<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Zaledwie godzina upłynęła odkąd Mieszko z pocztem na gród nad Cybiną powrócił, a już niemal cały dwór wiedział, skąd, i z czem wracali.
Śmierć Stojgniewa przeraziła wszystkich. Na twarzach dworzan widać było smutek i przestrach. Jawnie nic mówić nie śmiano, ale po kątach szeptano i odgrażano się.
W niewieścim dworze słychać już było płacz i narzekanie: popłoch panował wszędzie. Kniahini Górka wyglądała ciekawie brata, chcąc go wybadać, czy to prawda, co ludzie opowiadali.
Mieszko natychmiast wysłał gońca do Sydbora do Gniezna, aby niezwłocznie przybywał do niego. Dobrosław objął teraz zwierzchnią władzę nad dworem. Włastowi już w podróży oznajmił Dobrosław, że wróciwszy do kraju będzie się mógł udać do Krasnejgóry do ojca, pod tym atoli warunkiem, że na każde zawołanie się stawi. Przybywszy więc na zamek, Włast natychmiast wybrał się w drogę.
Pogrążony w smutnem rozmyślaniu zbliżał się ku dworowi, a tętent konia wywołał sługi, które o nadjeżdżającym wnet w domu oznajmiły. Pierwsza wybiegła na jego spotkanie Różana, za nią szedł stary Luboń, z brwią namarszczoną. Na widok syna wnet się rozchmurzył, a kiedy ten mu do nóg przypadł, uderzył go ręką po ramieniu i zawołał:
— Przecie kniaź się ulitował nademną! Gdzieżeście to byli? Jeździłem do grodu, mówiono mi, że kniaź wziął cię z sobą, lecz nie wiedziano dokąd.
— Jeździliśmy do Czech — odparł Włast.
— Do Czech? — spytał chmurno stary. — Poco? Łup przywieźliście wielki?
— Myślę, że chyba przymierze, a to lepsze niż łupy.
Stary się zatrząsł i nie pytał więcej. Przyszła też babka i wszystkich wezwała do wieczerzy. Późno już było, gdy Luboń z ławy powstawszy stanął naprzeciw syna i odezwał się:
— Jarmirz ci na jutro odzież da nową, jedziemy w swaty. Dobrałem ci dziewczynę piękną, młodą i posażną, czas ci życie zaczynać i brać się do gospodarstwa.
Włast zbladł i westchnął, zbliżył się do ręki ojca i ucałowawszy ją rzekł spokojnym ale śmiałym głosem:
— Ojcze a panie miłościwy, nie mogę tego uczynić, abym niewiastę brał... Przyszedł czas, iż całą prawdę objawić trzeba. Oto ślubowałem chrześcijańskiemu Bogu i przyjąłem wiarę nową i przysiągłem, że nigdy niewiasty znać nie będę.
Wyznanie to wśród głuchego milczenia wyrzeczone przerwał krzyk starej Dobrogniewy, która kądziel rzucając na ziemię, przypadła do wnuka z pięściami zaciśniętemi. Luboń zuchwalstwem syna osłupiały, jakiś czas przemówić nawet nie mógł. Z ust jego wyrwało się coś jakby ryk dziki, i rękę podniósłszy do góry, z całej siły uderzył syna, tak, że ten padł na ziemię. Skroń jego uderzyła o twardą nogę stołu i krew trysnęła z niej. Ból przestrach i znużenie sprawiły, że zemdlał.
Różana, którą krzyk ojca zwabił, widząc obalonego i skrwawionego brata, uklękła na ziemi i z płaczem trzeźwić go poczęła.
Luboń stał wcale nie poruszony tem co uczynił.
Zwolna Włast za staraniem siostry odzyskał przytomność, powstał na nogi i o stół się oparł.
— Psie niewierny! — krzyknął Luboń — myślisz, że dam ci czynić co zechcesz przeciwko woli mojej? Nad dzieckiem mojem mam prawo życia i śmierci, posłusznym być musisz, uczynisz co każę...
