Tissot w Warszawie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tissot w Warszawie |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały rozdział Cały zbiór pism |
Indeks stron |
Nagle sześć miljonów Kongresowiczów w ogólności, a cztery tysięcy warszawiaków w szczególności, drgnęło radosnem wzruszeniem.
— Macieju, — krzyknął, wybiegłszy na ganek, posiadacz większej własności — zaprzęgaj co tchu do wolanta — a prędko, mazgaju, bodaj cię w drożdże wrzucili — na kolej się spóźnię!
— Panienki, — wołała posiadaczka większych córek — ubierać się, jedziemy do Warszawy! Miciu, weź cytrynową suknię, a Cesia niech nie zapomni swojej nowej łopatki. Nie nudźcie, fryzjer was uczesze — a prędko! O, mój Boże! co ja mam z wami!
— Proszę pana prezesa — mówi drżący z niecierpliwości posiadacz pięćsetrublowej pensji (nie licząc akcydensów) — o urlop na trzy dni do Warszawy; bratowa moja już pewnie na Powązkach...
— Ci pani nie ma co do Warsiawy? — pyta dziedziczki pachciarz — na noc wyjeżdżam.
— Panowie, — rzekł jeden śród poważnie nastrojonego warszawskich literatów grona — panowie, jak w życiu osobnika, tak i narodu zdarzają się chwile, w których...
— Dziś benefis panny Izy — szepnął do swego sąsiada mąż pewien.
— Daj pokój, do pioruna, z benefisami tej panny — odciął gniewnie mówca — i nie przerywaj mi. Już one kością w gardle stoją! Otóż są chwile, w których winniśmy wystąpić ławą (głos z sali: Czartowską?), powiedziałem tylko ławą, winniśmy jednobrzmiąco postarać się, aby zagranica wiedziała, że, jak byliśmy dawniej, tak i teraz jesteśmy przedmurzem (głosy: murem! murem!). Niech będzie murem! Taką właśnie chwilą jest przybycie do nas znakomitego francuskiego podróżnika. Cały naród, słusznie wzruszony tą wizytą, zjeżdża do Warszawy dla przedstawienia się dostojnemu gościowi świątecznie. My, jako jego (z małemi wyjątkami) przedstawiciele, obowiązani jesteśmy wyłonić z siebie delegację i wysłać ją na granicę dla powitania Tissota. Jak zawsze, tak i teraz, pierwszy jestem do tej ofiary dla dobra publicznego. Więc, bracia, kto chce służyć krajowi, ten ze mną! (Głosy: Ja, i ja, i ja!). Naprzód przygotujmy na granicy śniadanie... (Głosy: I ja, ja, ja, wszyscy, wszyscy!). Wierzę, panowie, że wszyscy zarówno jesteście gotowi do tego poświęcenia, ale przecież jechać wszyscy nie możemy. Proponuję balotowanie...
Wybór pada na trzech, z których jeden ma być wymownym tłumaczem uczuć prasy, a dwaj inni niemymi świadkami poselstwa.
— Panowie, proszę o głos, — odezwał się wreszcie protektor benefisów panny Izy — do naszego laudum musimy dodać jeden warunek: niech Pukiel w naszem imieniu jedzie, ale niech nie przysyła wiadomości swojemu tylko pismu i nie każe nam z niego przedrukowywać. Kiedy delegacja — to niech będzie delegacja.
Siedli do wagonu; przygotowując się do swych ról, dwaj delegaci zaczęli milczeć, a pan Pukiel mówić. Zapewniwszy jeszcze raz kolegów, że ich dopuści do równego udziału w wiadomościach o „Tissocie u wrót Lechji“, szepnął do swego współpracownika:
— A sfabrykujcie tam znowu nadesłane o subjektach handlowych.
Pojechali. W drodze delegacja odbyła krótką naradę, czy menu dla Tissota ma być polskie, czy kosmopolityczne. Szala przeważyła się na korzyść kosmopolityzmu, z obawy, ażeby znakomity podróżnik, mszcząc się potem za krzywdę swego żołądka, nie ubliżył w opisie zrazom z kaszą lub barszczowi z rurą. Na granicy podniesiono jeszcze kwestję, czy nie wypadałoby powitać gościa z konia, ponieważ jednak chęć ta odezwała się zbyt późno, a przepisy kolejowe takiej ostentacji się sprzeciwiały, więc postanowiono odbyć ceremonję na własnych nogach. Przybył wreszcie pociąg z Krakowa. Delegacja nasza, ujrzawszy głowę Tissota, ozdobioną wieńcem mchów karpackich, krzyknęła: niech żyje!
— Upragniony gościu! — zawołał mówca poselstwa. — W imieniu prasy warszawskiej witam cię i otwieram podwoje naszego kraju. Wejdź do ubogiej chaty i rozejrz się po niej; ogłoś światu, ile w niej serca! Jeśli chcesz tego serca skosztować, dajemy ci je.
