Testament dziwaka/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Testament dziwaka |
Rozdział | W dolinie śmierci |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michalina Daniszewska |
Tytuł orygin. | Le Testament d’un excentrique |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Z małego miasteczka kalifornijskiego Stokton, pędził z najwyższą szybkością dnia 1-go czerwca pociąg składający się jedynie z lokomotywy i jednego wagonu.
Był to expres, który nie należał do ogólnego planu ruchu kolejowego, wyprzedzający o dobre trzy godziny zwykły pociąg pasażerski, jaki kursuje na linii południowej Kalifornii od Sacramento do granicy Arizona.
U okien wagonu tego pociągu przesuwały się od czasu do czasu dwie postacie ludzkie jedynych jego pasażerów. Niekiedy nawet, jeden z nich przystanął tam na dłuższą chwilę puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki, lecz pochmurna twarz i wzrok obojętny nie zdradzały żadnego zajęcia się okolicą, przez którą przejeżdżał. Była więc mu a1bo już dobrze znaną, albo też nie zwykł się tem interesować.
A jednak ziemia kalifornijska, odstąpiona przez Meksyk Stanom Zjednoczonym ugodą w 1848 roku, wprawdzie nie bogata w tej szczególnej stronie w malownicze widoki, może obudzić wysokie zaciekawienie ze względu na skarby jakie kryje w swem łonie, skarby, które czyniły ją sławną na świat cały.
W stosunku do obszaru wynoszącego 160,000 mil kwadratowych, z wybrzeżem morskiem długości sześćset mil, Stan Kalifornii zajmuje drugie miejsce w Unii. Wśród ludności wynoszącej obecnie wyżej miliona, można spotkać typy nieledwie wszystkich narodowości świata, 1ecz przybysze ci nie grożą przeludnieniem, owszem więcej zdolnych rąk do pracy przy uprawie nadzwyczaj żyznej roli byłoby pożądanem, przeważnie bowiem ściągają tu jeszcze poszukiwacze złota, którzy nie tracą nadziei natrafienia na nowe pokłady tego drogocennego kruszcu, którego zdobycie uczyniłoby ich od razu bogaczami.
Więcej też od południowych okolic osiadłe są północne strony kraju, gdzie obszerne pastwiska żywią liczne stada bydła, a pola wydają obfite zbiory pszenicy i jęczmienia, o kłosach na parę stóp długich, oraz kukurydzę i owies.
Nie rzadkie też są tam sady z drzewami rodzącemi tak olbrzymie owoce, że nie bywa osobliwością gruszka, mająca półtorej stopy obwodu, a grona z winnic, wydających jedną trzecią wina całej Ameryki, dochodzą do kilku funtów wagi.
Klimat Kalifornii przeważnie morski, wolny jest od wpływu zbyt częstych burz na Oceanie, siła bowiem gwałtownego wiatru rozbija się w znacznej części o nabrzeżne skały albo ginie w łańcuchu gór Sierra Newada, sprowadzając tylko dobroczynne deszcze, pobudzające przy ciepłej temperaturze wszelką roślinność do szybkiego rozwoju. Nie brak też w Kalifornii olbrzymich lasów z modrzewi, świerków, sosen, cyprysów i cedrów, dochodzących zdumiewającej objętości przy wysokości trzystu stóp niekiedy.
Lecz kimże właściwie byli ci podróżni, obojętni na wszystko, co ich otaczało, a śpieszący przez ziemie Kalifornii pociągiem nadzwyczajnym? Może poszukiwaczami złota, zawiadomionymi nagle o jakimś nowo odkrytym pokładzie? Bo któż wie jakie jeszcze skarby zachowała ta bogata ziemia, w której oprócz żył złotodajnych znajdują się znaczne pokłady cynobru, czerwonego siarczyku rtęci, oraz rodzimego wermillonu, które w New Amaden wydały w przeciągu lat od 1850 do 1880 więcej stu milionów funtów, czyli około stu tysięcy ton.
