Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pies szczekał wciąż w gaju oliwnym, gdy tymczasem Jerzy i Hipolita powracali ścieżką ku domowi Kandyi. Kiedy zwierzę poznało mieszkańców domu, umilkło i w podskokach wybiegło na ich spotkanie.
— Patrzaj, to Giardino! — zawołała Hipolita i pochyliła się, by popieścić poczciwe zwierzę, które już polubiła. — On nas wołał. Już też późno.
Księżyc wśród ciszy wznosił się coraz wyżej, powoli, poprzedzany falą światła, która zalewała stopniowo cały lazur. Wszystkie odgłosy wioski zasypiały pod tą pogodną jasnością. I to niespodziewane ustanie wszystkich odgłosów, wydało się nadnaturalnem niemal Jerzemu, którego niewytłomaczony przestrach czynił dziwnie czujnym.
— Zatrzymaj się na chwilę — rzekł, przytrzymując Hipolitę.
I począł nasłuchiwać.
— Czego tak słuchasz?
— Wydawało mi się...
I oboje obejrzeli się po za siebie, w stronę płaszczyzny, którą przed ich wzrokiem zasłaniały drzewa oliwne.
Ale nic nie było słychać prócz równego, kołyszącego rytmu morza w wygięciu zatoki. Nad ich głowami świerszcz przeszył powietrze zgrzytem podobnym do tego, jaki wydaje dyament posuwający się po tafli szklanej.
— Czy ty sądzisz, że to dziecko umarło? — spytał Jerzy, nie mogąc ukryć swego wzruszenia. — Przestało płakać.
— To prawda! — ozwała się Hipolita. — I ty sądzisz, że umarło
Jerzy nie odpowiedział nic. Puścili się napowrót w drogę pod srebrzystemi drzewy oliwnego gaju.
— Czyś ty się dobrze przypatrzyła matce? — spytał jeszcze po chwili milczenia; widocznie prześladował go cały ten ponury obraz.
— Boże mój! Boże!
— A ta stara, co cię trąciła w łokieć.. Co to za głos, jakie oczy!
Słowa te zdradzały szczególniejsze przerażenie, które nim owładło, jak gdyby ten widok rzeczywisty odsłonił przed jego umysłem okropne jakieś, nieznane mu dotąd rzeczy, jak gdyby życie nagle przedstawiło mu się z jakiejś swej strony tajemniczej i straszliwej, raniąc go i znacząc niezmazanym stygmatem.
— Wiesz, kiedy wszedłem do tej chaty, na ziemi, za drzwiami, leżało jakieś zdechłe zwierzę, które musiało już być nawpół zgniłem... Wyziew był taki, że niepodobna było oddychać.
— Co ty mówisz?
— Był to kot czy pies. Nie zdołałem rozróżnić... Trudno było wogóle rozróżnić coś w tej ciemności.
— Jesteś tego pewien.
— Tak, tak. Bez wszelkiego wątpienia leżało tam jakieś martwe zwierzę... Ten wyziew...
Pod wrażeniem budzącego się w nim wspomnienia, wstrząsnął się cały z obrzydzenia.
— Ale z jakiej przyczyny? — pytała Hipolita, która czuła jak i jej udziela się wrażenie strachu i obrzydzenia.
— Alboż wiedzieć można?
Pies zaszczekał, jakby zawiadamiając. Przybyli już do domu. Kandya czekała na nich i stół pod dębem był już przygotowany.
— Jakże powracasz dziś późno, signora! — za wołała uprzejma gospodyni z uśmiechem. — Zkąd przychodzisz? Co mi dasz za to, jeśli zgadnę?... Nieprawdaż, że poszłaś zobaczyć dziecko Liberaty Mannella... Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Kiedy kochankowie zasiedli już do stołu, podeszła zaciekawiona, by ich wypytać o wszystko.
— Widziałaś je pani? Nie może przyjść do siebie, nie powraca do zdrowia. A przecież ojciec i matka zrobili wszystko, by je ocalić.
Czego też bo nie robili! Kandya opowiedziała o wszystkich próbowanych sposobach, wszystkich egzorcyzmach. Przychodził ksiądz i pokrywszy głowę dziecka brzegiem swej stuły, odmawiał nad nim słowa z Ewangelii. Matka zawiesiła nadedrzwiami krzyż z wosku, poświęcany w dzień Wniebowstąpienia; pokropiła święconą wodą zawiasy drzwi i odmawiała na cały głos „Wierzę w Boga“, trzy razy po sobie; włożyła garść soli w kawałek płótna, które następnie zawiązała i zawiesiła na szyi umierającego syna. Ojciec odbył siedem nocy: przez siedem następujących po sobie nocy czuwał w ciemnościach przed latarką zapaloną i nakrytą rondlem, bacznie śledząc szmer każdy, gotów w każdej chwili pochwycić i zabić upiora. Jedno jedyne ukłucie szpilką wystarczyłoby, by go uczynić widzialnym dla oczu ludzkich. Ale te siedem nocy czuwanych przeszły bez rezultatu! Dziecko chudło i trawiło się bez ratunku z każdą niemal godziną. Nakoniec, za poradą jakiejś czarownicy, ojciec zabił psa i zwłoki jego położył za drzwiami. Tym sposobem upiór nie może wejść, dopóki nie porachuje wszystkich włosów szerści zdechłego zwierzęcia...
