Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Z kilku przerwami sennego ociężenia, miała ona zawsze szaloną ochotę wychodzenia, robienia wycieczek dalekich, biegania po wybrzeżach i wsiach sąsiednich, zbadania wszystkich ścieżek nieznanych. Pobudzała swego towarzysza, czasami pociągała go z sobą gwałtem; czasami także i on ją doganiał niespodziewanie.
Chcąc dostać się na wzgórze, szli zwykle drogą, obrzeżoną dwoma gestemi szpalerami fiołków, pośród których wykwitały kielichy szerokie i delikatne innych kwiatów pięciolistnych, wonnych.
Po za temi żywopłotami, falowały pochylone w dół kłosy na swych łodygach, żółtawej ziemi, co lada chwila miała się zamienić w złoto; a miejscami zboża te były tak wysokie i gęste, że przenosiły żywopłot, przywodząc na myśl piękną czarę, z której płyn przelewa się przez brzegi.
Nic nie uszło czujnego oka Hipolity. Pochylała się co minutę, by zdmuchnąć puszek z wątłej łodyżki kwiatu. Co minuta zatrzymywała się, by się przyjrzeć jakiemuś pajączkowi, co się wdrapywał po nizko rosnącym kwiatku na wysoką gałąź, po niewidzialnej nici.
Na wzgórzu, w półkolu zacieśnionem i oblanem promieniami słońca, było małe pólko lnu już suchego. Łodygi żółkniejące unosiły na szczycie kulkę złotą, tu i owdzie złoto zdawało się poczerniałem rdzą żelazistą. Najwyższe łodygi chwiały się niedostrzegalnym niemal ruchem. Na skutek tej niezmiernej lekkości, całość przywodziła na myśl jakąś niezmiernie delikatną robotę złotniczą.
— Widzisz, to istny filigran! — ozwała się Hipolita.
Jałowiec poczynał już opadać z kwiatu. Tu i owdzie opadał z krzaków rodzaj białej pianki, po innych ślizgały się wielkie gąsienice pomarańczowe i czarne, miękie z pozoru jak aksamit. Hipolita wzięła z nich jedną do ręki, której puszek pocentkowany był purpurą i spokojnie trzymała ją na dłoni.
— To piękniejsze jeszcze, niż kwiat — rzekła.
Jerzy zauważył i to nie po raz pierwszy, że brak w niej było zupełnie wszelkiego instynktowego obrzydzenia względem owadów i że wogóle nie doznawała bynajmniej tej żywej i niepokonanej odrazy, której on sam doznawał zwykle dla całej masy rzeczy, uchodzących za nieczyste.
— Rzućże to, proszę cię!
Poczęła śmiać się i wyciągnęła rękę, jakby zamierzała położyć mu gąsienicę na szyi. Krzyknął i rzucił się wstecz; to wywołało u niej śmiech jeszcze gwałtowniejszy.
— O, cóż za odważny mężczyzna!
Rozochocona tą zabawką, poczęła go ścigać między pniami młodych dębczaków po stromych ścieżkach, które tworzyły rodzaj górzystego labiryntu. Wybuchy jej śmiechu płoszyły z pośród kamieni gromady szarych wróbli.
— Dajże pokój, daj pokój! Zestraszysz owce.
Trzodka owiec zestraszonych, rozbiegała się na wszystkie strony, wlokąc za sobą po skalistej pochyłości kłębek łachmanów, brudno niebieskich.
— Stój! Patrzaj! Nic już nie mam.
I ukazywała uciekającemu próżne już ręce.
— Pomóżmy niemowie.
I podążyła ku kobiecie w łachmanach, która daremne czyniła wysiłki, by zegnać do kupy owce, poprzywiązywane na długich linkach, uplecionych z wiciny. Pochwyciła za zwój linek, zaparła się nogami o kamień, ku większej odporności. Była zdyszana, z zaczerwienioną twarzą i w tej pozie gwałtownego naprężenia, była istotnie piękną. Piękność jej zapalała się niespodziewanie, jak pochodnia.
— Cbodźże, chodź i ty tutaj — wołała na Jerzego, udzielając mu również swej szczerej, dziecinnej niemal wesołości.