Ponieważ to powitanie było wypowiedziane w języku polskim, więc Tissot zwróci się do towarzyszącego mu Galicjanina z prośbą o przetłumaczenie. Wysłuchawszy przekładu, odrzekł z uczuciem:
— Panowie, miło mi będzie spożyć z wami waszą narodową potrawę.
Kosmopolityczne menu sprostowało pomyłkę, zwłaszcza że delegacja przy stole użyła kosmopolitycznego języka.
Po uczcie pan Pukiel wyprawił do dzienników warszawskich telegram: „Tissot u wrót Lechji. Zapał niesłychany. Damy obrzuciły go kwiatami, chłopi w kierezjach śpiewali krakowiaki. Gość pił zdrowie prasy warszawskiej“. Swemu zaś pismu przesłał nadto doniesienie: „Od naszego stałego korespondenta z Granicy: Tissot, wysiadając wzruszony z wagonu, upuścił numer Czasu; wyrzeł miejscowego zawiadowcy podbiegł, powąchał i nie ruszył. Bodaj to nasze poczciwe psy — i one czują ważność chwili“. W nawiasie dodano od redakcji uwagę: wyżeł pisze się w czystej polszczyźnie przez ż, nie przez rz.
Zagwizdała lokomotywa, silniej uderzyły w oczekującem gronie serca i pociąg z Tissotem stanął po południu w Warszawie. Jakkolwiek w programie ugoszczeń wszystko przewidziano i postanowiono, że znakomity podróżnik zwiedzi naprzód redakcje, zaraz na wstępie zaszła trudność oznaczenia pierwszeństwa i kolei. Większość, obrażona na delegata, że swojemu pismu przesłał depeszę o uroczystem zachowaniu się wyżła, chciała go usunąć na plan ostatni; on zaś, powołując się na poranność swego pisma i na konieczność świeżych wiadomości, ciągnął Tissota do siebie.
— Albo mi go dacie, — krzyczał — albo ja go wam nie dam.
— Naumyślnie przywiózł go po południu, — wołano zewsząd — ażeby nas w podaniu wiadomości uprzedzić.
Ale trzeba było ustąpić i Tissot pojechał naprzód do Kurjera Ósemkowego[1].
— My posiadamy — rzekł, oprowadzając go redaktor — najświeższe wiadomości, gdyż odbieramy je wprost z cyrkułów i straży ogniowej. Ta ostatnia jest moją specjalnością. Poczekaj pan chwilę, pewnie tu wpadnie strażak, siądziemy na beczkę i wio! do pożaru. Zobaczysz pan, jak ja strzykam. Nie dla samochwalstwa, ale dla ścisłości w informacjach pańskich poszczycić się muszę, że to ja interviuowałem Orłowskiego. Puszczania się balonem i bytności na kilku wystawach nie liczę. Ten, co siedzi tam w kącie i drzemie, to mój główny współpracownik. Miał zasłużonego ojca. W pierwszej klasie za to, że raz w ćwiczeniu napisał można starosta, pobudzono go do pilniejszego zajęcia się polską gramatyką, której dział właśnie u mnie prowadzi. Czasem jeszcze chroma, ale zapału ma dużo. On także jest od subjektów handlowych i filozofji.
Zanotowawszy te szczegóły, pojechał Tissot do Kurjera Ćwiartkowego[2].
— Witam, witam, — rzekł, ściskając go redaktor — jesteś pan w zbiorniku ogłoszeń. Cały las! Patrz pan: tu świeża mamka, tam ceter dobrze ułożony, tam panny podręczne, tu przechodząc zgubiona portmonetka — wszystko pan znajdziesz. A jaka elegancja i żywość w tekście pisma! Ten oto dobrze ułożony młodzieniec jest głównym moim pomocnikiem i stylistą. Hej, panie Prztyczek, porozmawiaj z panem Tissotem.
— Świat — rzekł, zwracając się do gościa młodzieniec — ma u góry szczyty, na dole pyłki. Szczytem cierpliwości jest wylizać wszystką sól Wieliczki, pyłkiem zuchwalstwa — nie zdjąć czapki przed procesją. Widziałem wiele szczytów i pyłków!
— Ten zaś młody człowiek, poważnie zamyślony, — mówił redaktor, wskazując na innego — jest od wyścigowego toru, prawa i doktora Tannera, tamten — od zbrodni i sztuki, a tamten od mięsa i ludu. On — to my. Do widzenia, kochany panie, na kongresie literackim w Lizbonie.
Zkolei Tissot pojechał do Kurjera Foljowego[3].
— My — rzekł redaktor — głównie uprawiamy poczciwość. Na rozum u nas jeszcze nie czas. Nie kąpiemy się na głębokiej wodzie, bo bystry prąd jej mógłby nas utopić, lub unieść daleko. Pluskamy się więc na płytkiej. I bezpieczny człowiek i drobnych rybek koszykiem nałapać może. Będąc organem demokratycznym, kształcimy lud, opisując toasty i kolacje na balach arystokratów. Lubię także artykuły o swawolach uczniów gimnazjalnych.