— Słyszysz? — rzekł Jerzy do Hipolity.
Nie jedli już; serce ścisnęło im się litością na widok nagły tych mar dzikiego i ciemnego życia, co otaczało bezpotrzebną ich miłość.
— Niech Bóg nas strzeże od złego ducha! — powtórzyła Kandya i pobożnie, dłonią rozwartej ręki, dotknęła łona, które nosiło owoc żywy. — Niech Bóg strzeże twych dzieci, signora!
Potem dodała:
— Nic nie jesz dziś wieczór. Nie masz apetytu. Ta niewinna duszyczka zasmuciła ci serce. I twój mąż także nic nie je. Patrzaj.
Hipolita zagadnęła.
— Czy wiele ich umiera... tak samo?
— O — odparła Kandya — zła to okolica. Przeklęte plemię tu się mnoży. Nigdy tu człowiek nie jest bezpieczny. Niech nas Bóg strzeże od złego ducha!
Potarzała wciąż zaklęcie, potem dodała, ukazując stojący na stole półmisek:
— Widzisz te ryby? Pochodzą z Trabocco przyniósł je nam Turchino...
I zniżyła głos.
— Czy wiesz, od roku blizko Turchino wraz z całą swoją rodziną zostaje pod władzą złego ducha, od którego nie mógł się dotąd uwolnić.
— Kto to jest ten Turchino? — spytał Jerzy, którego wzrok zawisł na ustach młodej kobiety, podrażniony tajemniczością wszystkich tych historyj. — Czy to ten człowiek z Trabocco?
I przypomniał sobie tę twarz ziemistą, niemal bez podbródka, niewiele większą od pięści, z wielkim nosem sterczącym i spiczastym jak pysk szczupaka, między parą małych oczy połyskujących.
— Tak, panie. Patrzaj sam. Jeśli masz dobry wzrok, możesz go dojrzeć. Tej nocy łowi on ryby przy świetle księżyca.
I Kandya wskazała na czarniawych rafach wielką maszynę rybacką, to zbiorowisko pni odartych z kory, desek i lin okrętowych, których białość dziwna podobną była z daleka do olbrzymiego szkieletu, jakiegoś płazu przedpotopowego. W spokojnem powietrzu słychać było zgrzyt windy. Ponieważ przypływ był nieznaczny i skały odkryte, woń morskich porostów przeważała na wybrzeżu mocniejsza i świeższa, niż wyziewy urodzajnych wzgórzy.
Hipolita wciągała z lubością ten zapach upajający, przejęta już całkowicie tem silnem wrażeniem, od którego drżały jej nozdrza i przymykały się nawpół powieki. Poszepnęła:
— Och, co za rozkosz! Nie czujesz, Jerzy?
On uważnie słuchał słów Kandyi i w wyobraźni widział niemy dramat rozgrywający się na morzu. Widmom, wywołanym przez tę naiwną kobietę wśród pogodnej nocy, dusza jego skłonna do tajemniczości i z natury zabobonna, użyczała życia i tragicznej grozy bez granic. Po raz pierwszy zajrzał on przelotnie w życie tej rasy, nieznanej dlań dotąd, całego tego ludu nędznego, pełnego instynktów zwierzęcych i zwierzęcych boleści, zgiętego i pocącego się nad glebą lub zakopanego w głębi chat, pod ustawiczną groźbą jakichś potęg tajemniczych. Między uroczem bogactwem ziemi, które wybrał na tło dla swej miłości, odkrywał gwałtowne burzenie się ludzkiego żywiołu; i sprawiało mu to takie wrażenie, jakby nagle odkrył rojące się robactwo wśród bogatych, wspaniałych zwojów włosów namaszczonych wonnościami. Doznawał tegoż samego dreszczu, który go przejmował już poprzednio przy zetknięciu się z życiem, brutalnie mu się odsłaniającem tak niedawno, na widok swych najbliższych, ojca, brata, biednej żarłocznej dewotki. Nagle przestał się czuć sam z swą kochanką pośród ubłogosławionych istot roślinnego świata, pod których korą, zdało mu się kiedyś, że dopatruje się myśli. Poczuł się wprost przeciwnie otoczonym i jakby naciskanym przez tłum nieznany, który nosząc w sobie tę samą żywotność, jaką mają pnie drzew, ślepą, uporną i niezmienną, spowinowacony z nim był związkami gatunku i mógł mu udzielić bezpośrednio swego cierpienia jednem spojrzeniem, gestem, westchnieniem, łkaniem, jękiem, okrzykiem.
— Oh, zła to okolica! — powtarzała Kandyaimierci“. 19 wstrząsając głową. — Ale Mesyasz z Chapelles przyjdzie niebawem oczyści ziemię...[1]
— Mesyasz?
