząc grę myśli na jego obliczu, z pośpiechem szeptała błagalnie:
— Wasia, puść ich na cztery strony świata. Oni są niewinni. Czyż sam nie widzisz, że oni są tylko głupi? Nie wiedzą, czego chcą. Z żiru biesiatsia![35] Puść ich na wolność. Zrób to dla mnie. Ja ciebie bardzo, bardzo proszę...
Jakkolwiek znała go dobrze, jednak nie wiedziała tego, że w młodym dygnitarzu kiełkuje pewien rodzaj ambicji dygnitarskiej, polegający na nieodstępowaniu od raz powziętej zasady. Ponieważ dygnitarz nie grzeszył lotnością umysłu, więc i zasada była tępa, chociaż, trzeba to przyznać, odznaczała się piękną prostotą. Wasia wzbił sobie w głowę jedno: skoro się ma władzę skazać człowieka na śmierć, dlaczego go nie skazać? Cokolwiek z tym poglądem mijało się, nazywał to filantropją[36] i filharmonją[37] (oba te słowa rozumiał jednako), oraz bezczynnością władzy.
Zatem na prośby Zosi uśmiechnął się z sposób niezwykle jadowity, figlarnie przymrużył oko i rzekł:
— Isz, kowarnaja polaczka![38] Pociągnęło do swoich, a? Ale nic z tego, Zofjo Iwanówno — dodał tonem urzędowym. — Służba nie drużba — to sobie zapamiętaj. Proszę przygotować dla nich papier. Nic więcej nie mam pani do powiedzenia.
Zosia zrozumiała, że uporu tego nie przełamie, i pokornie usiadła do pisania.
Tylko pisząc, nachylała głowę coraz niżej a niżej... Komisarz zaś zadzwonił na wartę, a gdy weszła, rzekł:
— W raschod[39]. Zaraz otrzymacie, towarzyszu, bumażkę[40].
I zagłębił się w sylabizowaniu już znanego nam okólnika, coś tam siarczyście podkreślając czerwonym ołówkiem. Czuł bowiem wielką satysfakcję[41], gdy widziano go inteligentnie urzędującym.

III.

Do więzienia wracali Zwadowie tą samą drogą. Nic się nie zmieniło na świecie. Natura była bezczelnie piękna, jak wprzódy — przed godziną. Złocone kopuły bizantyjskie[42] licznych cerkwi, wyłaniające się z zasrebrzonej powodzi kędzierzawych brzóz, odświecały przeciw słońcu, jak banie lustrzane. W alejach brzozowych bawiły się na ciepłym piasku roześmiane dzieci. Tłum z lubością wałęsał się po słonecznej stronie ulic. I co komu było do tego, że ci to oto dwaj idący pod bagnetem bladzi ludzie, o wejrzeniu śmiertelnie znużonem, w łachmanach mundurów, pamiętających przełęcz karpacką, Mołotków, Rafajłową i Kaniów[43], oglądają ten świat słoneczny wzrokiem żegnania na wieki.
Z całej rozprawy u komisarza skazańcy dobrze zrozumieli jedno słowo: «W raschod». Jeszcze w więzieniu obijało się często o ich uszy to słówko. W żargonie złodziejskim siepaczów czerwonej Rosji oznaczało to: rozstrzelać niezwłocznie. Byli zresztą przygotowani na wyrok, więc ani przeraził ich, ani zdziwił. A jednak teraz, gdy ostatnia nić nadziei prysła, zrobiło się im tak smutno, tak straszliwie żal młodego życia swego, że — aby nie krzyczeć na głos — musieli ściskać szczęki, aż do szumu w głowie i dzwonienia w uszach, aż do zgrzytu zębów. Nadomiar złego zauważyli, że idąc — maluczko się zataczają. Od dwu dni bowiem właściwie nic nie mieli w ustach. Administracja[44] więzienia, rozumując przysłowiem rosyjskiem, że «przed śmiercią człek się nie nadyszy», więźniów, pozostających na «uczocie»[45] czrezwyczajki, morzyła głodem. Lekkie zataczanie się, jakiemu Zwadowie podlegali, wielce ich zawstydzało. Samolubstwo junackie i nieśmiertelna pycha polska bolały nad tem, czy aby nieco menuetowe pas[46] osłabionych nóg nie będzie wzięte przez Moskali na karb tchórzostwa przed śmiercią.
Dochodząc do zakrętu alei, gdzie stała ławka owej bladej pani w żałobie, pomyśleli, że mogą jeszcze zobaczyć swoją nieznajoma przyjaciółkę.
Istotnie była tam ona dotąd. Gdy zbliżyli się do niej na kilka kroków, podniosła nieskwapliwie duże i ciemne oczy, zarzęsione otchłaniami smutku. Zeszłemi razy to robiąc, zawsze witała ich uśmiechem, ledwo dostrzegalnym, jak więdnienie kwiatu. Teraz z jej wzroku wyzierał pytający niepokój. Chłopcy zrozumieli wyraz spojrzenia i dali odpowiedz skinieniem głowy, które powiedziało więcej, niż kiedykolwiek wyrażał najtragiczniejszy gest wielkiego aktora. Chcieli w jakiś sposób pożegnać przyjaciółkę, a jednocześnie wykazać swe junactwo[47]. Przeto obaj razem zasalutowali[48] tak sprawnie i dzielnie, jakgdyby samemu Hallerowi.
A wtedy usta kobiece złożyły się w coś niewypowiedzianie pięknego w swej boleści, czującej cierpienie bliźnie. Nieznajoma nagle podniosła się z ławki i dłonią, przezroczystą jak opłatek, zrobiła nad przechodzącymi znak Krzyża Świętego. Na ten widok w piersi skazanych targnęło się serce, jak dzwon, szarpnięty za sznur ze wszystkiej siły. Znak Krzyża był ów sam, jakim niegdyś pożegnała ich matka.
Tego już było dla nich za wiele. Człowiek mężnego ducha, pogrążony w nieszczęściu, zdzierży wszelka mękę, zniesie wszelkie urągowisko, lecz się załamie, gdy mu w tem nieszczęściu ktoś niespodzianie okaże trochę duszy życzliwej. Załamali się i Zwadowie. Szloch utkwił im w gardle, niby dławiący kęs suchego chleba powstańczej niedoli polskiej. Ledwo połknęli te łzy.
Jan przyszedł do siebie pierwszy i ku zgrozie swojej ujrzał, że Jerzy idzie z zamkniętemi oczyma, jakby łzy nieposłuszne chciał zawrzeć przyciśnięta powieką. — Jeszcze mi się rozbeczy tu na ulicy — pomyślał z irytacją[49] i ofuknął brata surowo:
— Jurku, opamiętaj się, nie róbże Hallerowi wstydu.
Jerzy tylko zagryzł wargi, literalnie[50] aż do krwi, i odrzekł:
— Dobrze. Nie ucz mnie. Wiem.
Jednak upomnienie poskutkowało, i Jerzy jął się rozglądać, jakgdyby ulice, któremi wracali, widział pierwszy raz.
