Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Z kilku przerwami sennego ociężenia, miała ona zawsze szaloną ochotę wychodzenia, robienia wycieczek dalekich, biegania po wybrzeżach i wsiach sąsiednich, zbadania wszystkich ścieżek nieznanych. Pobudzała swego towarzysza, czasami pociągała go z sobą gwałtem; czasami także i on ją doganiał niespodziewanie.
Chcąc dostać się na wzgórze, szli zwykle drogą, obrzeżoną dwoma gestemi szpalerami fiołków, pośród których wykwitały kielichy szerokie i delikatne innych kwiatów pięciolistnych, wonnych.
Po za temi żywopłotami, falowały pochylone w dół kłosy na swych łodygach, żółtawej ziemi, co lada chwila miała się zamienić w złoto; a miejscami zboża te były tak wysokie i gęste, że przenosiły żywopłot, przywodząc na myśl piękną czarę, z której płyn przelewa się przez brzegi.
Nic nie uszło czujnego oka Hipolity. Pochylała się co minutę, by zdmuchnąć puszek z wątłej łodyżki kwiatu. Co minuta zatrzymywała się, by się przyjrzeć jakiemuś pajączkowi, co się wdrapywał po nizko rosnącym kwiatku na wysoką gałąź, po niewidzialnej nici.
Na wzgórzu, w półkolu zacieśnionem i oblanem promieniami słońca, było małe pólko lnu już suchego. Łodygi żółkniejące unosiły na szczycie kulkę złotą, tu i owdzie złoto zdawało się poczerniałem rdzą żelazistą. Najwyższe łodygi chwiały się niedostrzegalnym niemal ruchem. Na skutek tej niezmiernej lekkości, całość przywodziła na myśl jakąś niezmiernie delikatną robotę złotniczą.
— Widzisz, to istny filigran! — ozwała się Hipolita.
Jałowiec poczynał już opadać z kwiatu. Tu i owdzie opadał z krzaków rodzaj białej pianki, po innych ślizgały się wielkie gąsienice pomarańczowe i czarne, miękie z pozoru jak aksamit. Hipolita wzięła z nich jedną do ręki, której puszek pocentkowany był purpurą i spokojnie trzymała ją na dłoni.
— To piękniejsze jeszcze, niż kwiat — rzekła.
Jerzy zauważył i to nie po raz pierwszy, że brak w niej było zupełnie wszelkiego instynktowego obrzydzenia względem owadów i że wogóle nie doznawała bynajmniej tej żywej i niepokonanej odrazy, której on sam doznawał zwykle dla całej masy rzeczy, uchodzących za nieczyste.
— Rzućże to, proszę cię!
Poczęła śmiać się i wyciągnęła rękę, jakby zamierzała położyć mu gąsienicę na szyi. Krzyknął i rzucił się wstecz; to wywołało u niej śmiech jeszcze gwałtowniejszy.
— O, cóż za odważny mężczyzna!
Rozochocona tą zabawką, poczęła go ścigać między pniami młodych dębczaków po stromych ścieżkach, które tworzyły rodzaj górzystego labiryntu. Wybuchy jej śmiechu płoszyły z pośród kamieni gromady szarych wróbli.
— Dajże pokój, daj pokój! Zestraszysz owce.
Trzodka owiec zestraszonych, rozbiegała się na wszystkie strony, wlokąc za sobą po skalistej pochyłości kłębek łachmanów, brudno niebieskich.
— Stój! Patrzaj! Nic już nie mam.
I ukazywała uciekającemu próżne już ręce.
— Pomóżmy niemowie.
I podążyła ku kobiecie w łachmanach, która daremne czyniła wysiłki, by zegnać do kupy owce, poprzywiązywane na długich linkach, uplecionych z wiciny. Pochwyciła za zwój linek, zaparła się nogami o kamień, ku większej odporności. Była zdyszana, z zaczerwienioną twarzą i w tej pozie gwałtownego naprężenia, była istotnie piękną. Piękność jej zapalała się niespodziewanie, jak pochodnia.
— Cbodźże, chodź i ty tutaj — wołała na Jerzego, udzielając mu również swej szczerej, dziecinnej niemal wesołości.