— Ojcze — zawołała Kandya, zwracając się w stronę domu — kiedy to ma przyjść Mesyasz?
Stary ukazał się na progu.
— W tych dniach już — odpowiedział.
I zwracając się ku wybrzeżom, kąpiącym się w półświetle księżyca, co się gubiły gdzieś aż ku Otrone, gestem zaznaczył tajemniczość tego nowego wybawcy, w którego lud wioskowy wierzył i w którym pokładał całą nadzieję.
— W tych dniach już. Niezadługo.
I stary, którego brała ochota pogawędki, zbliżył się do stołu, popatrzał na swego gościa z niepewnym uśmiechem i spytał:
— Ty nie wiesz, co to za jeden?
— To może Symplicyusz — rzekł Jerzy, w którego pamięci budziło się niejasne i oddalona wspomnienie tego Symplicyusza z Sulmone, który wpadał w ekstazę, oczy utkwiwszy w słońcu.
— Nie signore — Sembri umarł. Nowym Mesyaszem jest Orestes z Chapelles.
I starzec jednoki gorącemi słowy począł kreślić w barwnych obrazach świeżo obiegającą legendę, taką, jaka się urobiła w wierze ludności wiejskiej.
Orestes, będąc braciszkiem u kapucynów, zapoznał się z Symplicyuszem w Sulmone i nabył od niego sztuki czytania przyszłych rzeczy w tarczy wschodzącego słońca. Potem rozpoczął obiegać świat; poszedł do Rzymu i mówił tam z papieżem; w innym znów kraju rozmawiał z którymś królem. Powróciwszy do Chapelles, swej ojczyzny, przebył siedm lat na cmentarzu w towarzystwie kościotrupów, nosząc włosienicę i biczując się dnie i noce dyscypliną. Kazał on w parafialnym, kościele i wzruszał do łez grzeszników. Potem odjechał znów na pielgrzymkę do wszystkich miejsc świętych; przez trzydzieści dni był na górze w Ankonie, dwanaście dni pozostawał na górze św. Bernarda; wdarł się na najwyższe szczyty, gołą głowę wystawiając na śniegi i zamiecie. Powróciwszy następnie do Chapelles znów rozpoczął swe kazania w tamecznym kościele. Wkrótce potem wszakże prześladowany, wygnany przez swych wrogów, schronił się na Korsykę i tam stał się apostołem, postanowił przebiegać całe Włochy i zapisywać krwią swoją na drzwiach każdej willi imię przeczystej Dziewicy. Jako apostoł powrócił do swego kraju, oznajmiając, że zobaczył gwiazdę w pośrodku gęstwy drzew i od niej otrzymał „słowo“. I nakoniec, z natchnienia Ojca Przedwiecznego, przybrał wielkie imię Nowego Mesjasza.
Pielgrzymował teraz po wsiach, przebrany w czerwoną tunikę i płaszcz błękitny, z długiemi, spływającemi na ramiona włosami i z brodą przyciętą po nazareńsku. Apostołowie jego towarzyszyli mu; byli to ludzie, co porzucili motyki i pługi, by się poświęcić dla tryumfu nowej wiary. W Pantaleonie Donadio odżył duch świętego Mateusza; w Antonim Secamiglio odżył duch świętego Piotra; w Józefie Scurti duch Maksymina; w Maryi Klarze duch świętej Elżbiety. A Wincenty de Giambattista, który reprezentował Michała Archanioła, był poprzednikiem Mesyasza.
Wszyscy ci ludzie poprzednio uprawiali rolę, żęli zboże, hodowali winnice, wyciskali oliwki, prowadzili bydło na jarmarki i targowali się o jego cenę; prowadzili żonę do ołtarza i płodzili dzieci i patrzyli jak dzieci te rosły, rozwijały się i umierały; słowem pędzili życie wspólne wieśniakom, pośród równych sobie. A teraz szli śladami Mesyasza, uważani za jakieś uświęcone postacie przez tychże samych ludzi, z którymi, poprzedniego tygodnia jeszcze, spierali się o wagę pszenicy. Szli teraz przetworzeni, współuczestniczący w świętem powołaniu Oresta, przyobleczeni jego łaską. Czy to w polu, czy w domu posłyszeli głos, poczuli, że duchy czyste wstępują nagle w grzeszne ich ciała. Duch świętego Jana przebywał w Józefie Coppa; świętego Zacharyasza w Paskalu Basiliec. I kobiety otrzymywały również znaki. Jedna kobieta z Senegallia, żona niejakiego Angustinone, krawca z Chapelles, zapragnęła, by dowieść Mesyaszowi zapału swej wiary, wznowić ofiarę Abrahama, podpalając siennik, na którym spały jej dzieci. Inne kobiety innym znów poddawały się próbom.