Jeśliby Zwadowie mogli zdobyć się w owym stanie ducha na odrobinę refleksji[51], toby zrobili uderzające spostrzeżenie. Oto w ciągu ledwo co ubiegłych paru godzin życie ich stało się do gruntu inne. Oczy, widzące dotąd świat w sposób zwykły, właściwy każdemu śmiertelnikowi, odbijały teraz ludzi i rzeczy niebywale inaczej, jakgdyby patrzyły przez szkła, które nadają wszystkiemu nieuchwytny ton barwy, przeraźliwej jak cień od rozpostartych skrzydeł sępa, krążącego nad ludzkiem padłem. Reszta zmysłów pozostawała w zmartwiałem ogłuszeniu, jak władze cielesne żołnierza po ciężkiej kontuzji[52], kiedy go odgrzebią z ziemi, którą był zasypany. Jeden wzrok błędnie latał naokół, ślizgał się po przedmiotach, zachłystywał wrażeniami, śpieszył zauważyć każdy szczególik, wszelkie źdźbło podnożnej trawki, kształt ząbkowanego skraju liścia, słoneczną plamę, przesianą przez gąstw na ziemię — wszystko, wszystko. Ten zmysł jakby poczuł, że już wkrótce stanie się zbędnym, zaczął więc siebie wyżywać w obłąkańczem tempie, za całe życie chciał się wynagrodzić przedśmiertnem napatrzeniem się na ludzką marność i wspaniałość natury, która w zwyczajnych warunkach wydaje się tak powszednią. Dziwnie wyglądał świat, łykany tym wzrokiem zachłannym. Murawa i kwiaty, dzieci, bawiące się w piasku alei, i ludzie, przechodzący obok, krzaki, drzewa, domy, jasne niebo, pełne słońca, błękitu i ptactwa rozśmiganego, zdawały się być zasnute jakąś krepą niedostrzegalną, obrzucone cieniami, chodzącemi po najjaśniejszej słoneczności, gdziekolwiek padł tylko wzrok. Tak widzą ludzie w paroksyzmach[53] gorączki tyfusowej. Czasami przez ogłuszone głowy skazanych przewijała się myśl bez związku, jak chybiona rakieta[54], strzelająca nagle. Wówczas otoczenie, przesłonięte ową niedostrzegalną krepą, rozświecało się ponurą jakąś łuną, niby złowieszczym poblaskiem szkarłatnofioletowych ogni bengalskich.
Myśli Zwadów gmatwały się i strzępiły, jak morskie wodorosty, kiedy burza pędzi je ku brzegom. Również przyrównałbym je (myśli) do kry, płynącej ujściem rozbałwanionej rzeki. Życie Zwadów, jak rzeka, która wpada w ocean Lodowaty, dochodziło już do kresu, do ujścia. Od nieznanych mórz tamtego świata zawiewał w dogasające życie chłód rzeczy wiekuistych. I rzeka żywota ścięła się odeń w martwą zszarpaną krę myśli i wspomnień. Płynęły oto, jedne przez drugie, widząc i czując ten świat na podobieństwo mijanych brzegów, co od chyżego mijania zlewają się w sunące pasmo, uwiane z niewyraźnych obrazów. Pamięć o latach dawnych, słowa, niegdyś słyszane, mimowolne zająknienia duszy na widok tego, co oko po drodze chwytało, świdrująca czaszkę myśl o bliskiej godzinie niechybnej zatraty — wszystko to posupłało się nawzajem i płynęło, płynęło, mijając, jak lodowa kra. Była to jakowaś bolesna biegunka mózgowa, powstająca z myśli nieobłuskanych, wrażeń nieprzetrawionych i wspomnień, biednych jak kwiaty, przejechane kołem na polnem przydrożu.
Skazańców niosły nieswoje jakby nogi. Stopy automatycznie[55] odtrącały z pod siebie wypukłe buły szarego bruku. Ludzie, idący ku śmierci, stopą odtrącali ziemie. Chwilami mieli wrażenie, że w skamieniałej głowie naraz odtykają się im uszy. Wtedy dochodził do nich zmieszany pogwar miasta i milkł nagle, jak nagle odzywał się; zupełnie, niby w turkoczącym wagonie kolei, gdy drzwi otworzą się i zaraz zamkną... Braciom zdawało się, że już raz, gdzieś, kiedyś to wszystko przeżywali. Zniedołężniały mózg nie mógł wywikłać się z tej złudy.
Nie wiedzieli, jak i kiedy weszli do bramy więziennego ogrodzenia; jego szczyt, najeżony szkłem potrzaskanych butelek. sprawił im ból wprost fizyczny, jakgdyby wzdłuż tych wszystkich zadzierzystych drzazg szklanych powłóczono ich nagiem ciałem. Ujrzeli miejsce, gdzie za kilka godzin stracić ich miano. Przypomniała się mgiełka sina po salwie porannej, podobna do dymu z papierosa. W chwilę potem już widzieli ją najwyraźniej. Odwrócili wzrok; lecz poza kołem widzenia w stronie zakrwawionego muru zamajaczyło coś straszliwego w realności swojej, jakby tam stała sama śmierć, owa chichocząca śmierć, która poczyna się z uknutej na zimno, a zaprawnej rozmyślnem okrucieństwem zemściwej zbrodni człowieka nad człowiekiem. Zwadowie pod sercem uczuli cios, niby knykciem brutalnej pięści po chamsku zadany. Gdy w ostatnim wysiłku lędźwi dźwigali się po schodach na górę do celi, coś tajało im w jamie ustnej, mdłe, kwaśno-słone, jak sopel zwomitowanej żółci. To rychła już śmierć, więzienna, nieżołnierska, ucałowała skazańców w usta całunkiem pokryjomych zaręczyn...

IV.

Po przyjściu do celi usiedli w swoim kącie na asfalcie podłogi, głowy oparli o ścianę i długi czas nic nie mówili. Współwięźniowie nie pytali ich o nic. Jaki wyrok wydała na Zwadów czrezwyczajka, można było wywnioskować i tak. I znów, jak zeszłego wieczora, zapanował w celi nastrój przerażonego wyczekiwania. Zmora musnęła po piersiach cichem nietoperzowem skrzydłem, a histerja w ściśnięte gardła zatopiła drobne kły, niby łaszący się kot, niewymownie obmierzły. Zaczęła się conocna, dobrze znana męka.
Jan spostrzegł, że ogólna uwaga jest zwrócona na nich. To go ubodło, jak bolesna ostroga. Wszystką cierpiętliwość żołnierską, jaka w nim jeszcze się ostała, zwarł w sobie i wysprężył nią zgnębionego ducha na wytrwanie do końca. Gdyby był sam, bez młodszego brata, możeby się z sobą nie uporał. Ale Jerzy był dlań czemś w rodzaju tej brzytwy, której chwyta się tonący. W obliczu śmierci należy się zająć czemkolwiek bądź, byle — nie sobą; trzeba wyjść poza siebie, gdyż inaczej nie da się rady temu lękowi potwornemu, który ogarnia wszelkie serce, dopóki bije ono w żywym człowieku. I Jan zajął się bratem. Jerzy zatrważał go potrosze.