Owce zatrzymały się w kępkach jałowcu. Było ich sześć ogółem, trzy czarne i trzy białe a każda miała węzeł z łoziny zadzierzgnięty dokoła wełnistej szyi. Kobieta pasąca je, wychudła, ledwie okryta niebieskawemi łachmanami, gestykulowała żywo a usta jej bezzębne wydawały kwik jakiś niezrozumiały. Zielonawe, maleńkie oczy, bez rzęs, kaprawe, załzawione i krwią zabiegłe, miały wyraz złośliwy.
Kiedy Hipolita podała jej jałmużnę, ucałowała podane jej pieniądze. Potem, puszczając sznury, zdjęła z głowy łachman, który już nie miał ani kształtu, ani barwy, pochyliła się ku ziemi i powoli, z nadzwyczajną uwagą poczęła zawiązywać pieniądze w liczne węzły.
— Zmęczyłam się — rzekła Hipolita. — Siądźmy tutaj na chwilę.
Usiedli. Jerzy spostrzegł wówczas, że to miejsce sąsiadowało z wielkiem polem jałowcowem, na którem w ów majowy poranek pięć dziewcząt zbierało kwiaty dla usypania niemi drogi pięknej rzymiance. Ranek ten obecnie wydawał mu się już niesłychanie dalekim, zapadłym gdzieś w mgły senne. Przemówił
— Czy widzisz tam ot te krzaki, niemal zupełnie odarte z kwiecia? Tam to właśnie napełnialiśmy kosze, żeby ukwiecić twoją drogę, w dzień twego przyjazdu... O, co to był za dzień! Pamiętasz?...
Uśmiechnęła się i w porywie nagłego rozrzewnienia, pochwyciła jego rękę, zatrzymując w uścisku swych dłoni; twarz oparła o ramię kochanka, zatapiając się w uroku tego wspomnienia, tej samotności, tej ciszy, tej poezji.
Od czasu do czasu, powiew wietrzyka przebiegał po wierzchołkach dębów; w dole zaś, nieco dalej, w szarawej zieleni drzew oliwnych, migotała od chwili do chwili, fala jasnego srebra. Niemowa oddalała się drobnym kroczkiem za pasącemi się owcami; i zdawało się, że swemi ślady pozostawia za sobą coś fantastycznego, niby odblask legend, w których czarownice zamieniały się w ropuchy na zakręcie ścieżek.
— Czyż nie jesteś teraz już szczęśliwym? — szepnęła Hipolita.
Jerzy myślał: „Przeminęły już dwa tygodnie od jej przyjazdu a we mnie nic się nie zmieniło dotąd. Zawsze tenże sam niepokój, też same obawy, toż samo niezadowolenie! Zaledwie rozpoczęliśmy to życie a ja już przewiduję jego koniec. Co robić, by się módz cieszyć chwilą obecną?” Niektóre zdania jednego z listów Hipolity przyszły mu na pamięć: O, kiedyż danem mi będzie spędzać obok ciebie dni całe, żyć twojem życiem? Zobaczysz, nie będę ja już teraz tąż samą, dawną kobietą... Wypowiadać ci będę myśl moją każdą a ty wzajem podzielisz się każdą twoją ze mną. Będę twoją kochanką i przyjaciółką razem, twoją siostrą; a jeśli uznasz mnie godną tego, będę i twoją doradczynią... We mnie tyś znaleźć powinien słodycz i odpocznienie... Będzie to życie miłości, jakiego nie widziano dotąd...
I myślał dalej: „Od dwóch tygodni życie nasze składa się z drobnych wydarzeń czysto materyalnych, w rodzaju tych, co dzisiejsze. To prawda: już w niej zaobserwowałem inną kobietę! Poczyna się zmieniać, nawet zewnętrznie. Nie do wiary, jak szybko przychodzi do zdrowia. Powiedziałbyś, że każde odetchnienie wychodzi jej na korzyść, że każdy owoc zamienia się u niej w krew natychmiast, że dobre to powietrze wnika w nią wszystkiemi porami. Stworzona była widocznie do tego istnienia bezczynnego, pełnego swobody, uciech fizycznych, bez troski. Do tej pory nie wyszło z ust jej ani jedno poważne słowo, które okazałoby, że dusza czemś jest zajętą. Ilekroć milczy lub siedzi nieruchoma, to z pewnością tylko dlatego, że muskuły jej są zmęczone, jak w tej chwili”.