Dobrogniewa ruchem rąk i głowy potwierdziła mowę syna. Włast milczał.
Chrześcijaninem być ci nie pozwolę!... Szczenię wolę przybrać za dziecko!
— Ojcze i panie — odezwał się Włast — usłucham rozkazu twojego we wszystkiem, lecz wiary się nie wyrzeknę, a co mi mój Bóg każe, uczynię, choćbym to miał przypłacić życiem..
Luboń w twarz zakrwawioną bezlitośnie go uderzył. Różana, obejmując brata, płakała. Babka ciągle pięściami groziła wnukowi.
— Będziesz posłusznym, psie niewierny, lub zginiesz! — zawołał Luboń, drżąc od gniewu.
— Czyń ze mną ojcze co ci się podoba — odparł Włast — jestem w twojej mocy.
Na krzyk i płacz Różany nadbiegł Jarmirz i stanął w progu.
— Do jamy z nim! do jamy! — zawołał Luboń — suchy chleb mu dawać i wodę! związać go! niech mrze z głodu!
Napróżno Jarmirz i córka błagali ojca i zwracali się do Własta, aby uległ, lecz Włast milczał — a ojciec coraz sroższym zapalał się gniewem.
— Do jamy z nim! — krzyczał coraz silniej!
Jama ta była wygrzebaną w ziemi i służyła często za więzienie w lecie, a w zimie za schowanie. Spuszczano do niej winowajców a wnijście zawalono drzewem i kamieniami.
Włast szedł posłuszny.
— Będziesz posłusznym? — krzyknął Luboń, widząc już syna w progu.
— Ojcze, nie mogę... Bogu posłusznym być muszę...
To powiedziawszy Włast, zwrócił się Jarmirza i rzekł spokojnie:
— Prowadź mnie.
Ta odwaga i stałość tak słabego na pozór młodzieńca dziwne na wszystkich uczyniły wrażenie. Stara Dobrogniewa wściekała się, Różana płakała, Luboń drżał cały z gniewu, Jarmirz był przerażony.
Gdy Włast wyszedł z Jarmirzem na podwórze, ten rzekł do niego:
— Poddajcie się ojcu, w tej jamie długo nie wytrzymacie.
— Prowadź mnie — rzekł Włast — niech się stanie wola jego... śmierci się nie lękam...
W głębi podwórza znajdowała się ta studzienka wilgotna. Jarmirz odwalił drzwi i litością przejęty puścił sznur, który trzymał w ręku i szepnął:
— Uciekaj!
— Czyń co ci kazano — rzekł Włast — Uciekać nie mogę i nie chcę.
Trzeba więc było spełnić rozkaz surowego ojca. Jarmirz pomógł Włastowi spuścić się w jamę, sam siadł nad nią i oparłszy się na ręku zasnął, bo była to już noc ciemna. Gdy dnieć zaczynało, zbudził się i chcąc słowo pociechy rzucić biednemu więźniowi, podniósł do góry drzwi ciężkie. Zdziwił się niemało, gdy go ujrzał w głębi klęczącego i modlącego się spokojnie. Powoli spuścił drzwi i odszedł zadumany.
I Luboń spędził tę noc bezsennie. Zamiast iść na posłanie, siadł sobie na przyźbie przed dworem i pozostał tam, dysząc gniewem, do rana.
Dzień cały upłynął bez zmiany. Włastowi spuszczano tylko trochę chleba i wody. Luboń nie wyjechał ani na łowy, ani na pole, nieruchomy przesiedział w dworku i do ust żadnej strawy wziąć nie chciał, pił tylko wodę.
Już znowu noc zbliżała, gdy na podwórzu rozległ się tętent i wkrótce potem wszedł do izby mężczyzna opończą osłonięty.