— Niewiadomo — myślał Jan — jak to się zachowa. Jeszcze się rozpłacze... Młode to a zawsze było rozegzaltowane[56]. Ot, zwyczajnie, jak poeta. A tyle razy gadałem mu: «Rzuć te wierszydła. Co ci po Słowackim, kiedyś legun[57]. Lepiejbyś wkuwał napamięć przepis szyków piechoty. Jesteś już kapral, bo awansowali cię za waleczność, ile żeś lazł jak głupi, gdzie trzeba i nie trzeba, ale nie potrafisz w zwartym szyku przećwiczyć plutonu. A teraz, widzisz, najemy się wstydu obaj». Muszę go przekonać, pouczyć... Bo coś takiego, nie daj Boże, zrobi, że ta ziemia, co nasze ciała okryje, poruszy się ze wstydu za nas, za polskich żołnierzy, co nie potrafili umrzeć, jak się patrzy.
— Jurek, wysłuchaj dobrze, co ci powiem — rzekł, kładąc dłoń na ramieniu brata. — Wiesz, że w życiu myślałem zawsze za ciebie i za — siebie, i nigdyś na tem źle nie wyszedł. No, powiedz? Prawda? Jurek, słyszyszże, co mówię?!
— Słyszę, Janku.
— I rozumiesz?
— Rozumiem, Janku.
— To dobrze. A uważaj, ile logiki będzie w tem, co powiem — zażartował umyślnie, zaglądając nibyto po łobuzersku, jak za szkolnych czasów, do oczu Jerzego, pełnych ciemnej nicości, jak dwie czarne wypaście po sękach w trumiennej desce. I ciągnął dalej w tonie żartu, sądząc, że to otrzeźwi odrętwiałego na duszy brata.
— Niema sytuacji, z której nie można byłoby wybrnąć. Tylko cywil, uważasz, stara się ujść z całą skóra, a żołnierz — powinien wyjść z honorem. Skór ludzkich do garbowania Polska ma chyba ze sześć miljonów, ale honor — jeden. Teraz wojna, więc dusza Polski jest tam, gdzie Jej żołnierz nadstawia na kule łeb w dziurawej maciejówce. A reszta to — hinterland[58], Enkaen[59] i wszelki tam inny komitet z paniami i bez pań, co urządzają wenty i różne kwiatki, aby dwaj żołnierze w kompanji mogli ustroić się do trumny w całe gacie. Zatem wyimaginuj sobie, że jesteś Polską. Item[60] — ów jeden jedyny honor dźwigasz na sobie. Dobrze mówię? Co? Ale coś ty taki markotny? No, chłopie, dobra nasza! Raz mać na świat urodziła! Uszy do góry! Pamiętasz, jak przed atakiem mawiał to zawsze nasz kapitan? Byczy był chłop, co? Gdzieś pewno bolszewicy również i jego ze skóry łupią... Więc — uszy do góry! I słuchaj, co ci starszy brat powiada, abyś na tym interesie, co o świcie nas czeka, nie wyszedł na perłowo. Podziękujesz mi, zobaczysz... Co to ja mówiłem?... Aha! Otóż wszystek polski honor my dźwigamy. Patrzą na nas Moskale, więc trza uważać, aby rzeczy tak kruchej nie uronić pod ich but, śmierdzący dziegciem. Bo honor, jak powiada poeta, to zwierciadło rycerza, a ze zwierciadłem trzeba, jak ze szkłem — ostrożnie. Jak to tam stoi po łacinie, bo już dobrze nie pamiętam, ale słowem — «wszyscy ludzie są śmiertelni, Juljusz Cezar jest człowiek, więc i Juljusza Cezara szlag[61] trafi». Chodzi tylko o to, aby szlag trafił go, jak Cezara, a nie jak cywila. Ergo[62] — wszyscy żołnierze są śmiertelni, ty jesteś żołnierzem, więc sprawa jasna, jak słońce.
Nie możemy się bić, bo nie mamy w ręku karabina, więc pozostaje nam umrzeć, ale umrzeć godnie. To jest poprostu nasz psi obowiązek! Psi obowiązek, powtarzam, bo my — czemże jesteśmy? Proch, marność, wobec tej Polski, za którą giniemy. Ty pomyśl: jaki to dla nas zaszczyt, żeśmy walczyli za nią z bronią w ręku. A że taki marny nam koniec wypadł — to trudno. Nie pierwsi my i nie ostatni. Tylu nas leży w ziemi i tylu jeszcze legnie... Tem się pocieszaj, bo niczem innem się nie pocieszysz. Ściśnij zęby, powiedz: «Tobie, Polsko!» a z lekkiem pójdziesz sercem i staniesz pod mur.
Wiem, że ci żal życia, pisywałeś wiersze, marzyłeś o sławie... Dajmy na to, stanie się cud, i z tej tarapaty wybrniesz cało. Bardzo pięknie! I cóż dalej? Napiszesz jeden i drugi tom poezyj do księżyca, do posagu Wenery z Milo[63], do kwitnących bzów, do słowików na jaśminach, do włosów kochanki i do jej cienkich kostek na nogach. Lecz co z tego, pytam? Dużo jest takich panów, co o tem piszą, a robią to lepiej od ciebie. Ale za Polskę zginiesz ty, a nie oni. Oni zostaną i dalej będą rymować o księżycu, o pałacach dożów weneckich[64], o łabędziu i Ledzie[65]. A jak sumienie ich ruszy, to może nawet ładny wierszyk o nas ułożą. Tak to bywa na świecie...
A kiedyś, po latach, wstanie z gruzów Wielka Polska i nas, bezimiennych, pomści ogniem i żelazem. Potem, jak przyjdzie jaka rocznica — nasz naród bardzo lubi rocznice — to o nas, poległych w tej wojnie, wspomną ryczałtem[66], i zrobi się im przyjemnie i ciepło na sercu od łezki patrjotycznego mazgajstwa. A my, bracie, będziemy leżeć w tej obcej ziemi, równiutko ułożeni, i żadnej już krzywdy nikt nam nie wyrządzi. Skończy się męka. Zapomnimy o świecie, a ludzie o nas zapomną. I w tem zapomnieniu będzie nasza wielkość, wspanialsza od sławy wielkich mężów pióra. A wielkości tej nikt nam nie wydrze, bo zapłacimy za nią krwią serdeczną; a i któż bo, prócz nas, będzie na nią łasy? Ale trzeba rzetelnie na to zapracować. W lufy, do ciebie wycelowane, trza spojrzeć nieulękle. Daj mi słowo, Jurku, że dotrwasz, że sumiennie zarobisz sobie na tę wielkość. Oni są straszni — ci, którzy przyjdą do nas, aby zamordować... Sam wiesz, jacy oni są. Dlatego ci mówię. — Więc daj mi słowo żołnierza żelaznej brygady, że się nie ugniesz, że obaj pomrzemy inaczej, niż ci, co tu siedzą, zamknięci z nami, a żaden nie wie, za co dostanie kulą w łeb. Dasz słowo? Dobrze? Jurku, braciszku mój kochany?!...