— O czem myślisz? — spytała nagle.
— O niczem. Jestem szczęśliwy.
Po chwili milczenia, podjęła znowu:
— Możebyśmy ztąd poszli?
Podnieśli się. Złożyła mu głośny pocałunek na ustach. Była ogromnie wesołą, nie mogła ustać na miejscu. Co chwila rozłączała się z nim i zbiegała szybko po jakiej pochyłości skał; a ilekroć chciała powstrzymać swój rozpęd, chwytała się za pień młodego dębczaka, który skrzypiał i giął się we dwoje pod tym naciskiem.
Zerwała lila kwiatek i poczęła go wysysać.
— Szczery miód!
Zerwała takiż sam drugi i podniosła go do warg kochanka.
— Skosztuj!
A po ruchu jej ust sądzić było można, że ona sama powtórnie rozkoszuje się tą słodyczą.
— Tyle tu kwiatów, tyle pszczół, że z pewnością ul musi być gdzieś w pobliżu — mówiła dalej. — Którego ranka, kiedy ty będziesz spał jeszcze, ja się puszczę na poszukiwanie tego ula... Przyniosę ci plaster miodu.
Paplała dość długo o tej wyprawie, która się jej uśmiechała bardzo; a w jej słowach, obok żywości rzeczywistego wrażenia, było coś ze świeżości poranka, z tajemniczości lasu, jakaś niecierpliwość poszukiwania, radość z odkrycia, jasność barwy i słodycz miodu.
Zatrzymali się nad wybrzeżem, na granicy części zadrzewionej, pociągani smętkiem, który szedł od morza.
Morze miało dziś delikatny koloryt, między zieloną a błękitną barwą; zieloność przeważała sto pniowo zwolna; niebo zaś, o błękicie ołowianym u zenitu, porznięte obłoczkami tu i owdzie, nabierało różanych odblasków dołem, w kierunku Ortone. Ta jasność, odbijała się nieco bledszym odcieniem na powierzchni wód i przywodziła na myśl rozsypane listki róż opadłych, płynących na fali. Na tem tle morskiem, piętrzyły się harmonijnemi stopniami naprzód dwa rozłożyste dęby o ciemnych konarach, potem oliwne drzewa srebrzyste, dalej drzewa figowe o żywym kolorycie liści i fioletowych gałęziach. Księżyc pomarańczowo-żółty, olbrzymi, prawie w pełni, występował na obręcz nieboskłonu, podobny do kryształowego globu, przez który prześwieca jakiś kraj fantastyczny, wyobrażony w płaskorzeźbie na tarczy z szczerego złota.
Z pobliża i z oddali dochodził świergot ptactwa. Słychać było ryk wołu; potem bek owiec; później znów płacz dziecka. Była chwila zupełnej ciszy, w której zamilkły wszystkie odgłosy; i nic już nie było słychać, prócz tego płaczu jedynie.
Była to skarga, nie gwałtowna i przerywana, ale piskliwa i bezustanna, niemal łagodna. I pociągała ona duszę, odrywała od czaru zapadającego zmierzchu po to, by przejąć dziwnem jakiemś udręczeniem odpowiadającem cierpieniu tej nieznanej istoty, tego niewidzialnego maleństwa.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita, której głos, zmieniony już współczuciem, mimowolnie stał się cichszym. — Wiem już co to za dziecko tak płacze.
— Ty to wiesz? — spytał Jerzy, który na dźwięk głosu i zmianę w rysach kochanki, dziwnie drgnął jakoś.
— Wiem.
Wciąż jeszcze miała wytężone ucho w stronę, z której dobiegał ten jęk płaczliwy, który teraz zdał się napełniać całą wioskę. I dodała:
— To dziecko ssane przez upiory...
Wymówiła te słowa bez cienia uśmiechu, jak gdyby sama wierzyła w ten zabobon.
— Mieszka ot tam, w tej ruderze. Kandya opowiadała mi o niem.
Po krótkiej chwili wahania, przez którą oboje wsłuchiwali się w płacz ten i w wyobraźni widzieli konającą dziecinę, Hipolita zaproponowała:
— A może poszlibyśmy je zobaczyć? To niedaleko ztąd.