Owce zatrzymały się w kępkach jałowcu. Było ich sześć ogółem, trzy czarne i trzy białe a każda miała węzeł z łoziny zadzierzgnięty dokoła wełnistej szyi. Kobieta pasąca je, wychudła, ledwie okryta niebieskawemi łachmanami, gestykulowała żywo a usta jej bezzębne wydawały kwik jakiś niezrozumiały. Zielonawe, maleńkie oczy, bez rzęs, kaprawe, załzawione i krwią zabiegłe, miały wyraz złośliwy.
Kiedy Hipolita podała jej jałmużnę, ucałowała podane jej pieniądze. Potem, puszczając sznury, zdjęła z głowy łachman, który już nie miał ani kształtu, ani barwy, pochyliła się ku ziemi i powoli, z nadzwyczajną uwagą poczęła zawiązywać pieniądze w liczne węzły.
— Zmęczyłam się — rzekła Hipolita. — Siądźmy tutaj na chwilę.
Usiedli. Jerzy spostrzegł wówczas, że to miejsce sąsiadowało z wielkiem polem jałowcowem, na którem w ów majowy poranek pięć dziewcząt zbierało kwiaty dla usypania niemi drogi pięknej rzymiance. Ranek ten obecnie wydawał mu się już niesłychanie dalekim, zapadłym gdzieś w mgły senne. Przemówił
— Czy widzisz tam ot te krzaki, niemal zupełnie odarte z kwiecia? Tam to właśnie napełnialiśmy kosze, żeby ukwiecić twoją drogę, w dzień twego przyjazdu... O, co to był za dzień! Pamiętasz?...
Uśmiechnęła się i w porywie nagłego rozrzewnienia, pochwyciła jego rękę, zatrzymując w uścisku swych dłoni; twarz oparła o ramię kochanka, zatapiając się w uroku tego wspomnienia, tej samotności, tej ciszy, tej poezji.
Od czasu do czasu, powiew wietrzyka przebiegał po wierzchołkach dębów; w dole zaś, nieco dalej, w szarawej zieleni drzew oliwnych, migotała od chwili do chwili, fala jasnego srebra. Niemowa oddalała się drobnym kroczkiem za pasącemi się owcami; i zdawało się, że swemi ślady pozostawia za sobą coś fantastycznego, niby odblask legend, w których czarownice zamieniały się w ropuchy na zakręcie ścieżek.
— Czyż nie jesteś teraz już szczęśliwym? — szepnęła Hipolita.
Jerzy myślał: „Przeminęły już dwa tygodnie od jej przyjazdu a we mnie nic się nie zmieniło dotąd. Zawsze tenże sam niepokój, też same obawy, toż samo niezadowolenie! Zaledwie rozpoczęliśmy to życie a ja już przewiduję jego koniec. Co robić, by się módz cieszyć chwilą obecną?” Niektóre zdania jednego z listów Hipolity przyszły mu na pamięć: O, kiedyż danem mi będzie spędzać obok ciebie dni całe, żyć twojem życiem? Zobaczysz, nie będę ja już teraz tąż samą, dawną kobietą... Wypowiadać ci będę myśl moją każdą a ty wzajem podzielisz się każdą twoją ze mną. Będę twoją kochanką i przyjaciółką razem, twoją siostrą; a jeśli uznasz mnie godną tego, będę i twoją doradczynią... We mnie tyś znaleźć powinien słodycz i odpocznienie... Będzie to życie miłości, jakiego nie widziano dotąd...
I myślał dalej: „Od dwóch tygodni życie nasze składa się z drobnych wydarzeń czysto materyalnych, w rodzaju tych, co dzisiejsze. To prawda: już w niej zaobserwowałem inną kobietę! Poczyna się zmieniać, nawet zewnętrznie. Nie do wiary, jak szybko przychodzi do zdrowia. Powiedziałbyś, że każde odetchnienie wychodzi jej na korzyść, że każdy owoc zamienia się u niej w krew natychmiast, że dobre to powietrze wnika w nią wszystkiemi porami. Stworzona była widocznie do tego istnienia bezczynnego, pełnego swobody, uciech fizycznych, bez troski. Do tej pory nie wyszło z ust jej ani jedno poważne słowo, które okazałoby, że dusza czemś jest zajętą. Ilekroć milczy lub siedzi nieruchoma, to z pewnością tylko dlatego, że muskuły jej są zmęczone, jak w tej chwili”.