W te słowa Jan mówił do brata i czuł że i sam znajduje w nich olbrzymie ukojenie, jakby się przed kim spowiadał i kogoś pocieszał zarazem. Miłość do ojczyzny i miłość braterska włożyła mu w usta te właśnie słowa, które były potrzebne. Młodzieniec, zawsze chlubiący się trzeźwością swych poglądów, a dla leguńskiej tężyzny rozmyślnie w sobie hodujący żołdaczość duchowych odruchów, przemawiał, jak poeta, nie wiedząc o tem wcale.
A Jerzy słuchał i jaśniał na twarzy, jak lampa, w której rozpala się święty ogień. Brał do duszy każde słowo brata i zamykał je w muszlach myśli, kwitnących, jak perłowa macica, młodzieńczemi barwy i szlachetnie podatnych na wszystko, co wielkie i piękne. Z tych słów urabiały się w nim jakoby perły, nizane na złota nitkę uczucia. A nić ta snuła się z jego serca, nagle wskrzeszonego, i wracała doń, objąwszy pierścieniem bolesnego ukochania całą daleką ziemię ojczystą i znacząc jej tą miłością żołnierską granice, których nie zamaże przenigdy żaden polityczny traktat, podpisany nieuczciwa ręka możnych maklerów[67] tego świata. Jerzy z tą twarzą jasną, z płomieniami w źrenicach, łyskajacemi jak miecze skrzyżowane, rzekł cichym, pozornie obojętnym głosem:
— Ja nie zrobię wstydu — ani Polsce ani naszej brygadzie — ani tobie, Janku. Tak mi dopomóż Bóg, że nie zrobię.
Poczem obaj bracia wstali, aby się przechadzać po celi. Była w tem inicjatywa[68] Jana, który wielce troszczył się o to, jak się wydają z bratem ludzkim oczom; czuwał nad zachowaniem się obu, mającem podkreślać, że oni sobie nic ale to nic najzupełniej z rychłej śmierci nie robią. Teraz przychodziło im to tem łatwiej, że osiągnęli stan ducha, do tego niezbędny: śmierć przestała dla nich istnieć.
O tem nieistnieniu śmierci to nie komunał[69] poetycki, lecz prawda istotna, jak samo życie. Ażeby pogodnie umierać, będąc mordowanym, trzeba być żołnierzem Chrystusa, albo żołnierzem wielkiej ojczyzny. Nad głową skazańca musi jaśnieć promienny Krzyż, lub odwieczne godło jego ziemi. Pierwsi chrześcijanie umierali w ekstazie[70] męczeńskiej, śpiewając pieśni pobożne. Romuald Traugutt uśmiechał się do tłumów pod hakiem moskiewskiej szubienicy, a Toczyski ucałował swój stryk, jak relikwję. Bajką jest, co wiemy o pogodnej śmierci senatorów rzymskich, skazywanych przez cezara. Sumienne studja historyczne mówią, że oblamowani purpurą stoicy[71] chwytali się życia, wyrywając się z rąk, nasłanych dla zamordowania centurjonów[72], jak zarzynane prosięta, które wierzgają i kwiczą wniebogłosy. Samuraj[73], robiący sobie z wyższego nakazu harakiri[74], umiera przecie z pobudek honoru, identyfikowanego[75] z pojęciem ojczyzny. Aby więc umrzeć pięknie, trzeba wyjść poza siebie i roztopić się w czemś wiekuistem, jak Bóg, i wiecznem, jak ojczyzna.
Zwadowie, wychowani w czasach, gdy religijność była wyśmiewana, a tradycja ojców — z młodych głów wyparta przez europejską filozofję, wykalkulowaną przez Żydów i duchowych ich bastardów[76], nie słali do Boga modlitwy, coby wysłana wracała, jak cicha gołębica, składającą na zrozpaczonej piersi oliwną gałązkę łagodnej pociechy. Lecz, że byli żołnierzami na ordynansie[77] u niewskrzeszonej Rzeczypospolitej, oto, na ich pierwszą myśl o Niej, przyszła — Ona, Najjaśniejsza, Wspaniała, Wyśniona... Cierpiące dusze roztopiła w wielkości swojej i natchnęła je zbiorowym duchem wszystkich bezimiennych Trauguttów, Toczyskich i Okrzejów.
Wyolbrzymiła ku sobie miłość skazańców i uczyniła, iż każda ich myśl w głowach, rosnących aż pod sklepienie niebieskie, przewiewała szeroką falą wiatru, co od gór tatrzańskich płynie wzdłuż srebrnej i błękitnej Wisły, pomiędzy nieobeszłą polską ziemią a wysokiem i zadumanem polskiem niebem.
Słowa Jana poruszyły w Jerzym najgórniej dźwięczące struny. Jerzy mówił o czemś do brata powoli, jakby przypominał z siebie rzeczy cudowne, a głęboko dotychczas ukryte. Było tam: o domu, o matce, która nigdy nie będzie wiedziała, jak pomarli jej synowie, o towarzyszach niedoli żołnierskiej, co może doczekają żywi niepodległej Polski. Najwięcej jednak obchodziła go Ojczyzna. Gdy o Niej mówił, był w swej ekstazie anhelicznej[78] nieskończenie, marzycielsko piękny.
— Myślę, Janku, nad tem, coś powiedział o Polsce i o nas. Że wobec Niej proch jesteśmy i nicość. To tak, jakby Rzeczpospolita była świętym słowiańskim dębem, który konarami rozrósł się ponad wszystką ziemię naszą. Pokolenia polskie, to dębu tego liście. Sto razy i więcej zazielenieje, zżółknie i opadnie listowie, ale dąb stoi, jak stał, i szumi wyniośle. Rodzili się, żyli i marli na polach bitew i po katorgach Polacy, ale Polska nie minęła i nie przeminie nigdy. A my właśnie, ja i ty, Janku, to takie dwa listki, zawiane Bóg nie wie gdzie... My zmarniejemy, jak liść, zadeptany w krwawem błocie, ale Drzewo nasze, zanim od gromów dziejowych zwali się ostatecznie, pierwej po stokroć wyda ze siebie zieleń, chlubniejszą nad laury starogreckich bohaterów. Pamiętasz, Janku, mój wiersz, ten, co to wydrukowano go w gazecie legjonowej na pierwszej stronie, a nawet grubszym drukiem? Ty go nazywałeś banialuką[79] modernistyczną[80], a ja zawsze mówiłem, że to najlepszy mój wiersz. Powiedziałem tam o Polsce, że jej wizję[81] niesiemy wszyscy na bagnetach naszych, jak cudnego motyla. A bardzo ostrożnie tego motyla niesiemy, aby się nie spłoszył i nie odleciał. Z twego i mego bagnetu ten motyl odfrunął. Lecz żywi doniosą go do ziemi polskiej, a wtedy on w orła się wyskrzydli, wbije szpony orle w graniczne kopce i ziemi swojej nikomu nie odda! Tyle będzie nieprzejednanych orłów, ile bagnetów. A święty nasz Dąb okryje się drogocenną zielenią młodzi, która dorasta, zapatrzona na wielkie zdarzenia w Ojczyźnie. Kiedyś Polska musi być skrzydlata dwojgiem mórz, wrośnięta w swe dawne ziemie, pod republikańskiem berłem sprawiedliwych i wolnych rządów, dzierżąca plemiona pobratymcze, które oddadzą się pod Jej królewskie ramię. Ale w jednem nie zgadzam się z tobą: mścić się Polska na nikim nie będzie. To Niemiec kryje skrytobójczy odwet, a Moskal rozjusza się szałem zemsty. My na to za szlachetni, za jaśnie wielmożni. Gdzieś o tem proroczo woła Słowacki, że kiedy ze snu Polacy powstaną, to zadziwią się narody, że bój jest taki krwawy, ale nie słychać zwierzęcego krzyku...