Jerzy był niezdecydowany, obawiał się smutku tego widoku i zetknięcia z ludźmi, strapionymi a nieokrzesanymi.
— No, dobrze? — powtórzyła Hipolita, która nie mogła oprzeć się ciekawości — To tam, w tej ruderze, pod tą sosną. Znam dobrze drogę.
— Chodźmy!
Szła prosto przed siebie, przyśpieszając kroku przez pole, leżące na stoku góry. Milczeli oboje; cała ich uwaga skierowana była tylko na tę skargę dziecięcą, którą się kierowali. I za każdym krokiem niepokój ich wrastał, stawał się bardziej dojmującym, w miarę jak skarga była wyraźniejszą i malowała dokładniej to biedne, zbolałe ciało bezkrwiste, z którego piersi wydzierał się ten jęk bólu.
Przeszli gaik pomarańczowych drzew wonnych, po których opadłem kwieciu, stąpały ich nogi. Na progu chaty sąsiadującej z tą, której szukali, siedziała kobieta niezmiernie otyła; a to potwornie rozrosłe ciało, nosiło głowę maleńką i okrągłą, o łagodnych oczach, białych zębach i spokojnym na ustach uśmiechu.
— Gdzie ty idziesz, pani? — spytała kobieta, nie podnosząc się z miejsca.
— Idziemy zobaczyć dziecko, ssane przez upiory.
— Po co? Zostań lepiej tutaj i odpocznij. Jeśli ci chodzi o dzieci i u mnie ich nie brak takie. Patrzaj!
Troje, czy czworo dzieci nagich, z tak wielkiemi brzuchami, że można je było posądzić o wodną puchlinę, włóczyło się po ziemi, kwicząc, przewracając się i niosąc do ust wszystko, co im wpadło pod rękę. A kobieta trzymała na ręku jeszcze piąte dziecko, całe pokryte brunatnemi strupami, z pośród których wychylały się wielkie oczy przeczyste i lazurowe, podobne do cudnej piękności kwiatów.
— Widzisz sama, że i mnie ich nie braknie a najmłodsze jeszcze w dodatku jest chore. Zatrzymaj się więc tutaj u nas trochę.
Uśmiechała się, oczyma wzywając wspaniałomyślności obcej pani. I z wyrazem, w którym odgadnąć było można pragnienie zniechęcenia ciekawych gości, m pomocą niejasnej wzmianki o niebezpieczeństwie:
— Po co ci tam iść? — powtarzała. — Patrz jakie to jest chore.
I znów ukazywała nieszczęsne dziecko, nie udając jednak boleści, jak gdyby po prostu tylko przedstawiała przybyłej przedmiot godzien litości, bliższy, w zamian za inny, bardziej oddalony, jak gdyby chciała powiedzieć: „Ponieważ czujesz potrzebę litowania się, bądź litościwą względem tego, które masz przed sobą“.
Jerzy przypatrywał się z wielką przykrością tej biednej twarzyczce oszpeconej, w której wielkie oczy czyste i jasne, jak się zdało, brały w siebie całe światło rozlane wśród tego czerwcowego wieczora.
— Co mu jest? — spytał matki.
— Eh, panie, któżby to wiedział kiedy? — odparła otyła kobieta, zawsze z tymże samym nie zmąconym spokojem.
— Jest mu, czem się Bogu podobało je nawiedzić.
Hipolita obdarzyła ją jałmużną, poczem zwrócili się do drugiej rudery, unosząc z sobą wyziew mdlący, co się wydzielał z tych drzwi pełnych cienia.
Nie mówili nic z sobą. Serca ich ściskały się, na usta występował niesmak, nogi uginały się pod nimi. Słyszeli wciąż piskliwy płacz, zmięszany z innemi głosami, z innemi dźwiękami i dziwili się, że mogli z tak daleka słyszeć ten jeden głos wyłącznie i tak wyraźnie jeszcze. Co wszakże pociągnęło ich oczy, to sosna wysoka i prosta, której pień silny, odcinał się na tle rozlanego światła zachodu, wznosząc w górę wierzchołek melodyjny od świergota wróbli, co go obsiadły tłumnie.