A może też są to tak zwani tam „bonanzas farmes“, czyli członkowie wielkiego syndykatu rolnego, rozporządzającego milionowym nakładem, więc budzącego słuszną obawę wśród drobnych farmerów.
Kimkolwiek byli, musieli w każdym razie posiadać znaczny majątek, jeśli mogli pozwolić sobie na zbytek wydatku kilku tysięcy dolarów, jedynie dla przyśpieszenia o parę godzin przybycia do zamierzonego celu.
Że zaś linia, idąca od Beno na Carson City, stolicę Newady, aż do miasta Keeler w Stanie kalifornijskim na długości swej dwustu czterdziestu mil nie jest zbyt ożywioną, więc pędziła lokomotywa całą siłą pary, bez obawy nieszczęśliwego spotkania z innym pociągiem. A gdy nareszcie o 11-ej przed południem expres ten zatrzymał się w Keeler, obaj jego podróżni wyskoczyli zaraz na peron stacyjny, wynosząc pospiesznie niewielką walizkę i pakunek z zapasami żywności, dotąd jeszcze nie naruszony. Każdy z nich oprócz torebki podróżnej miał przewieszony przez ramię karabin; widocznie więc obawiali się w tej drodze konieczności obrony.
Nie tracąc czasu, wielce jak się zdaje drogiego, jeden z nich podszedł szybkim krokiem do lokomotywy i rzekł do maszynisty, jak ktoś powiedziałby do woźnicy pojazdu, który opuszcza na krótką chwilę wizyty.
— Proszę tu poczekać.
Maszynista na znak zgody kiwnął głową i niezwłocznie zajął się przeprowadzeniem swego małego pociągu na relsy rezerwowe, aby opróżnić linię, a tymczasem podróżni skierowali się ku drzwiom dworca, gdzie spotkali się z człowiekiem, który ich oczekiwał i do którego zwrócił się też zaraz jeden z zapytaniem.
— Powóz jest?
— Już od wczoraj stoi!
— W dobrym stanie?
— Najzupełniej dobrym.
— Więc jedziemy zaraz!
I rzeczywiście w chwilę potem wsiedli już do samochodu, poruszanego mechaniką ostatniego udoskonalenia, by lotem strzały ruszyć w kierunku wschodnim; ale ta krótka chwila byłaby wystarczyła niejednemu do poznania w podróżnych piątego partnera gry Hypperbona, i jego nieodstępnego towarzysza Turka.
Jakimże jednak cudem Urrican blizki śmierci w Key-West, nieprzytomny choć obecny przy odbiorze telegramu Tornbrocka dnia 25-go maja, mógł zaledwie w tydzień potem stanąć już na ziemi kalifornijskiej, odbywszy podróż tysiąca pięciuset mil? Jakaż to niespożyta siła w jego organizmie, że zwycięzko wszedł z nieszczęsnego rozbicia, a jaka twarda wola, że mimo takiego prześladowania losu, nie uznał się pokonanym, nie zrezygnował z dalszej gry, lecz spełniał nowe najtrudniejsze jej warunki, które dla każdego innego wydałyby się wprost niemożliwe.
Ostatni rzut kości był dla niego fatalny. Pięćdziesiąta ósma przedziałka, do której miał się przenieść, to przedziałka Śmierci, wymagająca od partnera potrójnej opłaty i rozpoczęcia gry na nowo, to Death Valley (Dolina śmierci), miejscowość w Kalifornii, do której podróż z Key Westu jeszcze uciążliwszą była, niż z każdego innego punktu Unii.
Ale komodor nie napróżno spędził życie w walce z żywiołami, aby te przeciwności miały go pokonać. Ledwie też wrócił do przytomności po usilnych staraniach doktora, ledwie dowiedział się o treści telegramu, gdy pod wpływem silnego wzburzenia i złości czuł się już prawie zdrowym i byłby niezwłocznie ruszył w nową podróż, tylko że właśnie nie było żadnego okrętu w porcie, któryby jechał w kierunku dla niego pożądanym. To go doprowadziło do ostatnich granic uniesienia.