I wybraniec pielgrzymował teraz po wsiach z orszakiem swoich apostołów i Magdalen. Z najodleglejszych okolic, z wybrzeży i gór tłumy biegły na jego spotkanie. O świcie, kiedy ukazywał się na progu domu, gdzie zamieszkał; widział zawsze gęstą ciżbę, na klęczkach go oczekującą. Wyprostowany we drzwiach siał słowo, słuchał spowiedzi, rozdzielał komunię w odłamkach chleba. Na swój pokarm używał jaj, przyprawionych bzowym kwiatem lub łebkami dzikich szparagów; jadał także jakąś miksturę z miodu, orzechów i migdałów, którą nazywał manną przez pamięć dla manny z pustyni.
Cudów jego niepodobna już było zliczyć. Przez prostą własność wielkiego, wskazującego i średniego palca, wzniesionych w górę, wyzwalał opętanych, leczył chorych, wskrzesał umarłych. Jeśli kto szedł się go radzić, nie pozostawiał mu czasu nawet na otwarcie ust a sam wymieniał mu natychmiast imiona wszystkich jego krewnych, przytaczał wszystkie interesy rodzinne, odsłaniał największe jego tajemnice. Uwiadamiał także o losie dusz zmarłych; wskazywał miejsca, gdzie były ukryte skarby; za pomocą pewnego rodzaju szkaplerzy trójkątnego kształtu, wypędzał z serc smutki.
— To Chrystus, co powrócił na ziemię — zakonkludował Cola Sciampagne gorąco, z akcentem wiary serdecznej. — I w nasze strony on przyjdzie. Czy nie widziałeś, jak zboża wyrosły wysoko? Czy nie widzisz, jak rozkwitły oliwne drzewa? Czy nie widzisz, jak winna latorośl obficie pokryła się gronami?
Pełen poszanowania dla wiary starca, Jerzy spytał poważnie:
— A w tej chwili, gdzież on jest?
— Teraz jest w Piomba — odpowiedział stary.
I wskazał na wybrzeża oddalone, gdzieś po za Ortone jeszcze, wywołując w umyśle swego gościa wizyę tego zakątka prowincyi Teramo, kąpiącej się w falach morskich; wizyę niemal mityczną ziem urodzajnych, zroszonych krętemi rzeczkami, gdzie wśród wieczystego drżenia topoli sączyły się strumienie wód po wygładzonem, żwirowem łożysku.
Po chwili milczenia, Cola podjął znowu:
— W Piomba jedno słowo wystarczyło mu, by powstrzymać pociąg w biegu na żelaznej drodze! Mój syn to widział. Nieprawdaż, Kandyo, że Vito opowiadał nam o tem?
Kandya przyświadczyła słowom starca i opowiedziała szczegóły spełnionego cudu. Mesyasz, okryty czerwoną tuniką, wyszedł naprzeciw pędzącego pociągu i szedł najspokojniej między dwoma szynami.
Mówiąc, tak Kandya jak starzec zwracali wciąż spojrzenia i giesty w dal, jak gdyby uświęcona osoba przybywającego była już widzialną dla nich.
— Słuchaj! — przerwała Hipolita, pociągając za ramię Jerzego, który zatapiał się coraz bardziej w wewnętrznym jakimś widoku, coraz dlań wyraźniejszym. — Nie słyszałeś nic?
Podniosła się, przeszła dziedziniec i przystąpiła do balustrady pod akacyami. On szedł za nią; przysłuchiwali się oboje.
— To procesya, w której idą pielgrzymi do Madonny z Casalbordino — objaśniła Kandya.
W spokoju księżycowego światła śpiew nabożny płynął powolnym i jednotonnym rytmem, z kolejnem następstwem głosów męzkich lub kobiecych, w równych odstępach. Jedne połowa chóru śpiewała strofkę głosem poważnym; druga powtarzała donośniejszemi tony refren, przeciągając dowolnie kadencję. I brzmiało to z daleka tak, jak zbliżanie się fali, wznoszącej się i opadającej bez przerwy.
Procesya zbliżała się z szybkością, wprost przeciwną powolności rytmu. Już pierwsi pielgrzymi ukazywali się na zakręcie ścieżki, w pobliżu pomostu Trabocca.
— Już idą! — zawołała Hipolita, wzruszona nowością tego, co widziała i co słyszała. — Już idąl A jakże liczai!
Szli zbitą masą. I przeciwieństwo pochodu ze śpiewem tak dziwny stanowiło obraz, że nadawało im pozór niemal fantastyczny. Zdawało się, że jakaś nadprzyrodzona siła popycha ich naprzód, bezwiednie, ku zamierzonemu celowi, kiedy tymczasem słowa, co z ust ich wybiegały, pozostają zawieszone w świetlanem powietrzu i falują wciąż w niem po ich przejściu jeszcze.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Mary!

Przeszli z ciężkim tupotem i przenikliwym wyziewem trzody, tak zwarci, ściśnieni między sobą, że z pośród zlanej tej masy nic nie wystawało, prócz wysokich kijów, w kształcie krzyża. Mężczyźni szli przodem, kobiety z tyłu, liczniejsze z migotaniem klejnotów pod białemi opaskami.

Niech żyje Marya!