— O czem myślisz? — spytała nagle.
— O niczem. Jestem szczęśliwy.
Po chwili milczenia, podjęła znowu:
— Możebyśmy ztąd poszli?
Podnieśli się. Złożyła mu głośny pocałunek na ustach. Była ogromnie wesołą, nie mogła ustać na miejscu. Co chwila rozłączała się z nim i zbiegała szybko po jakiej pochyłości skał; a ilekroć chciała powstrzymać swój rozpęd, chwytała się za pień młodego dębczaka, który skrzypiał i giął się we dwoje pod tym naciskiem.
Zerwała lila kwiatek i poczęła go wysysać.
— Szczery miód!
Zerwała takiż sam drugi i podniosła go do warg kochanka.
— Skosztuj!
A po ruchu jej ust sądzić było można, że ona sama powtórnie rozkoszuje się tą słodyczą.
— Tyle tu kwiatów, tyle pszczół, że z pewnością ul musi być gdzieś w pobliżu — mówiła dalej. — Którego ranka, kiedy ty będziesz spał jeszcze, ja się puszczę na poszukiwanie tego ula... Przyniosę ci plaster miodu.
Paplała dość długo o tej wyprawie, która się jej uśmiechała bardzo; a w jej słowach, obok żywości rzeczywistego wrażenia, było coś ze świeżości poranka, z tajemniczości lasu, jakaś niecierpliwość poszukiwania, radość z odkrycia, jasność barwy i słodycz miodu.
Zatrzymali się nad wybrzeżem, na granicy części zadrzewionej, pociągani smętkiem, który szedł od morza.
Morze miało dziś delikatny koloryt, między zieloną a błękitną barwą; zieloność przeważała sto pniowo zwolna; niebo zaś, o błękicie ołowianym u zenitu, porznięte obłoczkami tu i owdzie, nabierało różanych odblasków dołem, w kierunku Ortone. Ta jasność, odbijała się nieco bledszym odcieniem na powierzchni wód i przywodziła na myśl rozsypane listki róż opadłych, płynących na fali. Na tem tle morskiem, piętrzyły się harmonijnemi stopniami naprzód dwa rozłożyste dęby o ciemnych konarach, potem oliwne drzewa srebrzyste, dalej drzewa figowe o żywym kolorycie liści i fioletowych gałęziach. Księżyc pomarańczowo-żółty, olbrzymi, prawie w pełni, występował na obręcz nieboskłonu, podobny do kryształowego globu, przez który prześwieca jakiś kraj fantastyczny, wyobrażony w płaskorzeźbie na tarczy z szczerego złota.
Z pobliża i z oddali dochodził świergot ptactwa. Słychać było ryk wołu; potem bek owiec; później znów płacz dziecka. Była chwila zupełnej ciszy, w której zamilkły wszystkie odgłosy; i nic już nie było słychać, prócz tego płaczu jedynie.
Była to skarga, nie gwałtowna i przerywana, ale piskliwa i bezustanna, niemal łagodna. I pociągała ona duszę, odrywała od czaru zapadającego zmierzchu po to, by przejąć dziwnem jakiemś udręczeniem odpowiadającem cierpieniu tej nieznanej istoty, tego niewidzialnego maleństwa.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita, której głos, zmieniony już współczuciem, mimowolnie stał się cichszym. — Wiem już co to za dziecko tak płacze.
— Ty to wiesz? — spytał Jerzy, który na dźwięk głosu i zmianę w rysach kochanki, dziwnie drgnął jakoś.
— Wiem.
Wciąż jeszcze miała wytężone ucho w stronę, z której dobiegał ten jęk płaczliwy, który teraz zdał się napełniać całą wioskę. I dodała:
— To dziecko ssane przez upiory...
Wymówiła te słowa bez cienia uśmiechu, jak gdyby sama wierzyła w ten zabobon.
— Mieszka ot tam, w tej ruderze. Kandya opowiadała mi o niem.
Po krótkiej chwili wahania, przez którą oboje wsłuchiwali się w płacz ten i w wyobraźni widzieli konającą dziecinę, Hipolita zaproponowała:
— A może poszlibyśmy je zobaczyć? To niedaleko ztąd.