Jak drugi Prometeusz przykuty do skały, rzucał się i krzyczał, gdy serce jego rozdzierały sępy niecierpliwości i niemocy. Wreszcie Turk wystraszony, użył zwykłego swego sposobu i urządził tak gwałtowną scenę, na jaką dotychczas nigdy jeszcze się nie zdobył, czem pana swego sprowadził nieco do równowagi.
Uniesienie to wszakże można było tym razem wybaczyć gwałtownemu Urricanowi, którego miłość własna była podrażniona. Jakże to on, on komodor ma odstąpić od gry, jego sztandar oranżowy ma pochylić się przed sztandarami jego rywali! Nie, nigdy, raczej śmierć, aniżeli takie upokorzenie!
Lecz, jak po burzy w przyrodzie, zawsze jasne zabłyśnie słońce, tak i po przeciwnościach w życiu przychodzą chwile powodzenia.
Tegoż dnia jeszcze przed wieczorem, nadjechał do Key-West wielki okręt kupiecki, który po parogodzinnem zatrzymaniu się, śpieszył do Mobile. Kapitan jego nietylko chętnie zabrał Urricana i Turka, lecz uważał nawet za pewien zaszczyt dla siebie, iż mógł dogodzić partnerowi przesławnej gry, a że statek był o wielkiej sile pary i pogoda sprzyjała, więc już nocą 27-go przybył komodor szczęśliwie do Mobile, skąd bez straty czasu popędził pierwszym zaraz pociągiem do Saint-Louis.
Tu zaszły znane nam już z podróży Kymbala wypadki, które na szczęście pozostały bez złych następstw. Po zamianie wystrzału z dziennikarzem, jechał Urrican już dalej spokojnie nie poznany i nie witany przez nikogo; minął Topeka, Ogden do Keeler, skąd do Death Valley czyli Doliny Śmierci, gdzie mu los być przeznaczył, miał do przebycia jeszcze dobrych mil dwieście. A jeżeli na liniach kolei zdołał za wysoką opłatą skracać czas podróży, co zrobi teraz na tej drodze pozbawionej wszelkich środków szybszej i dogodnej komunikacyi? Nawet jazda konno, choć bardzo utrudzająca, lecz najmożliwsza tam jeszcze, zbyt dużo zajęłaby czasu.
Trudne te warunki przewidział wszakże naprzód Urrican i depeszą kazał wysłać z Sacramento do Keeler samochód, z którego zamyślał korzystać. I rzeczywiście, wynalazek ten ostatnich dziesiątek lat, może jeszcze nikomu nie oddał takiej usługi, jak właśnie teraz piątemu partnerowi.
Gdyby Rèal lub Kymbale znajdował się w tem położeniu, kto wie, czyby mimo pośpiechu nie zechciał tak jeden jak drugi, zboczyć do Sacramento, a więcej jeszcze do San-Francisko, pięknej stolicy Kalifornii, która licząc przeszło 300,000 ludności, zasługuje nietylko być widzianą, ale nawet podziwianą. Urocze jej białe domy zdobne zwyczajem meksykańskim w balkony z girlandami pnących roślin, oraz liczne parki z bujną, podzwrotnikową wegetacyą, udzielają jej szczególnego powabu, a przemysł jej i handel nadają prawo rywalizacyi z takiemi potęgami morskiemi jak Shanghai, Hongkong, Singapore, Sidney lub Melbourne.
Nawet w niedziele i święta, gdy w innych miastach Unii ustaje ruch i życie na ulicach, tutaj żywioł francuski, który wraz z Chińczykami zdobył pewną przewagę, utrzymuje go w pełni.
A niezawodnie też ukazanie się tam piątego partnera, nie zostałoby obojętnie przyjęte, gdyż San-Francisco jest w całem tego słowa znaczeniu siedzibą spekulantów, miastem przedsiebierstw najryzykowniejszych, ze znaną namiętnością do hazardownych gier, a mianowicie giełdowych, gdzie puls życiowy bije ciągle w równem tępie jak pięćdziesiąt lat temu, w owej sławnej epoce gorączki złota, gdzie więc i gra Hypperbona nie małe miała powodzenie.