Jan słuchał uważnie tych słów, i nagle, w jakiejś chwili, Jerzy wydał mu się kimś innym, więcej niż zwyczajny brat.
Nie był to już «niedorajda», któremu w dzieciństwie nabijało się guzy z tytułu starszeństwa i większej siły w chłopięcej piąstce, nie był «wierszokleta», piszący całemi nocami sążniste tasiemce rymem we wspólnej stancyjce studenckiej; i nie był «cywilny kapral, nie umiejący w zwartym szyku przećwiczyć plutonu». Jan dostrzegł w bracie jakąś wielkość, posiana w jego duszy nie ludzkiemi rękami. Zadumał się nad tem i naraz go pożałował, wprost już po ojcowsku, rozpaczliwie, zato właśnie, że przecie Jerzy, razem z tą świeżo odkrytą wielkością, za parę godzin zginie od kuli moskiewskiej.
A on, tym swoim marzycielskim jakimś recytatiwem[82], mówił dalej:
— Czy znasz ten wiersz Norwida?

«Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica,
tam jest mój środek dziś, tam ma stolica,
tam jest mój gród...»

— Czytałem to kiedyś, alem tego nie rozumiał wtedy, choć względem Norwida robiłem minę ogromnie pojętną i panibracką[83]. A teraz naprawdę rozumiem. Bo jestem żołnierz polski, na którego śmierć już woła. Tyle jest więzień w tej czerwonej Rosji, a w każdem siedzi legjonista i czeka swojej godziny. Nie pomrzemy dzisiaj samotnie. W każdem więzieniu chodzą wzdłuż celi nasi koledzy i, jak my, rozmawiają z sobą. A tam, gdzie ostatnia zaświeci szubienica, gdzie tylko ostatnia rozlegnie się salwa, będzie dziś środek Polski najlepszej, stolica Jej ducha i niezdobyty gród bohaterstwa bez gestu. Jak myślisz, czy oni również są tacy jacyś... szczęśliwi, jak my?
— Kto?
— Tamci, co w innych więzieniach...
— Przypuszczam, że tak. Oni też — za Polskę...
— Nie wyśmiewaj się ze mnie, Janku. Ale coś takiego czuję, że chciałbym ściskać ciebie i całować. Coś takiego... jakbyto określić? Sam nie wiem...
Zdaje mi się, że mam pełną pierś tego szczęścia dziwnego, że po wszystkich żyłach pulsuje mi ono, niby słońce płynne. Jak mnie zastrzelą, to zamiast krwi lunie na ziemię potok plam słonecznych! Hm, wcale niezłe porównanie poetyckie... Ach, Janku, Janku, jakże ja teraz wiem i wierzę, że na świecie jest coś większego nad życie i mocniejszego nad śmierć!...
Jerzy mówił, a Jan coraz to mocniej czuł owo, ojcowskie jakby, rozżalenie na okrutny los, i przyszła nań obawa, z kolei o siebie, aby się sam nie rozbeczał. Wlot pojmował wszelkie «modernizmy»[84] brata, ale jego nie mógł już poznać: tak mu w oczach zmienił się i urósł. Istotnie w Jerzym na ową chwilę odmieniła się dusza. Może i lepiej, że zginał. Bo gdyby na wojnę nie chodził, stałby się zapewne jednym z tych poetów, co widzę i odkrywają wszystek swój świat wciąż i wciąż jeno w ciasnem kole ciał kobiecych, opisując swe odkrycia wytwornisiowskiem słówkiem, tudzież żonglerskim[85] rymem, wymanikiurzonym[86], jak paznokcie stołecznej nierządnicy. W najlepszym razie mógłby kiedyś napisać pięknym stylem dramat, w którym syn uwodzi rodzoną matkę, a matka syna, poczem schodzą ze sceny niby to dla dalszego grzechu w słodkiem sam na sam, zaś publiczność wyje i klaszcze jak opętana. Jednak Jerzy, na szczęście dla ojczystej literatury, w cywilu nie został, lecz wojował. I oto przed śmiercią zestrzelił całą ekstazę twórczą w improwizacji[87], wypowiedzianej bratu, niby w łabędziej pieśni swojej. Wszelaki «bodeleryzm»,[88] «nowy dreszcz w sztuce», «naga dusza», «absolut»[89], wszystko to, co wykarlowacało całe pokolenia polskie, opadło z Jerzego pod dotknięciem świętej różdżki chwil przedśmiertnych, jak słomiany chochoł z krzewu róży, gdy wrychle ma ona rozkwitnąć krwawemi gruzłami kwiecia. A zostało w nim to, co jedynie było pięknem i zawsze będzie: młoda, czysta i ofiarna dusza żołnierza polskiego.
— A wiesz co, Janku? — ciągnął dalej rzecz swoją Jerzy. — Jedno mię tylko niepokoi... Gdy Polska będzie już niepodległa i wielka, przecie nie wszystko w niej pójdzie dobrze. Widzieliśmy za naszych czasów różnych ludzi. To pewno i w wolnej Polsce będą rozmaici Polacy. Nawet na słońcu bywają plamy... Tylko to mi w głowie pomieścić się nie może — bije się z tą myślą, ale nie chcę jej uwierzyć — żeby znalazł się kiedykolwiek w gromadzie polskiej człowiek, coby mógł — strach pomyśleć! — wyciągnąć rękę do naszych katów po ich dłoń, lepką od naszej krwi. Przecie wyciągnąć trzeba ją będzie przez nasze, rozumiesz? nasze mogiły!...
— Idealisto ty, idealisto! — pokiwał głową Jan. — Całe życie uczyłem ciebie rozsądku, a ty umierasz niepoprawny. Wspaniałość polskiego ducha i jego szlachetność bywa od Tatr niebosiężniejsza, lecz znasz-że ty podłość duszyczki ludzkiej? Tej, co to koziołkuje na błazeńskiej arenie polityki każdego państwa quasi-samodzielnego[90], a sprzedajna jest jak dziewka, która za złoto byle kogo gotowa na ekscesy[91] najhaniebniejsze?
— Nie mów tak, Janku. Trzeba w duszę polską wierzyć. Ja w nią wierzę! W godzinę śmierci mojej wierzę! Takich ludzi w Polsce nie będzie.
— Daj Boże. I mnie nawet trudno sobie wyobrazić, aby naszej Polsce wydarzył się taki kolosalny szubrawiec.

V.

Na takich to gawędach schodził żołnierzykom polskim czas przed śmiercią. Chwile upływały, jak ziarna piasku w klepsydrze[92]. Nad światem rozpostarła się upiorna biała noc krain północnych. Do okien zaglądał przezroczysty księżyc, już się nadszczerbiający. Za ogrodzeniem więziennem szeleściły liście srebrnych brzóz, jak papierowe karty książki, doczytywanej do końca. Szybko mijał czas.