Jerzy był niezdecydowany, obawiał się smutku tego widoku i zetknięcia z ludźmi, strapionymi a nieokrzesanymi.
— No, dobrze? — powtórzyła Hipolita, która nie mogła oprzeć się ciekawości — To tam, w tej ruderze, pod tą sosną. Znam dobrze drogę.
— Chodźmy!
Szła prosto przed siebie, przyśpieszając kroku przez pole, leżące na stoku góry. Milczeli oboje; cała ich uwaga skierowana była tylko na tę skargę dziecięcą, którą się kierowali. I za każdym krokiem niepokój ich wrastał, stawał się bardziej dojmującym, w miarę jak skarga była wyraźniejszą i malowała dokładniej to biedne, zbolałe ciało bezkrwiste, z którego piersi wydzierał się ten jęk bólu.
Przeszli gaik pomarańczowych drzew wonnych, po których opadłem kwieciu, stąpały ich nogi. Na progu chaty sąsiadującej z tą, której szukali, siedziała kobieta niezmiernie otyła; a to potwornie rozrosłe ciało, nosiło głowę maleńką i okrągłą, o łagodnych oczach, białych zębach i spokojnym na ustach uśmiechu.
— Gdzie ty idziesz, pani? — spytała kobieta, nie podnosząc się z miejsca.
— Idziemy zobaczyć dziecko, ssane przez upiory.
— Po co? Zostań lepiej tutaj i odpocznij. Jeśli ci chodzi o dzieci i u mnie ich nie brak takie. Patrzaj!
Troje, czy czworo dzieci nagich, z tak wielkiemi brzuchami, że można je było posądzić o wodną puchlinę, włóczyło się po ziemi, kwicząc, przewracając się i niosąc do ust wszystko, co im wpadło pod rękę. A kobieta trzymała na ręku jeszcze piąte dziecko, całe pokryte brunatnemi strupami, z pośród których wychylały się wielkie oczy przeczyste i lazurowe, podobne do cudnej piękności kwiatów.
— Widzisz sama, że i mnie ich nie braknie a najmłodsze jeszcze w dodatku jest chore. Zatrzymaj się więc tutaj u nas trochę.
Uśmiechała się, oczyma wzywając wspaniałomyślności obcej pani. I z wyrazem, w którym odgadnąć było można pragnienie zniechęcenia ciekawych gości, m pomocą niejasnej wzmianki o niebezpieczeństwie:
— Po co ci tam iść? — powtarzała. — Patrz jakie to jest chore.
I znów ukazywała nieszczęsne dziecko, nie udając jednak boleści, jak gdyby po prostu tylko przedstawiała przybyłej przedmiot godzien litości, bliższy, w zamian za inny, bardziej oddalony, jak gdyby chciała powiedzieć: „Ponieważ czujesz potrzebę litowania się, bądź litościwą względem tego, które masz przed sobą“.
Jerzy przypatrywał się z wielką przykrością tej biednej twarzyczce oszpeconej, w której wielkie oczy czyste i jasne, jak się zdało, brały w siebie całe światło rozlane wśród tego czerwcowego wieczora.
— Co mu jest? — spytał matki.
— Eh, panie, któżby to wiedział kiedy? — odparła otyła kobieta, zawsze z tymże samym nie zmąconym spokojem.
— Jest mu, czem się Bogu podobało je nawiedzić.
Hipolita obdarzyła ją jałmużną, poczem zwrócili się do drugiej rudery, unosząc z sobą wyziew mdlący, co się wydzielał z tych drzwi pełnych cienia.
Nie mówili nic z sobą. Serca ich ściskały się, na usta występował niesmak, nogi uginały się pod nimi. Słyszeli wciąż piskliwy płacz, zmięszany z innemi głosami, z innemi dźwiękami i dziwili się, że mogli z tak daleka słyszeć ten jeden głos wyłącznie i tak wyraźnie jeszcze. Co wszakże pociągnęło ich oczy, to sosna wysoka i prosta, której pień silny, odcinał się na tle rozlanego światła zachodu, wznosząc w górę wierzchołek melodyjny od świergota wróbli, co go obsiadły tłumnie.