Gdy zaś podróżny raz tu zajedzie, jakże mu łatwo z tego punktu zwiedzić inne miasta kraju, z pomocą bądź to licznych gałęzi kolei żelaznych, bądź też równie pośpiesznych parowców. I gdyby tylko nie potrzebował się liczyć z każdą godziną, dojechałby niezawodnie do Maripoza w pobliżu pięknej doliny Yosemite, gdzie nie braknie nigdy ciekawych turystów, lub nad cieśninę Carquinez do Benicia, skąd parowe promy przewożą całe pociągi do Santa-Clara i sąsiedniego San-José. A czyż nie warto poświęcić trochę fatygi w podróży do San Diego, pięknie rozłożonego nad zatoką z portem, lub do Los-Angeles na południowem wybrzeżu słynnego ze zdrowotności klimatu, z najbujniejszą dokoła roślinnością stref gorących, z lasami drzew eukaliptusowych, kauczukowych, pieprzowych, pomarańczowych i t. d. — gdzie rok cały nie zbraknie najwyborniejszych świeżych owoców i gdzie też spieszy wielu z całej zachodniej Ameryki dla wypoczynku i nabrania sił.
Ale komodor nie pragnął widzieć nic z tego, bo czyliż i tak nie miał dosyć owej szalonej jazdy od Keeler do Doliny Śmierci? Tylko dobrze jeszcze, że na niewygodę nie mógł się skarżyć. Samochód przysłany z Sacramento z udoskonalonym motorem naftowym, systemu Adamsona, ogólnie przyjętym w Ameryce, działał bez zarzutu.
Pogrążony w ponurych myślach, jakie mu nasuwała bezustannie nieszczęsna pięćdziesiąta trzecia przedziałka, narzucona przez nielitościwy los, siedział milczący szósty partner obok swego towarzysza w głębi pojazdu, gdy na przodzie, blisko maszyneryi, zajmował miejsce mechanik i jego pomocnik.
A nie był to tylko żal za utraconemi pieniędzmi na olbrzymie koszta tej szalonej podróży, choć komodor lubił grosze, ale tym razem słabostka ta ustąpiła pierwszeństwa podrażnionej miłości własnej, która nie chciała zezwolić, by uznać się miał za pokonanego i usunął od dalszej gry, zostawiając swym rywalom o tyle więcej warunków zdobycia milionów dziwaka...
Lecz czy wesołe, czy ponure były myśli jadących, samochód pędził ciągle z równą szybkością, mijając rozrzucone osady u podnóża łańcucha Sierra Newada, w którym góruje na 1400 stóp wysoki szczyt Whinej. Wreszcie po przebyciu rzeki Chay-o-poo-wapah, na wprost indyjskiej wioski Indian Wells zwrócono się na południe-wschód.
Zrazu nie było to jeszcze zupełne bezludzie. Tu i owdzie widniały chaty osad indyjskich Mohawsów, niegdyś panów tej ziemi, lecz stopniowo zabrakło i tych, a równocześnie też i roślinność coraz to skromniej się przedstawiała. Oprócz krzewów kreozotowych, yuk i kaktusów, próżno oko podróżnego szukałoby zieloności.
O, jakżeby ta podróż inną była, gdyby nie do smutnej Doliny Śmierci, lecz do bogatej w urocze widoki Doliny Yosemite, leżącej wśród gór Sierra—Newada, miał podążyć Urrican; a gdyby jeszcze na jego miejscu znajdował się taki Maks Rèal, ileż wrażeń, ileż wspomnień byłby zachował, choćby z najkrótszego pobytu w tem ustroniu, dorównywającemu swą niezwykłością nawet Narodowemu Parkowi w Wyoming!