Za ich nadejściem, szept pobiegł wśród kobiet, zebranych dokoła nieszczęśliwej ofiary.
— To ci państwo obcy, co mieszkają u Kandyi!
— Przyjdźcie, przyjdźcie!
I kobiety, stojące zwartem kołem, rozstąpiły się, dając przystęp przybyłym. Jedna z nich, stara, o pomarszczonej skórze i cerze ziemistej, o zamglonych bez wyrazu oczach, białawych i szklistych w głębi zaklęsłych orbitów, rzekła zwracając się do Hipolity i dotykając jej ramienia.
— Patrzaj, pani, patrzaj! Upiory tak wysysają to biedne stworzenie! Patrz do jakiego doprowadziły je stanu! Niechaj Bóg strzeże twoich dzieci!
Głos jej tak był suchy, że wydawał się sztucznym i przypominał dźwięki, wydawane przez automaty.
— Przeżegnaj się pani! — dodała jeszcze.
A ostrzeżenie to dziwnie jakoś brzmiało ponuro w tych ustach bez warg, w których głos utracał ludzki swój charakter i stawał się jakąś rzeczą martwą. Hipolita zrobiła znak krzyża i popatrzyła na swego towarzysza.
Na dworze, przed drzwiami rudery, kobiety ustawiły się kołem, niby dokoła jakiegoś widowiska, od czasu do czasu tylko dając jaki znak ubolewania. I koło to zmieniało się bez przerwy: jedne, zmęczone już przypatrywaniem się, odchodziły; inne przybywały znów z domów sąsiednich. A wszystkie niemal, na widok tej powolnej śmierci, powtarzały też same niemal gesty, też same słowa.
Dziecko spoczywało w kołysce sosnowej nieheblowanej, podobnej do trumienki bez wieka. Nieszczęśliwe stworzenie, nagie, wątłe, wychudłe, zielonkowate, płakało bezprzestannie, poruszając bezsilnemi rękami i nóżkami, na których nic już nie było, prócz skóry i kości, jakby przyzywało pomocy. Matka zaś, siedząca w nogach łóżeczka, zwinięta w kłębek, tak że głową dotykała kolan, zdawała się nic nie słyszeć zupełnie. Rzekłbyś, że jakiś ciężar straszliwy przywalił jej kark i niedozwala się wyprostować. Chwilami, machinalnym ruchem kładła na brzeg kolebki ciężką, namuloną, spaloną od słońca rękę; i poczynała kołysać, nie zmieniając pozycyi, nie przerywając milczenia. A wtedy święte obrazki, talizmany i relikwie, któremi sosnowa kołyska była niemal w zupełności pokryta, chwiały się i szczękały w czasie jakiejś przerwy w płaczu dziecka.
— Liberato! Liberato! — zawołała jedna z kobiet wstrząsając ją za ramię. — Patrzaj Liberato! Pani przyszła; pani jest w twoim domu. Patrzaj!
Matka podniosła czoło powolnie i obejrzała się dokoła błędnym wzrokiem; potem utkwiła w odwiedzającej oczy suche i martwe, w głębi których mniej było boleści i znużenia, niż trwogi ponurej: tego lęku przed jakimś czarem tajemniczym, przeciw któremu żaden egzorcyzm nie poradzi, obawy przed temi istotami nienasyconemi, które zawładnęły teraz jej domem i które nie opuszczą go może, aż dopiero wraz z ostatnim trupem.
— Mówże, mów! — nastawała jedna z kobiet, potrząsając ją znów za ramię. — Mówi Powiedz pani, żeby cię posłała do cudownej Madonny.
Inne otoczyły Hipolitę, zanosząc chórem błagania.
— O, tak, pani, ulituj się nad nią, zrób jej tę łaskę! Poślij ją do Madonny! Poślij ją do Madonny.
Dziecko płakało mocniej. Na wierzchołku wielkiej sosny wróble ćwierkały przeraźliwie. W pobliżu, między bezkształtnemi pniami drzew oliwnych, pies naszczekiwał głośno. Księżyc poczy nał rysować na drodze cienie.
— Owszem — wybąknęła Hipolita, niezdolna dłużej już wytrzymać nieruchomego wzroku ponurej matki. — Tak, tak, poślemy je... jutro...