Za ich nadejściem, szept pobiegł wśród kobiet, zebranych dokoła nieszczęśliwej ofiary.
— To ci państwo obcy, co mieszkają u Kandyi!
— Przyjdźcie, przyjdźcie!
I kobiety, stojące zwartem kołem, rozstąpiły się, dając przystęp przybyłym. Jedna z nich, stara, o pomarszczonej skórze i cerze ziemistej, o zamglonych bez wyrazu oczach, białawych i szklistych w głębi zaklęsłych orbitów, rzekła zwracając się do Hipolity i dotykając jej ramienia.
— Patrzaj, pani, patrzaj! Upiory tak wysysają to biedne stworzenie! Patrz do jakiego doprowadziły je stanu! Niechaj Bóg strzeże twoich dzieci!
Głos jej tak był suchy, że wydawał się sztucznym i przypominał dźwięki, wydawane przez automaty.
— Przeżegnaj się pani! — dodała jeszcze.
A ostrzeżenie to dziwnie jakoś brzmiało ponuro w tych ustach bez warg, w których głos utracał ludzki swój charakter i stawał się jakąś rzeczą martwą. Hipolita zrobiła znak krzyża i popatrzyła na swego towarzysza.
Na dworze, przed drzwiami rudery, kobiety ustawiły się kołem, niby dokoła jakiegoś widowiska, od czasu do czasu tylko dając jaki znak ubolewania. I koło to zmieniało się bez przerwy: jedne, zmęczone już przypatrywaniem się, odchodziły; inne przybywały znów z domów sąsiednich. A wszystkie niemal, na widok tej powolnej śmierci, powtarzały też same niemal gesty, też same słowa.
Dziecko spoczywało w kołysce sosnowej nieheblowanej, podobnej do trumienki bez wieka. Nieszczęśliwe stworzenie, nagie, wątłe, wychudłe, zielonkowate, płakało bezprzestannie, poruszając bezsilnemi rękami i nóżkami, na których nic już nie było, prócz skóry i kości, jakby przyzywało pomocy. Matka zaś, siedząca w nogach łóżeczka, zwinięta w kłębek, tak że głową dotykała kolan, zdawała się nic nie słyszeć zupełnie. Rzekłbyś, że jakiś ciężar straszliwy przywalił jej kark i niedozwala się wyprostować. Chwilami, machinalnym ruchem kładła na brzeg kolebki ciężką, namuloną, spaloną od słońca rękę; i poczynała kołysać, nie zmieniając pozycyi, nie przerywając milczenia. A wtedy święte obrazki, talizmany i relikwie, któremi sosnowa kołyska była niemal w zupełności pokryta, chwiały się i szczękały w czasie jakiejś przerwy w płaczu dziecka.
— Liberato! Liberato! — zawołała jedna z kobiet wstrząsając ją za ramię. — Patrzaj Liberato! Pani przyszła; pani jest w twoim domu. Patrzaj!
Matka podniosła czoło powolnie i obejrzała się dokoła błędnym wzrokiem; potem utkwiła w odwiedzającej oczy suche i martwe, w głębi których mniej było boleści i znużenia, niż trwogi ponurej: tego lęku przed jakimś czarem tajemniczym, przeciw któremu żaden egzorcyzm nie poradzi, obawy przed temi istotami nienasyconemi, które zawładnęły teraz jej domem i które nie opuszczą go może, aż dopiero wraz z ostatnim trupem.
— Mówże, mów! — nastawała jedna z kobiet, potrząsając ją znów za ramię. — Mówi Powiedz pani, żeby cię posłała do cudownej Madonny.
Inne otoczyły Hipolitę, zanosząc chórem błagania.
— O, tak, pani, ulituj się nad nią, zrób jej tę łaskę! Poślij ją do Madonny! Poślij ją do Madonny.
Dziecko płakało mocniej. Na wierzchołku wielkiej sosny wróble ćwierkały przeraźliwie. W pobliżu, między bezkształtnemi pniami drzew oliwnych, pies naszczekiwał głośno. Księżyc poczy nał rysować na drodze cienie.
— Owszem — wybąknęła Hipolita, niezdolna dłużej już wytrzymać nieruchomego wzroku ponurej matki. — Tak, tak, poślemy je... jutro...