Ale tu w miarę jak samochód posuwał się naprzód, coraz to większa roztaczała się pustka. Gdzieniegdzie tylko nędzne okazy roślinności, którą ani koń ani muł nawet nie mógłby się pożywić, a na gliniastym nagim gruncie bielały niby szeroko rozpostarte płachty, wykwitającej na powierzchnię soli. Czasem zamajaczyła wśród wzgórz wiotka topól lub chorobliwej bladości wierzbina, a całemi grupami rozsiadały się najsmutniejsze dla oka bezlistne kaktusy, znane w Kalifornii pod nazwą petalinas, z suchemi na pozór gałęziami, niby świeczniki pogrzebowe, na tem polu śmierci, po którem szaleją często huragany rzucające tumanami piasku z licznych wydm miejscowych.
Zdaniem przyrodników, wązka a długa ta dolina była w odległych czach łożyskiem rzeki, którą w obecnej dobie pochłonęło jezioro zwane Soda-Lake. Z niego to właśnie unoszą się opary osadzające na nędznej wegetacyi igiełki krystalizującej soli, przytłumiając wszelkie życie.
I przyznać trzeba, nie mógł zmarły dziwak dobrać odpowiedniejszej miejscowości na ową nieszczęsną pięćdziesiątą ósmą przedziałkę, oznaczoną w grze Gęsi trupią głową, bo jest to jakby wielkie cmentarzysko, otoczone skalistem murem.
Przy pierwszej takiej skale, zwanej Funeral Mounts, ku pamięci, iż tu miała niegdyś zginąć jakaś karawana, zatrzymał się komodor i skreśliwszy dokument stwierdzający jego tu obecność dnia 3-go czerwca, złożył go z podpisami Turka i obu mechaników, jako świadków, pod wielkim odłamem skalnym. A po dopełnieniu tej koniecznej, zdaniem jego formalności, przerwał wreszcie długotrwałe swe milczenie, wypowiadając to jedno słowo:
— Jedźmy!...
Bo i po cóż miałby zatrzymać się tam dłużej? Czas na chyżych ulatywał skrzydłach, a powrotna podróż była daleka... Więc potoczył się samochód po tej samej drodze, którą tam podążał, przez północną stronę pustyni Mohaws, przez wąwozy między górami Newada, i dalej, coraz dalej, aż stanął w Keeler 5-go czerwca o 11 godzinie z rana, po przebyciu dwustu mil tam i drugich dwustu z powrotem, bez chwilowego spoczynku.
Po zwięzłych słowach podziękowania i doręczeniu sowitej nagrody mechanikowi, zwrócił się komodor do Turka z rozkazem:
— Jedźmy! A ponieważ pociąg przez niego zamówiony i opłacony stał już na linii, więc niezwłocznie podszedł do maszynisty, aby mu powtórzyć ten sam krótki rozkaz:
— Jedźmy!...
W parę minut potem rozległ się świst, buchnęła para i expres potoczył się po relsach, unosząc z szaloną szybkością piątego partnera i jego towarzysza przez ziemie Unii z zachodu na wschód, aby po przebyciu Skalistych gór i Stanów: Wyoming, Nebraska, Yowa, Illinois dosięgnąć Chicago 8-go czerwca o 8-ej godzinie rano minut 37.
Ci, którzy mimo ostatnich niepowodzeń pomarańczowego sztandaru pozostali mu jeszcze wierni, powitali go teraz z tryumfem, wróżąc rychłe powetowanie strat w nowo rozpoczętej grze.
Dziewięć: z sześciu i trzech, oto ilość punktów powtarzająca się po raz trzeci. A więc teraz nareszcie po szalonej podróży na Florydę, a z niej do Kalifornii, wystarczało utrudzonemu komodorowi poruszyć się zaledwie, by znaleźć się w Stanie Wisconsin, czyli w dwudziestej szóstej przedziałce, nie zajętej właśnie przez żadnego z partnerów.
— Szczęśliwy ten rzut zrównał go prawie z Crabbem i Maksem Rèalem i niech tylko dalej tak pójdzie, wszystkich jeszcze prześcignie! — powtarzano sobie w kołach mu przyjaznych.