Niech żyje Jej Stwórca!

Zblizka, za każdym początkiem zwrotki, śpiew ich miał w sobie gwałtowność krzyku; później słabnął, zdradzając znużenie, pokonywane wysiłkiem bezprzestannym i jednomyślnym; w każdej połowie chóru, głos jeden, mocniejszy nad inne, wybijał się i przewodniczył. I głos ten nietylko przy zaintowaniu wznosił się ponad inne, ale często pośród płynącej fali śpiewu utrzymywał się donośniejszy nad inne i dający się rozeznać dokładnie, przez cały ciąg trwania strofy, lub powtarzanej zwrotki, zaznaczając jakby duszę jakąś wybitniejszą, panującą między zacierającym się, niewyraźnym, szarym tłumem.
Jerzy zauważył głos ten i ścigał go uchem, stopniowo ginący w oddaleniu, dopóki tylko mógł go rozeznać. Wzmagało to w nim poczucie mistycznej potęgi, będące rdzenną podstawą wielkiej rasy krajowców, z której i on wyszedł.
Procesya zniknęła po za nadbrzeżnem wzgórzem; potem ukazała się znowu na szczycie przedgórzy w świetle; następnie zniknęła ponownie. I śpiew, poprzez dal nocną cichł, słabnął, łagodniał, stawał się tak leciuchnym, że jednostajny i powolny plusk spokojnego morza zagłuszał go niemal.
Siedząc na balustradzie, z plecami opartemi o pień akacyi, Hipolita milczała, nieporuszona, nie śmiejąc mącić religijnego skupienia, w którem zdał się pogrążonym jej kochanek.
Cóż więcej mogłoby odsłonić Jerzemu światło najjaśniejszego słońca nad to, co mu odkrywał ten śpiew prosty, płynący w nocnej ciszy? Wszystkie rozproszone obrazy, świeże i dawne, te, co drgały jeszcze w żywem wrażeniu, które z nich wzięło początek, i te, co leżały pogrzebane pod najgłębszemi pokładami jego pamięci; wszystkie łączyły się z sobą i tworzyły dlań obraz idealny, który przewyższał najbujniejszą, najwspanialszą rzeczywistość. Ziemia jego i lud tej ziemi wydały mu się przeobrażonemi, wzniesionemi gdzieś ponad miarę czasu, w jakiejś legendowej, potwornej może, ciężkiej postaci wszystkich rzeczy tajemniczych, wieczystych, bez imienia. Góra, podobna do olbrzymiego pnia, wznosiła się wpośrodku, pokryta wiekuistemi śniegami; a wybrzeża wykrojone w półkole, przedgórza, okryte oliwnemi drzewami, kąpały się w falach morza, kapryśnego a smutnego, na którem żagle przybierały żałobne i płomienne barwy. Drogi szerokie niby rzeki, zieleniejące trawą i posiane nagiemi skałami z olbrzymiemi śladami, posianemi tu i owdzie, spuszczały się z wyżyn, wiodąc ku dolinom wędrujące gromady. Obrządki religij zamarłych i zapomnianych przetrwały wśród nich; godła niezrozumiałe potęg, w proch rozsypanych przed wiekami, tu istniały nietykalne; zwyczaje ludów pierwotnych i zanikłych tu się przechowały, przekazywane bez odmiany z generacyi na generacyę; mody bogate, dziwaczne i bezpotrzebne, pozostały tutaj, jako świadectwo szlachetności i piękna życia poprzedniego. Długie szeregi koni, objuczonych pszenicą, przechodziły tędy, a pobożni jechali konno, z głowami uwieńczonemi w kłosy, z naręczami ciast i składali u stóp jakiegoś posągu ofiary zbożowe. Młode dziewczęta z koszami zboża na głowach, prowadziły temi drogami oślicę, niosącą na grzbiecie kosz większy i składając ofiary, szły przed ołtarz ze śpiewem. Mężczyźni i chłopcy, uwieńczeni różami i czerwonemi jagodami, odbywali pielgrzymkę do skały, na której miał być odciśnięty ślad stopy Samsona. Biały wół, tuczony od roku obfitą paszą, okryty kapą różową, na którym siedzi dziecko, postępował pompatycznie między szeregami chorągwi i świec zapalonych, przyklękał na progu świątyni, wśród oklasków i radosnych okrzyków ludu; potem, doszedłszy do środka nawy, pozostawiał tu swe ekskrementu, a pobożni z tej dymiącej materyi wyciągali wnioski i przepowiednie rolnicze. W czasie świąt ludność nadrzeczna wieńczyła sobie głowy kwiatem przestępu i nocą przechodziła przez wodę ze śpiewami i muzyką, niosąc w rękach gałęzie. O świcie na łąkach dziewice myły sobie ręce, nogi i twarze w świeżej rosie, dopełniając przez to uczynionego ślubu. Na górach, w dolinach pierwsze wiosenne słońce witane było hymnami starożytnemi, szczękiem i biciem w metalowe narzędzia, okrzykami i tańcami. Wszędzie w wioskach