— Nie, jutro nie; w sobotę pani.
— W sobotę, to wigilia.
— Każ jej kupić gromnicę.
— Piękną gromnicę.
— Grubą na jakie dziesięć funtów przynajmniej.
— Słyszysz, Liberato? Słyszysz?
— Pani cię pośle do cudownej Madonny.
— Madonna ulituje się nad tobą.
— Mówże, mów!
— Ona zaniemiała, proszę pani.
— Od trzech dni nic już nie mówi.
Pośród zmięszanych krzyków kobiet, dziecko płakało coraz mocniej.
— Słyszysz, jak to maleństwo płacze?
— Zawsze tak płacze, jeszcze bardziej skoro noc zapada.
— Może już jeden przychodzi...
— Może dziecko już go zobaczyło...
— Przeżegnaj się, signora.
— Noc zapada.
— Czy słyszysz jak okropnie płacze?
— Przysiągłbyś, że to dzwon gdzieś dzwoni.
— Nie; ztąd go nie słychać.
— Cicho!
— Ztąd go nie słychać.
— Ja słyszę.
— Ja słyszę także.
— Zdrowaś Maryo!
Umilkły wszystkie, przeżegnały się i pochyliły głowy. Zdawało się, że kilka fal głębokich tonów dobiegło z oddalonego miasteczka, zaledwie dosłyszalnych; ale płacz dziecka niedopuszczał, by je dosłyszało natężone ucho. I raz jeszcze nic nie było słychać prócz tej żałosnej skargi. Matka opadła na kolana w nogach kołyski, pochylona aż do ziemi. Hipolita schylona, modliła się gorąco.
— Patrzaj, tam, w otworze drzwi — szepnęła jedna z kobiet swej sąsiadce.
Jerzy, baczny i zaniepokojony, odwrócił głowę. Framuga drzwi pełną była cienia.
— Patrzaj, tam, we drzwiach. Nic nie widzisz?
— Tak, widzę — odpowiedziała druga, niepewna, nieco stropiona.
— Co to? Co tam widać? — spytała trzecia.
— Co widać? — pytała czwarta.
— Co widać?
Nagle ciekawość i przestrach ogarnął je wszystkie. Poglądały ku drzwiom. Dziecko wciąż płakało. Matka podniosła się i poczęła również wpatrywać się rozszerzonemi oczyma w te drzwi, którym ciemność dodawała tajemniczości. Pies szczekał w oliwnych zaroślach.
— Co to? — spytał Jerzy głośno, nie bez pewnego wysiłku wszakże, sam bronił się od trwogi, co ogarniała jego wyobraźnię. — Co tam widzicie?
Żadna z kobiet nie śmiała odpowiedzieć. Wszystkie w cieniu widziały błyszczącą jakąś postać, niepochwytnych kształtów.
W tedy postąpił ku drzwiom. Kiedy przeszedł próg, gorąco szalone i wyziew wstrętny zatamowały mu oddech. Odwrócił się i wyszedł.
— To kosa — rzekł.
W samej rzeczy była to zawieszona na ścianie kosa.
— Ach, kosa...
I głosy ozwały się znowu:
— Liberato! Liberato!
— Czyś ty zwaryowała?
— Zwaryowała.
— Noc zapada. Idziemy.
— Dziecko już nie płacze.
— Biedne stworzenie! Zasnęło?
— Nie płacze już.
— Teraz wsuńcież kołyskę; wieczór wilgotny. Pomożemy ci, Liberato.
— Biedne stworzenie! Czy śpi?
— Powiedziałbyś, że to mały trupek. Nie rusza się wcale.
— Wnieśże do domu kołyskę. Czy słyszysz nas, Liberato?
— Ona zwaryowała.
— Gdzie lampa? Józef powróci. Nie masz lampy? Józef powróci z wapniami.
— Ona zwaryowała widocznie. Nie mówi nic już.
— No, idźmyż. Dobranoc.
— Biedna udręczona dziecina. Czy też śpi?
— Śpi, śpi... Już przestało cierpieć przynajmniej.
— O, Panie Jezu, ocal je!
— Miej nas w swojej opiece, Boże!
— Adieu, adieu! Dobranoc.
— Dobranoc!
— Dobranoc!