Zwadowie, objąwszy się ramieniem, wciąż spacerowali po celi, z przyzwyczajenia idąc krok w krok, jak na mustrze.
Gdy który z nich gubił w chodzeniu takt, to wnet poprawiał się, jak żołnierz, co «wskakuje» w ogólne tempo koleżeńskiego marszu. Owa biegunka mózgowa, gnębiąca ich podczas powrotu do więzienia, dawno już ustała. Mieli ład w myślach, harmonijność w ruchach i wydawali się czemś ukojeni, niby wierzący człowiek po przyjęciu Komunji. Zapatrzeni w dale i szczyty, im jeno widzialne, jakby nie dostrzegali tej ludzkiej reszty, która wraz z nimi zamknięta była pod klucz.
Więźniowie-Rosjanie zrazu zdumieni byli takiem zachowaniem się Zwadów, bezprzykładnem dotąd w dziejach celi. Lecz, że Moskal za gminny jest duchem, aby zrozumieć orle szlachectwo duszy polskiej, przeto spokój i zewnętrzną obojętność Zwadów inni więźniowie wytłumaczyli sobie, jak na to ich stać. Nawet poczęli odczuwać do skazańców niechęć pewną. Władca umysłów rosyjskich (włastitiel umow)[93], własnowolny cham i po sekciarsku prawosławny mistyk[94], Fiodor Dostojewskij[95], będąc na katordze, zetknął się z Polakami, zesłanymi na Sybir za udział w powstaniu styczniowem. Nie podobali się mu rodacy Andrzeja Towiańskiego[96]. Ilekroć w swych pismach wspomina o nich, zawsze dodaje nieżyczliwie: «gordyje Polaki»[97]. Rosjanin, gdy czego nie rozumie, lży to zazwyczaj. To też i w gromadce więźniów przewijały się złośliwe szepty o «polskoj gordosti»[98].
— Wot preklatyj narodiec![99] Skowyczy to w duszy, jak pobity pies, ale przez gordost[100] nie wypłacze się dla ulgi na słowiańskiej piersi towariszcza po niesczastju[101] — myśleli i mówili Rosjanie.
Jeden z nich, znany Zwadom lepiej, bo nieraz rozmawiali z nim, jako że władał łamaną niemiłosiernie polszczyzną, podszedł do nich i rzekł:
— Panowie jednak dzielnie się trzymają...
Skazańcy obejrzeli go, jak rzecz martwą, i czekali, co on dalej powie.
— Ja to rozumiem, panowie. Moja matka takoż była polskiego pochodzenia. Honor to wasz polski, honor... Tak, tak... Piękna to rzecz mieć honor... Ja to rozumiem.
— A czy wiesz — zapytał Jan — za co walczyliśmy i za co giniemy, mój panie, który powiadasz, że z Polki się rodzisz?
— No, tak, tak... Niby wiem... Ależ doskonale wiem!
— Nie, bratuszko Słowianinie, nie wiesz. I nie dowiesz się nigdy, choć bujną duszę nosisz na rozpaszkę[102]. I ja ci tego nie wytłumaczę. Bo niedola zamyka duszę polską na siedem żelaznych rygli nieugiętej dumy i przykłada niepołomną pieczęć honoru, owego właśnie, o którym mówiłeś. Ta rzecz dla nas samych wytłumaczy się dopiero — naszą krwią, co z przestrzelonej piersi chluśnie na gnój waszej ziemi...
Czas mijał. Szczerbaty księżyc, wpierw tkwiący w dolnych prętach krat, podniósł się już na szczyt okna. Piały dalekie koguty. Ulicą przechodziły patrole, stukocząc po nierównym bruku sołdackiemi butami. Poza tem było cicho, jakby nadleciała i tam, pod krwawym murem, usiadła wyczekująca śmierć, potwornie szczerząca zęby, jak koński kościotrup.
Zwadowie, zmęczeni przechadzką po celi, spoczywali w swoim kącie. Umilkli, zapodziani w błękitnych przepaściach swego ducha. Czasami odzywali się, a każde słowo, nim z warg zleciało, ważyło się, jak motyl o nieziemskich barwach, co się namyśla, czy od kwiatu warto oderwać się, by lecieć...
Nie dosłyszeli hałasu, uczynionego na schodach przez zbrojnych ludzi, którzy przyszli nad ranem do więzienia. Ocknął ich dopiero ów Słowianin, który mówił, że jest z matki Polki:
— Panowie. Czyście ogłuchli? Hej, panowie! Pożegnajcie się z sobą, póki czas. Bo zaraz wam ręce powiążą. Czyż nie słyszycie? Już idą po was...
Wtedy pożegnali się krótkim uściskiem i pocałowaniem braterskiem. Sami poszli ku drzwiom, które właśnie otwierano ze zgrzytem rdzawych zasuw i dzwonieniem dobieranych kluczy.
Marynarzom, mającym dokonać egzekucji, przewodził sam komisarz Wasia. Do osobistego udziału w mordowaniu legjonistów natchnęła go sprzeczka, jaką miał ze swoją sekretarką, vel[103] kochanką. Po odejściu Zwadów z czrezwyczajki do więzienia, Zosia jeszcze raz próbowała przekonać Wasię. Doszło nawet do łez i ataku histerji, zupełnie zresztą nieudawanej. Lecz Wasia, pomny na swą zasadę dygnitarską, niewieściemi łzami niezbyt się wzruszył, natomiast jeszcze mocniej zaciął się w postanowieniu. Nadto przypomniała mu się jedna dawna kłótnia, w której Zosi on ustąpił, więc zdecydował teraz, przy nadarzonej sposobności, owo ustępstwo sobie powetować. Oznajmił Zosi, że skoro już tak bardzo obchodzą ją ci dwaj «buntowszczyki»[104], tedy on, jako komisarz, osobiście dopilnuje, aby «wszystko obeszło się po zakonu»[105], i dał słowo, że Zwadom resztkę chwil osłodzi, «jak to on tylko potrafi».
Wbrew oczekiwaniom skazańców, poprowadzono ich na śmierć niepowiązanych. Jerzy potknął się i, padając, potrącił jednego z oprawców. Ten go zato uderzył w pierś kolbą karabinu, aż jękło, i wypoliczkował. Pod murem ustawiono narazie tylko Jerzego. Jan został opodal w asyście dwóch marynarzy. Miał przypatrywać się, jak będą strzelali do jego brata. Zresztą nic go teraz nie obchodziło. Na wszystko zgóry był przygotowany. Blade jego oblicze stężało w boleściwą spokojność, jakby miał zamiast twarzy gipsową maskę pośmiertną. Nic — prócz troski: jak się zachowa brat, czy aby wytrwa? Gdy rząd luf był wycelowany do strzału i, niby szczeknięcia złego psa, padały kolejne słowa rosyjskiej komendy, Jerzy z za szczeci zniżonych bagnetów przesłał Janowi uśmiech. Błogi to był uśmiech, lecz tak bezgranicznie wysilony, jak ostatni niedobłysk robaczka świętojańskiego, co gaśnie, rozdeptany. — Po strzałach Jerzy bezwładnie się zachwiał, jak obsuwający się worek, napełniony piaskiem. Potem z rozmachem runął, straszliwie wyrzynając głowa o mur. Jan patrzał bez czucia, w osłupieniu, aż do chwili, gdy rozstrzelany brat o mur głową uderzył. Wtedy cały ścierpł. Pod czaszką uczuł jakoby wrzask myśli:
— Ach, jak można! Co oni robią dziecku! Tak się głową uderzył... Jak można!...