— Nie, jutro nie; w sobotę pani.
— W sobotę, to wigilia.
— Każ jej kupić gromnicę.
— Piękną gromnicę.
— Grubą na jakie dziesięć funtów przynajmniej.
— Słyszysz, Liberato? Słyszysz?
— Pani cię pośle do cudownej Madonny.
— Madonna ulituje się nad tobą.
— Mówże, mów!
— Ona zaniemiała, proszę pani.
— Od trzech dni nic już nie mówi.
Pośród zmięszanych krzyków kobiet, dziecko płakało coraz mocniej.
— Słyszysz, jak to maleństwo płacze?
— Zawsze tak płacze, jeszcze bardziej skoro noc zapada.
— Może już jeden przychodzi...
— Może dziecko już go zobaczyło...
— Przeżegnaj się, signora.
— Noc zapada.
— Czy słyszysz jak okropnie płacze?
— Przysiągłbyś, że to dzwon gdzieś dzwoni.
— Nie; ztąd go nie słychać.
— Cicho!
— Ztąd go nie słychać.
— Ja słyszę.
— Ja słyszę także.
Zdrowaś Maryo!
Umilkły wszystkie, przeżegnały się i pochyliły głowy. Zdawało się, że kilka fal głębokich tonów dobiegło z oddalonego miasteczka, zaledwie dosłyszalnych; ale płacz dziecka niedopuszczał, by je dosłyszało natężone ucho. I raz jeszcze nic nie było słychać prócz tej żałosnej skargi. Matka opadła na kolana w nogach kołyski, pochylona aż do ziemi. Hipolita schylona, modliła się gorąco.
— Patrzaj, tam, w otworze drzwi — szepnęła jedna z kobiet swej sąsiadce.
Jerzy, baczny i zaniepokojony, odwrócił głowę. Framuga drzwi pełną była cienia.
— Patrzaj, tam, we drzwiach. Nic nie widzisz?
— Tak, widzę — odpowiedziała druga, niepewna, nieco stropiona.
— Co to? Co tam widać? — spytała trzecia.
— Co widać? — pytała czwarta.
— Co widać?
Nagle ciekawość i przestrach ogarnął je wszystkie. Poglądały ku drzwiom. Dziecko wciąż płakało. Matka podniosła się i poczęła również wpatrywać się rozszerzonemi oczyma w te drzwi, którym ciemność dodawała tajemniczości. Pies szczekał w oliwnych zaroślach.
— Co to? — spytał Jerzy głośno, nie bez pewnego wysiłku wszakże, sam bronił się od trwogi, co ogarniała jego wyobraźnię. — Co tam widzicie?
Żadna z kobiet nie śmiała odpowiedzieć. Wszystkie w cieniu widziały błyszczącą jakąś postać, niepochwytnych kształtów.
W tedy postąpił ku drzwiom. Kiedy przeszedł próg, gorąco szalone i wyziew wstrętny zatamowały mu oddech. Odwrócił się i wyszedł.
— To kosa — rzekł.
W samej rzeczy była to zawieszona na ścianie kosa.
— Ach, kosa...
I głosy ozwały się znowu:
— Liberato! Liberato!
— Czyś ty zwaryowała?
— Zwaryowała.
— Noc zapada. Idziemy.
— Dziecko już nie płacze.
— Biedne stworzenie! Zasnęło?
— Nie płacze już.
— Teraz wsuńcież kołyskę; wieczór wilgotny. Pomożemy ci, Liberato.
— Biedne stworzenie! Czy śpi?
— Powiedziałbyś, że to mały trupek. Nie rusza się wcale.
— Wnieśże do domu kołyskę. Czy słyszysz nas, Liberato?
— Ona zwaryowała.
— Gdzie lampa? Józef powróci. Nie masz lampy? Józef powróci z wapniami.
— Ona zwaryowała widocznie. Nie mówi nic już.
— No, idźmyż. Dobranoc.
— Biedna udręczona dziecina. Czy też śpi?
— Śpi, śpi... Już przestało cierpieć przynajmniej.
— O, Panie Jezu, ocal je!
— Miej nas w swojej opiece, Boże!
— Adieu, adieu! Dobranoc.
— Dobranoc!
— Dobranoc!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.