mężczyźni, kobiety i dzieci szukali pierwszych wężów, zbudzonych z zimowego letargu, chwytali żywe i okręcali sobie niemi szyje i ramiona, by w tym przystroju przedstawić się swemu świętemu, który w nagrodę chronił ich od ugryzień jadowitych. Na pochyłości wzgórz słonecznych młodzi oracze pługiem zaprzężonym w parę wołów, w obecności starców wioskowych, stawali do wyścigu, kto zaznaczy prostszą bruzdę od stoku aż na dolinę; a sędziowie przyznawali nagrodę zwycięzcy, ojciec zaś ze łzami otwierał ramiona zasłużonemu synowi. I tak to we wszystkich ceremoniach, we wszystkich obchodach, pracach, zabawach, czy to podczas urodzin, w miłości, przy weselach, podczas pogrzebów — wszędzie obecnym był i widocznym jakiś symbol ziemiański, wszędzie była reprezentowaną i czczoną ta wielka rodzicielka Ziemia, z której łona wytryskały potoki wszelkiego dobra i wszelkiej szczęśliwości. Kobiety rodziny zbierały się w domu nowozamężnej, niosąc na głowach kosze pszenicy, na pszenicy zaś leżał bochen chleba, na chlebie kwiatek; wchodziły pojedynczo jedna po drugiej i sypały po garści tego ziarna wieszczego na włosy szczęśliwej małżonki. W nogach łoża umierającego, kiedy przedłużało się konanie, dwóch pokrewnych składało lemiesz od pługa, który miał tę własność, że przerywał konanie lub śmierć przyśpieszał. Narzędzia i owoc nabierały tym sposobem znaczenia i jakiejś potęgi wyższej. Głębokie uczucie i bezustanna potrzeba tajemniczości, nadawała wszystkim otaczającym rzeczom duszę działającą, błogosławioną lub złowrogą, dobrej lub złej wróżby, która brała udział w każdej zmianie losu, przez czyn jawny lub tajemniczy. Listek parzący, przyłożony do obnażonego ramienia, wyrokował o miłości lub obojętności; łańcuch z ogniska, rzucony na drogę, miał władzę zażegnywania uraganu; moździeż postawiony na listwie okna, przywoływał zabłąkane gołębie; serce jaskółki spożyte, darzyło mądrością. Tajemniczość plątała się we wszystkie zdarzenia życia, spowijała wszystkie istnienia, i życie nadprzyrodzone przeważało, pokrywało i absorbowało życie powszednie, stwarzając niezliczone i nie dające się zażegnać mary, które zaludniały pola, zamieszkiwały w domach, wypełniały niebo, mąciły wody.
Tajemnica i rytm, te dwa żywioły podstawowe wszelkiej religii, rozproszone tu były wszędzie. Mężczyźni i kobiety wyrażali bezustannie w rażenia swych dusz śpiewem; śpiew towarzyszył wszystkim ich czynnościom, zarówno pod dachem, jak pod gołem niebem; śpiewem cześć składali oni życiu i śmierci. U kolebek i u trumien rozbrzmiewały pieśni, powolne miarą i przejmujące, tak starożytne może, jak rasa, której smutku głębokiego były wyrazem. Smutne, poważne, ujęte w rytm niewzruszony, zdały się urywkami hymnów, należących do niepamiętnych liturgij, co przeżyły zagładę jakiegoś wielkiego, pierwotnego mytu. Nieliczne one były, ale tak wszechwładne, że nowe pieśni nie zdołały ani ich pokonać, ani zmniejszyć ich potęgi. Przekazywało je pokolenie pokoleniu, niby dziedzictwo duchowe, nieodłączne od materyi cielesnej, i każdy, budząc się do życia, słyszał, jak one rozbrzmiewały w nim samym, niby język wrodzony, któremu głos nadawał dotykalną formę. Tak dobrze jak góry, doliny i rzeki, tak obyczaje, wady, cnoty i wiary, stanowiły one część budowy kraju i rasy. Nieśmiertelne były jak gleba i jak krew.
Takim był kraj, taką była rasa, jakie nawiedzić miał nowy Mesyasz, którego dzieje i cuda opowiedział wieśniak stary. Czernie był ten człowiek? Genialnym a niewinnym ascetą, jak Symplicyusz, czcicielem słońca? Czy szarlatanem przebiegłym i chciwym, co zamierzył wyzyskać na swą korzyść łatwowierność pobożnych? Czemże wreszcie był ten człowiek, który z brzegów małej rzeczki samem swem imieniem tylko mógł w ruch wprawić sąsiednie i dalekie tłumy, doprowadzić do tego matki, że porzucały swe dzieci, wywołać w najbardziej nieokrzesanych duszach wizye i głosy innego świata?
I ponownie Jerzy wywołał postać Oresta, przyodzianego w czerwoną tunikę, idącego za biegiem małej krętej rzeczki, gdzie w cieniu drżących topoli ściekał, po wygładzonym żwirze czystych wód sznureczek.