Następnie widzimy Tissota w redakcji Odgłosu[4].
— Jak mnie pan widzisz, — rzekł redaktor — utyłem na postach i modlitwie, a doszedłem do przekonania, że dopóki kursować będą do Częstochowy pociągi po zniżonej cenie, póki genjalna nasza wieszczka czytać będzie swój poemat Branki w jasyrze, póki dr. Zyblikiewicz pozostanie burmistrzem krakowskim, póki dostojny Jastrzębiec poślubiać będzie Ślepowrony, póki panować będzie dworactwo doli — póty nam będzie dobrze.
Redaktor Epoki[5], ujrzawszy u siebie Tissota, rzekł dumnie:
— Ja pierwszy pokazałem, jak się pisze komedje i ja pierwszy zadałem cios śmiertelny dawnej dyrekcji teatrów. Teraz spokojnie umrzeć mogę. Naród wie, co napisać na moim nagrobku — o ile nie będzie w wyjątkowem położeniu. Radzę panu przetłumaczyć na francuski moją Starościnę[6].
Z egzemplarzem Starościny udał się Tissot do Gazety Krajowej[7].
— Pokój — przemówił jej redaktor — jest tylko przygotowaniem do wojny. Niesłusznie więc oskarżają nas, że ją ciągle przepowiadamy. Niesłusznie, po dwakroć, bo, jak umiemy cenić pracę w pokoju, dowodem opisy triumfów Modrzejewskiej i Kochańskiej. Nie czytałeś pan korespondencyj z Ameryki — Amerykanie wyli z zapału, jak tygrysy, tak, wyli. Mam słabostkę, ale któż jej nie ma? — lubię strzelać do niejakiego Ligęzy. Wyjechał już — szkoda. Pan ma jeszcze dużo redakcyj do zwiedzenia — będę towarzyszył.
Siadłszy do powozu, redaktor Gazety Krajowej powiózł Tissota do Gazety Giełdowej.
— Ach, panie, — zawołał do słynnego podróżnika przedstawiciel kupiectwa — co ja mam z tą okowitą i z tym Puklem. Znowu mi kursa ukradł.
Na tem wizyta się skończyła.
— A teraz — rzekł towarzysz Tissota — pojedziemy do Gazety Miejscowej[8]. Zrobię jednak panu małą uwagę. Ponieważ jest to polski Lemoine i zwykłym gościom podaje na przywitanie nogę, więc musisz go pan interviuwować.
Weszli. Polski Lemoine stał przy wysokiem biureczku i pisał. Ubrany był w surdut z Timesa, w spodnie z Journal des Débats, w kamizelkę z Schlesische Zeitung, a na szyi miał krawat z Politische Korrespondenz. Po zwykłej ceremonji Tissot zapytał:
— Co pan sądzisz o zamiarach Turcji?
— Uważasz pan — bzz! — odrzekł polityk.
— A o sprawie greckiej?
— Bzz!
— A o albańskiej?
— Bzz!
— A o Bismarku?
— Ba!
Na tem skończyło się interview.
— Jestem już zmęczony, — westchnął Tissot do swego towarzysza — zaprowadź mnie pan na jaki neutralny grunt i zaproś resztę redaktorów, żebym ich mógł poznać hurtem. Przedewszystkiem zaś pragnąłbym obejrzeć przedstawicieli większej własności ziemskiej, bo poto tu głównie przyjechałem.
Za taki neutralny grunt posłużyła pewna agencja ogłoszeń, której właścicielom kazano dla przyzwoitości się wynieść. Z „małemi wyjątkami“ zebrali się redaktorzy różnych tygodników, dwutygodników i miesięczników. Słowo powierzono autorowi artykułu o Wybrykach młodzieży. Ten tak przemówił:
— Czcigodny gościu! Gdy przed Wielkanocą ksiądz objeżdża wsie, święci tylko we dworach, chłopi zaś znoszą swe święcone do jednej chałupy, w której kapłan święci je hurtem. Tak i my zrobiliśmy. Oto masz przed sobą głowizny, indyki, kiełbasy, szynki, jajka i pieczone prosięta.
Tu mówca skłonił się głęboko.
— Miło mi — odpowiedział Tissot — poznać to wszystko, a panów obrońców większej własności ziemskiej proszę, żeby wystąpili i pozwolili mi się obejrzeć bliżej.
Kilku mężów wysuwa się naprzód.
— Mam tu jeszcze w spisie jeden dziennik, — mówił dalej Tissot — którego redakcji nie poznałem.
— Pominąć, pominąć! — krzyknięto chórem. — To ptak, który kala gniazdo swoje. Gbury, powiedzą panu w oczy, żeś blagier, że nie znając języka polskiego, chcesz zbadać i opisać Polskę.
Uściski zakończyły tę scenę.
Tissot, wróciwszy do domu i przejrzawszy swoje notatki, napisał na karcie tytułowej Voyage au pays de... Nie dojrzałem ostatniego wyrazu w tytule, bom właśnie... z tego rozkosznego snu się przebudził.