Ale trwało to mgnienie jedyne. Gdy potem patrzał na leżącego brata, w którym uciekające życie charczało, jak żar, zalewany wodą, już znowu skamieniał do szpiku kości, do najzawilszych zwojów mózgu.
Trupa brata kazano mu wziąć i nieść za więzienie, na miejsce, gdzie był śmietnik. Tam czerniał dół, wykopany zawczasu. Jan ciepłe jeszcze ciało niósł ostrożnie, jakby to było uśpione dziecko. Krew, sącząca się z pleców umarłego, przesiąkłszy kurtkę na piersi Jana, dotknęła go, jak wilgotny i mdlejący pocałunek z zaświata, miłośnie składany na braterskiem sercu. Skądś wybłąkało się dawne wspomnienie:
— To już raz było... było już raz... Ach, prawda! Na polu mołotkowskiem tak cię, braciszku, dźwigałem, a tyś ranny krwawił...
Nieostygłe zwłoki złożył do jamy, płytkiej, jak rynsztok. Ukląkł i oburącz spychał ziemię. Marynarze pomogli mu, używając kolb, jak łopat do zgartywania. Poczem wrócił i stanął pod murem na miejscu Jerzego, uważając tylko, aby nie nastąpić na ziemię, mokrą od krwi, świeżo przelanej.
Szereg uszykował się na nowo i do ramienia przyłożył broń. Znów kolejno rozległa się komenda. Gdy doszło do ostatniej, po której strzał pada, komenderujący komisarz Wasia rozkazał wziąć karabiny do nogi.
— Zapalcie papierosa, towarzysze — rzekł — mamy czas.
Jan poczuł, że kolana mu naraz rozluźniły się gwałtownie, jak węzły, nagle rozepsnięte. Oparł się więc plecami o mur i czekał, machinalnie śledząc, jak marynarze kręcą z machorki papierosy, nie śpiesząc się, zapalają i z zadowoleniem wydmuchują biały dym.
...Po jakimś czasie znowu zobaczył wyloty luf, skierowane nawprost swej piersi.
Doszedł go głos, nań wołający. Ledwo zrozumiał, coby znaczył głos. To komisarz zachęcał:
— Nu, pan, teraz krzycz swoje «Jeszcze Polska nie zginęła».
Potem — głośna komenda. Tym razem — do końca; usłyszał najwyraźniej to jakieś śmieszne: «pli!» W ledwomgnieniu, pomiędzy komendą a salwą, pomyślał piorunującem pociągnięciem nie myśli już, lecz jakiegoś wiedzącego uczucia:
— Zaraz umrę.
A jednocześnie, w tejże cząstce sekundy, zanim salwa się rozległa, coś wewnątrz niego olśniło go tak wspaniałą błyskawicą, aż musiał oczy przymrużyć:
— A to jest śmierć. Więc to tylko! O, Jurku, ty już wiesz. Ludzie, którzy myślicie, że zabijacie — gdybyście wiedzieli!... Stójcie... Wpierw dajcie wam powiedzieć to!... O, ludzie, głupi, biedni... Nie wiecie prawdy... Przecie śmierci niema... Niema!...
W kamiennym worku dookolnych ścian gruchotnęła salwa, jak garść stalowych orzechów, rozgryzionych potężną szczęka...
W tym czasie w czerwonej Rosji również po więzieniach innych padali nawznak legjoniści polscy, zszarpani salwami kul, wyplwanych z broni moskiewskiej.
W dalekiej zaś Polsce zegary poważnie wydzwaniały godzinę czwartą po północy — według berlińskiego czasu. A w obu stolicach nad zamgloną Wisłą zmieniały się niemieckie posterunki, zakapturzone hełmem, niezgrabnym jak skafander[106] nurka.









  1. 1,0 1,1 Po pokoju, zawartym w Brześciu n. Bugiem, pomiędzy państwami centralnymi a bolszewikami, gdy Austrja i Niemcy oddały Ukrainie Podlasie i Ziemię Chełmską, t.zw. karpacka lub żelazna brygada legjonów pod wodzą Józefa Hallera przebiła się przez front austrjacki na Bukowinie i przeszła na Ukrainę. Tam wojska niemieckie zaczęły układy z brygadjerem Hallerem, potem zdradziecko go napadły i pobiły pod Kaniowem.
  2. P. O. W. — Polska organizacja wojskowa, przygotowująca kadry przyszłej armji polskiej.
  3. 3,0 3,1 Murmańsk — miasto i port nad zatoką Oceanu Lodowatego, przy ujściu do niej rzeki Koły; stały tam wówczas wojska koalicji.
  4. Czrezwyczajka — wyraz rosyjski — nadzwyczajna; jest to skrócona nazwa instytucji bolszewickiej, «nadzwyczajnej komisji do walki z kontrrewolucją», osławionej z powodu niesłychanych okrucieństw, jakich się dopuszczała nad podejrzanymi o wrogi stosunek do bolszewików.
  5. Por. ods. 1[1].
  6. Kitel — długa zwierzchnia szata płócienna.
  7. Szerokie spodnie.
  8. Dysonans — rozdźwięk; coś niezgodnego, sprzecznego z ogólnym charakterem czy nastrojem odtwarzanych przedmiotów, czy zjawisk.
  9. Sonata — odrębny rodzaj utworu muzycznego.
  10. Histerja — choroba nerwowa.
  11. Delikwent — skazaniec.
  12. Żołnierze «czerwonej», t. zn. rewolucyjnej armji bolszewickiej.
  13. Sytuacja (franc.) — położenie.
  14. Asysta — orszak, otoczenie.
  15. Hiobowy — przymiotnik, utworzony od imienia biblijnego Hioba, na którego Bóg, aby go wypróbować, zesłał wszelkie klęski.
  16. Matołek — człowiek niedowarzony, półgłówek.
  17. Franc. — wolny, swobodny (francusk.)
  18. Regiment (franc.) — pułk.
  19. Eskorta — konwój, straż.
  20. Herbata (rosyjsk.)
  21. Wsiem. Wsiem. Wsiem.
  22. Por. ods. 3[3].
  23. Proletarjusz — człowiek, należący do najuboższej warstwy społeczeństwa.
  24. Międzynarodowa organizacja, dążąca do powszechnej rewolucji i do zniszczenia istniejącego porządku rzeczy.
  25. Walka przeciw rewolucji, z rewolucją.
  26. Sabotaż (franc.) — rozmyślne, nieuczciwe psucie przez robotników wytworów własnej pracy lub urządzeń użyteczności publicznej.