Był to Wojsław, koniuszy Mieszka, ten sam który zbiegł w las, gdy kniaź pochwycił Stojgniewa. Dawny Lubonia znajomy i powinowaty, widać szukał przytułku u niego.
Gospodarz który o niczem nie wiedział, sądząc nowoprzybyłego sługą Mieszkowym, przyjął go po starem u grzecznie i serdecznie.
— Cóż mi tam niesiecie? — spytał — pewno was kniaź przysyła? Byle nie po syna.
Wojsław wstrząsnął głową i siadł na ławie w milczeniu.
Luboń popatrzył ciekawie na zmienionego i wybladłego krewniaka.
— Coś wy nie swój jesteście — rzekł.
— Nic nie wiecie? — zapytał Wojsław ochrypłym głosem.
— Cóż mam wiedzieć? siedzę w domu...
— Gdzie syn wasz? — zapytał Wojsław.
Na to pytanie zmarszczył się Luboń; od rana już postanowił był nie przyznawać się przed ludźmi do tego wstydu, że dziecko mu posłusznem być nie chciało i że mu je chrześcijanie wydarli; cicho więc odparł:
— Syna wyprawiłem w swaty... żenię go...
— Doprawdy? — zapytał Wojsław — toście go zmusili chyba... przecież go widziałem w Pradze, jak z chrześcijańskimi wróżbitami w ich świątyni odprawiał jakieś tam obrządki... a tym co do nich należą, żenić się nie wolno...
— Tak jest — zawołał porywczo Luboń — zmusiłem go do porzucenia tej nowej wiary...
— Nic wam nie mówił o naszej podróży? — spytał dalej Wojsław.
— Nie pytałem go wiele — rzekł Luboń ręką machając.
— Nie powiadał wam więc, żem z jego przyczyny ledwo nie nałożył głową... a Stojgniewa śmierci on tylko winien. Widzieli go pachołkowie, jak w krzakach leżąc podsłuchywał nas na rozmowie i wydał przed kniaziem...
— A cóżeście mówili? — spytał Luboń zdziwiony.
Wojsław mocno wzruszony zerwał się z ławy.
— Co mam kłamać? Mieszko nas cesarzowi sprzedaje. Do Pragi jeździł o naszą skórę się targować... Rzecz jawna... Swoją dziewkę Bolko mu daje i dobre wiano, swoją przyjaźń i cesarską mu obiecuje. Myśmy to ze Stojgniewem widzieli, mieliśmy więc czekać, aż nam na kark włożą jarzmo?
Reszty Wojsław nie dopowiedział i po chwili dopiero kończył.
— Gdyśmy nocą przyszli do kniazia, już nas oczekiwał, przez syna waszego ostrzeżony... Stojgniewa zdusił jak chrząszcza... jam z życiem uciekł... tułam się.
Milczenie nastąpiło głębokie:
Luboń stał zamyślony, Wojsław zaś chodził po izbie i wreszcie zapytał:
— Dacie mi przytułek?
— Dam ci w lesie chatę na piaszczysku — rzekł Luboń.
— Bylem gdzie waszego syna, psią wiarę, nie spotkał — zawołał Wojsław — bo choć on was usłuchał i żonę bierze, ja mu nie ufam. Zdradzi on ją i was i mnie, gdy będzie mógł... a wiary tej nie puści, co do człowieka przylega jak smoła...
Stary Luboń zamyślony oczy spuścił ku ziemi.
Potem Wojsław zaczął opowiadać szczegółowo, jak Mieszko Stojgniewa udusił, i że po Stojgniewie władzę oddał Dobrosławowi. Długo tak z sobą rozmawiali, w końcu rzekł Luboń:
— Znacie mnie! ja z wami. Nie zważajcie na to, że mnie Mieszko ku sobie ciągnąć zechce... że mu się pokłonię... Trzeba będzie rąk do roboty, ja i ludzie moi pójdziemy z wami.
Dłoń podał Wojsławowi i obaj udali się na spoczynek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.