„Kto to wie, myślał, czy to nagłe objawienie nie będzie dla mnie zbawieniem? Abym się mógł odnaleźć całkowitym, abym mógł poznać do głębi treść moją istotną, czyliż nie potrzeba mi zetknąć się bezpośrednio a niezwłocznie z tą rasą, z pośród której wyszedłem? Zanurzając napowrót korzenie mej istoty w grunt rodzimy, czyliż zeń nie wyciągnę soków czystych i ożywczych, które będą miały moc wyparcia wszystkiego, co jest we mnie sztucznem i niejednolitem, wszystkiego, com otrzymał świadomie i bezwiednie wśród tysiącznych zaraz? Jak na teraz nie szukam prawdy: dążę tylko do odzyskania własnej mej istoty, do odnalezienia w sobie charakteru mej rasy, by go umocnić w sobie i nadać mu, o ile podobna, największą siłę. Dostrajając tak duszę moją do harmonii rozpierzchłej duszy ludu, odzyskam równowagę, której mi braknie. Dla człowieka rozwiniętego umysłem, tajemnica równowagi mieści się w umiejętności podniesienia instynktów, potrzeb, kierunków i uczuć podstawowych swej rasy do wyższego porządku“.
Tajemniczość i rytm rozlane były wszędzie. W pobliżu, na bielejącem wybrzeżu szedł oddech morza w równomiernych odstępach; ale w czasie przerw słychać było, coraz to słabszy spadek fal, co się roztrącały o brzeg w coraz to dalszych punktach. Powtarzany zapewne echem jakiejś wklęsłości dźwięcznej, śpiew pielgrzymów dobiegł raz jeszcze, potem ucichnął. Od strony Veste na niebie występowały bruzdy częstych błyskawic a w pogodnej jasności księżyca, błyskawice te mieniły się różową barwą. Hpolita marzyła, oparta plecami o pień drzewa, z utkwionemi oczyma w to ognisko niemych błyskawic.
Nie poruszyła się ani razu. Dłuższa jej nieruchomość w jednej pozycyi dość była częstą; czasami nawet objaw ten przybierał pozór kataleptyczny, który przejmował nieomal strachem. Nie miewała wówczas tej powierzchowności młodocianej i pobłażliwej, którą mały tak dobrze rośliny i zwierzęta, ale raczej była to ponura i nieposkromiona już istota, w której skoncentrowały się wszystkie własności odosabniające, wyłączne i destrukcyjne namiętności miłosnej. Trzy żywioły boskie jej piękności, czoło, oczy, usta, nigdy może nie dosięgały takiego stopnia potęgi symbolicznej w wyrażaniu pierwiastku wieczystego złowrogiego czasu niewieściego. Zdawało się, że noc pogodna sprzyjała jeszcze temu charakterowi jej postaci, że dopuszcza, by związany z nią człowiek wniknął do dna jej duszy, nie bystrością wzroku ale bystrością myśli. Noc letnia, pełna światłości księżycowych i marzeń i gwiazd bladych lub niedojrzanych i odgłosów morskich, najmelodyjniejszych, zdała się właściwem polem tego wszechpotężnego obrazu. Tak jak cień urasta częstokroć ponad miarę ciała, które go rzuciło, tak nieskończoność tego tła fatalizmu miłości sprawiała, że postać Hipolity olbrzymiała, urastała w tragizm dla widza, u którego świadomość przyszłości z każdą chwilą stawała się jaśniejszą i straszliwszą.
Czyliż nie była to w tejże samej nieruchomości taż tama kobieta, która z wysokości logii przypatrywała się jedynemu żaglowi białemu na zmartwiałych spokojem wodach? To była ona i teraz jeszcze, mimo nocy, co odzierała jej osobę z wszelkiej rzeczywistości brutalnej; taż sama nienawiść wrzała pod uczuciem, wznieconem przez nią: ta nienawiść śmiertelna płci, która się kryje w głębi miłości i która, tajemna lub jawna, istnieje w głębi wszystkich wrażeń, począwszy od pierwszego spojrzenia, aż do najwyższego przesycenia.
„A zatem, myślał, ona jest moim wrogiem. Dopóki żyć będzie, dopóty będzie wywierać na mnie swą władzę, nie dopuści, bym postawił nogę na progu, który spostrzegam. I iakimż sposobem uda mi się odzyskać treść własnej istoty, jeśli większa część mnie samego zostaje w rękach tej kobiety? Daremnem jest dążenie ku nowemu światu, ku życiu nowemu? Dopóki trwa miłość, oś świata spoczywa w jednej jedynej istocie i życie zamknięte jest w ciasnem kole. By odżyć, by zdobywać, trzebaby mi było oswobodzić się od, miłości, trzebaby było uwolnić się od wroga“...
Raz jeszcze wyobraził ją sobie umarłą.
„Umarłą stałaby się przedmiotem dla myśli, czystym idealizmem. Z istnienia zależnego i niedoskonałego, wstąpiłaby w istnienie doskonałe i stanowcze, porzucając na zawsze ciało słabe, okaleczałe i zbyteczne. Zniweczyć ją po to, by posiąść! Dlatego co szuka niezależności w miłości, niema innego sposobu“.