  27. autentyczne.
  28. Złapaliście się, kochaneczkowie (rosyjsk.)
  29. Zwierzchnika.
  30. Rekwirować — domagać się, urzędownie żądać; tu — zarekwirowane użyto w znaczeniu zagrabione.
  31. Nieprawomyślnych (rosyjsk.).
  32. Nazwa, używana do określenia charakteru zewnętrznego Moskwy.
  33. Ubiór służących, tutaj: uniform, mundur.
  34. Respekt — szacunek.
  35. Dosł. z tłuszczu szaleją (rosyjsk.) — aluzja ironiczna do wynędzniałych z głodu skazańców.
  36. Dobroczynność, ofiarność.
  37. Instytucja, mająca na celu rozwój muzyki i rozpowszechnianie zamiłowania do niej wśród ogółu.
  38. Widzisz ją, przewrotną Polkę! (rosyjsk.).
  39. W drogę! (rosyjsk.) p. niżej w tekście bliższe wyjaśnienie.
  40. Papier urzędowy (rosyjsk.)
  41. Zadowolenie.
  42. W stylu, t. j. w smaku bizantyjskim, przejętym przez Rosję z Bizancjum.
  43. Nazwy miejscowości, znanych z pochodów i walk żelaznej brygady legjonów.
  44. Zarząd.
  45. Na koszcie.
  46. Krok menuetowy. Menuet — taniec francuski.
  47. Odwaga, śmiałość.
  48. Ukłonili się po wojskowemu.
  49. Irytacja — gniew (franc.)
  50. Dosłownie.
  51. Rozwaga, zastanowienie.
  52. Raptowne, silne uderzenie.
  53. Atak, napad silniejszy choroby, powtarzający się co pewien czas.
  54. Przyrząd, napełniony materjałem palnym; wybuchając i unosząc się wgórę, służy do sygnałów.
  55. Bezwiednie, machinalnie.
  56. Rozegzaltowany (egzaltować się) — w stanie wielkiego podniecenia uczucia i wyobraźni.
  57. Popularna nazwa legjonisty, stworzona przez włościan.
  58. Hinterland (niem.) — części kraju, leżące w tyle armji, t. zn. nie biorące bezpośredniego udziału w operacjach wojennych; tutaj — ironiczne określenie wykręcających się od służby w wojsku polskiem.
  59. N. K. N. — naczelny komitet narodowy w Krakowie, utworzony po wybuchu wojny, który przy poparciu rządu austrjackiego zorganizował dwa legjony polskie.
  60. Item (łac.) — a więc.
  61. Szlag, szlak — paraliż, apopleksja.
  62. Ergo (łac.) — a zatem, przeto.
  63. Wenus z Milo, albo milońska — starogrecki posąg marmurowy bogini Wenery, arcydzieło rzeźby starożytnej; znajduje się w Muzeum Luwru w Paryżu.
  64. Doża — nazwa naczelnika dawnych republik Wenecji i Genui.
  65. Słynny mit grecki, opracowywany niejednokrotnie w utworach literackich i w dziełach sztuk plastycznych.
  66. Hurtem, zbiorowo, razem.
  67. Makler a. mekler (niem.) — faktor, agent, pośrednik przy załatwianiu spraw handlowych.
  68. Inicjatywa (franc.) — pomysł, projekt.
  69. Komunał (łac.) — ogólnik, zdanie oklepane, znane powszechnie.
  70. Ekstaza — zachwyt, uniesienie.
  71. Stoik (greck.) — filozof, uznający za szczyt doskonałości opanowanie zupełne własnych namiętności, cierpień i wszelkich pragnień.
  72. Centurjon (łac.) — setnik.
  73. Samuraj — członek kasty rycerskiej w Japonji, szlachcic japoński.
  74. Czyn samobójczy, polegający na rozcięciu sobie brzucha własnoręcznie.
  75. Identyfikować (franc.) — utożsamiać.
  76. Bastard, bękart — potomek poboczny.
  77. Ordynans — rozkaz, zlecenie.
  78. Anheliczny — anielski; wyraz ten utworzył Słowacki.
  79. Banialuka — głupstwo, niedorzeczność.
  80. 80,0 80,1 80,2 Modernistyczny (modernizm), nacechowany właściwościami prądu literacko-artystycznego, zwanego modernizmem, który polega, między innemi, na odtwarzaniu wzruszeń i odczuć dusz krańcowo indywidualnych.
  81. Wizja — widzenie.
  82. Recitativo (włosk.) — śpiewna deklamacja z towarzyszeniem muzyki.
  83. Panibracki — wyraz nowy (neologizm), oznaczający stosunek z kimś poufały, «zapanbrat».
  84. Por. ods. 78[80].
  85. Żongler (franc.) — Średniowieczny śpiewak-wykonawca pieśni miłosno-rycerskich, komponowanych przez t. zw. trubadurów; obecnie wyraz ten oznacza zręcznego kuglarza, umiejętnie wykonywającego rękoma rozmaite «sztuki»; stąd żonglerski — zręczny, jak kuglarz.
  86. Wymanikiurzony (franc.) — tutaj: wypielęgnowany.
  87. Improwizacja — utwór literacki lub muzyczny, który powstał bez przygotowania, z natchnienia.
  88. Bodeleryzm — od nazwy poety francuskiego Baudelaire’a (1821—1867), oznacza kierunek literacki, polegający na odtwarzaniu w poezji indywidualnych odczuć i wzruszeń dziwacznych, niepospolitych, niedostępnych i niezrozumiałych dla ogółu.
  89. Szukanie w człowieku «nagiej duszy», «absolutu» i t. p. cechowało twórczość prądu modernistycznego w literaturze (por. ods. 78)[80].
  90. Quasi (łac.) — niby.
  91. Eksces (łac.) — nadużycie, wybryk.
  92. Klepsydra (greck.) — zegar starodawny, mierzący czas szybkością przesypywania się piasku.
  93. Władca umysłów — po rosyjsku.
  94. Mistyk — filozof, dążący do poznania zagadnień bytu przez objawienia wewnętrzne, kontemplację religijną.
  95. Dostojewskij — słynny pisarz rosyjski, m. i. autor powieści «Zbrodnia i kara».
  96. Andrzej Towiański, rówieśnik Mickiewicza, twórca nowej «nauki», mistycznego poglądu na świat. Działał w połowie XIX w. Wśród wychodźtwa polskiego w Paryżu i w Szwajcarji. Wywarł wielki wpływ na twórczość naszych poetów romantycznych, m. i. na Mickiewicza, Słowackiego, J. B. Zaleskiego, Goszczyńskiego.
  97. Gordyje Polaki (po rosyjsku) — dumni Polacy.
  98. 98,0 98,1 O polskiej dumie (j. w.).
  99. Przeklęty narodowiec! (ros.).
  100. Por. ods. 96[98].
  101. Towariszcz po niesczastju (ros.) — towarzysz niedoli.
  102. Rozpiętą.
  103. Czyli.
  104. Buntownicy.
  105. Zgodnie z prawem.
  106. Przyrząd nurka, doprowadzający mu powietrze do oddychania (oddychalnik).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.