Nagle Hipolita zerwała się, jak gdyby nią niezwykły dreszcz jakiś wstrząsnął. Ozwała się, zgodnie z powszechnym zabobonem:
— Śmierć przeszła obok mnie.
I uśmiechnęła się. Ale kochanek jej, przejęty dziwnym zbiegiem ich myśli, nie mógł obronić się od instynktownego wrażenia trwogi i przestrachu. „Czyżby miała odczuć myśl jego?“
Pies począł szczekać z nagłą gwałtownością i powstali oboje równocześnie.
— Kto to taki? — odezwała się Hipolita niespokojnie.
Szczekanie psa wzmogło się w kierunku oliwnego gaiku, tam gdzie szła ścieżka. Kandya i starzec wyszli z domu.
— Kto to taki? — powtórzyła Hipolita zaniepokojona.
— Kto to być może? — powtórzył starzec, poglądający w ciemności.
Głos ludzki wyszedł z oliwnych zarośli, głos, co błagał i łkał zarazem. Potem ukazał się cień czarny, który Kandya rozeznała natychmiast.
— Liberata! Matka niosła na głowie kołyskę, pokrytą ciemnem suknem. Szła wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nie zbaczając ani na włos z swej drogi, zamknięta w sobie, niema, podobna do lunatyczki złowróżbnej, popychanej ślepo ku jakiemuś nieznanemu celowi. Za nią tuż szedł mężczyzna, z odkrytą głową, nieprzytomny niemal, łkający, błagający, wołający ją wciąż po imieniu, zgięty, uderzający się po udach, to znowu zanurzający dłonie we włosach, z ruchami dzikiej rozpaczy. Śmieszny i nędzny, szedł krok w krok za kobietą, głuchą zda się, wyjąc wśród łkania.
— Liberato! Liberato! Słuchaj! Słuchaj! Wracaj do domu! O, mój Boże, mój Boże! Gdzie ty chcesz iść! Co chcesz zrobić? Liberato! Słuchaj! Słuchaj! O mój Boże, mój Boże!
Błagał wciąż, chcąc ją powstrzymać, znaglić, by stanęła; ale jej nie dotykał. Wyciągał ku niej ręce z gestami szalonej boleści; nie dotykał jej wszakże, jak gdyby tajemnicza jakaś przyczyna w tem mu przeszkadzała, jak gdyby czary jakieś uczyniły istotę tę nietykalną.
Kandya nie wyszła również naprzeciw niej, nie zagrodziła jej drogi. Spytała tylko mężczyznę:
— Co to jest? Co się stało?
Mężczyzna gestem tylko pokazał, że to obłąkana. I gest ten przywiódł Jerzemu i Hipolicie na pamięć słowa kumoszek: „Zwaryowała. Nie mówi już, proszę pani. Od trzech dni nic nie mówi. To waryatka. Waryatka“.
Kandya ukazała przykrytą kołyskę, pytając znów cichym głosem:
— Umarło?
Mężczyzna zaszlochał głośniej. I znowu w uszach Jerzemu i Hipolicie zabrzmiały słowa kumoszek: „Nie płacze już, biedne stworzenie! Czy śpi? Powiedziałbyś, że to mały trupek. Nie poruszy się nawet. Śpi, śpi... Przestało już cierpieć”.
— Liberato! — zawołała Kandya z całej siły płuc, jakby pragnęła wstrząsnąć tym okrzykiem skamieniałą. — Liberato! Dokąd idziesz?
Ale nie dotknęła jej, nie przeszkodziła iść dalej.
Potem umilkli wszyscy i przypatrywali się tylko.
Matka szła wciąż naprzód, wysoko wyprostowana, niemal sztywna, nie odwracając się nigdzie, z oczyma utkwionemi wprost przed siebie, rozszerzonemi nadmiernie i suchemi, z wargami zaciśniętemi, które zdały się zamknięte pieczęcią, jakby skazane już na wieczyste milczenie i pozbawione oddechu. Na głowie jej chwiała się kołyska, zamieniona w trumienkę a lament mężczyzny nabierał jakiegoś rytmu dziwnej monotonii.
Tragiczna ta para przeszła tak przez dziedziniec, zeszła ścieżką, którą niedawno deptały stopy pielgrzymów, kiedy unosił się jeszcze duch religijnego hymnu, co tu rozbrzmiewał przed chwilą.
A kochankowie, z sercem ściśnionem litością i grozą, ścigali oczyma postać tej matki żałobnej, która oddalała się w noc ciemną w kierunku ogniska niemych błyskawic.







  1. Epizod o Mesyaszu z Chapelles jest historycznym. Orestes de Amicis, urodzony w Chapelles 1824 r., odgrywa istotnie tę rolę, jaką mu naznaczył powieściopisarz; zmarł on 1889 r. Antonio de Nino zebrał i wydal ciekawe dokumenty, dotyczące tej osobistości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.