<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

W grodzie nad Cybiną od przybycia Mieszka z Pragi nic się prawie nie zmieniło. Kniaź dla wojaków był jeszcze szczodrzejszym niż dawniej i widocznie ich sobie jednał. Kilka razy zajrzał do kontyny i pogadał z gęślarzami przy niej siedzącymi.
Na kniaziowskim dworze był z dawien dawna obyczaj, że po ukończonych żniwach spraszano mnóstwo starszyzny ze wszystkich okolic na ucztę, a przytem odbywały się zwykle narady. W tym roku zgromadziło się starszyzny mnóstwo wielkie, same siwe głowy, najznakomitsi ziemianie polańscy. Zasiedli wszyscy w wielkiej izbie na ławach i zaczęli naradzać się, jakby się bronić przed strasznymi napadami markgrafów niemieckich.
Wtem przemówił Mieszko:
— Jedno wam powiem, choć mnie mówić trudno... Co bądź poczynać będę, co zrobię i gdzie pójdę, niech was serce nie boli, nic gwoli złemu nie uczynię; ale gwoli temu, aby nam i plemieniowi naszemu dobrze było. Szerokie ziemie nam się należą. Czech nam wziął Chrobaty. Czech nam zajął Śląsk. Hen, dalej po Wisłę, nasz to język, ziemia to nasza, po morze, do Odry i Łaby, wszystko to nasze... wszystko weźmiemy rozumem potem miecza i krwi nie żałując... Cesarz na Zachodzie... Na Wschodzie my być powinni cesarstwem... Jeśli nie ja to syn mój — wnuk mój może! Ale to będzie! To być musi!
Mieszko mówił z zapałem, lecz nagle jakby się opamiętał, że za wiele powiedział, umilkł.
Wszyscy też wstali z ław, ręce popodnosili do góry wołając:
— Tak będzie! tak będzie!
Jeden z najpoważniejszych ziemian, Jaksa, Białym zwany, odezwał się:
— Miłościwy panie, nie pytaj! czyń! Tyś pan, tyś kniaź, masz siłę, masz wolę... niech gawiedź mruczy! ty idź i czyń!...
— Idźcież ze mną! zawołał Mieszko uderzając się w piersi.
— Pójdziemy! — zawołali wszyscy głośno.
We drzwiach izby na ten krzyk zjawiło się pełno ludzi i wszyscy krzyczeć zaczęli:
— Mieszko niech żyje!
Czarne oczy kniazia zapłonęły odwagi i nadzieją. Trwało to chwilę, potem pokłonił się ręką, dziękując...
Tak krótka ale stanowcza skończyła się narada i teraz wesoła nastąpiła uczta. Tylko około gaju świętego głucha panowała cisza i tylko zdala słychać było groźne szemranie wróżbitów i gęślarzy.


∗             ∗

Włast już drugi miesiąc na dnie wilgotnej jamy modlił się i cierpiał. Jarmirz i siostra mimo woli ojca i babki przynosi11 mu jedzenie, skradali się na rozmowę i błagali go, aby ojcu był posłusznym. Odpowiadał, że tego uczynić nie może. Im dłużej pozostawał w dole, tem silniejszym stawał się na duchu. Na wilgotnej ścianie umieścił krzyż, z dwóch kawałków drzewa łykiem związanych i większą część dnia spędzał przed nim na rozmyślaniach i modlitwie.
Różana i Jarmirz uchyliwszy drzwi, przypatrywali się nieraz ciekawie, przejęci trwogą jakąś na widok tej wytrwałości i męstwa.
Stary Luboń pomimo próśb córki przebłagać się nie dawał, a jednak myśl o synu straconym i tak niespodziewanie odzyskanym, a teraz na tak okrutną kaźń skazanym, łamała m u serce. Po nocach nie sypiał, łzy mu oczy zalewały, ale gniew je osuszał.
Ustąpiłby może wreszcie i wysłałby syna gdziebądź, lecz wstyd mu było Dobrosława i Mieszka, przed którymi skłamał tak samo jak przed Wojsławem, że syna ożenił i wysłał na własne gospodarstwo.
Bał się więc, aby go Włast nie oskarżył przed Mieszkiem, a przytem stara Dobrogniewa podżegała go ciągle, że Włast wycieńczony w końcu poddać się niewątpliwie musi.
Tymczasem biegły dni i tygodnie a Włast siedział w tej ciemnicy i modlił się i zgadzał z wolą Bożą. Odzież przesiąkła wilgocią, spadała z niego, barłóg, na którym leżał, cuchnął stęchlizną, ale on się nie skarżył; a gdy Jarmirz ubolewał nad nim, odpowiadał łagodnie, że miło mu jest cierpieć dla Boga, którego wyznawał, że Bóg zsyła mu do serca pociechę.
Słysząc to Jarmirz stawał zdumiony; nie mógł pojąć tej siły, która się nie wyczerpywała cierpieniem. Myślał ciągle o jakimś ratunku dla Własta, lecz nie widział żadnego. Gdyby mu dopomógł do ucieczki, zdrada by się wydała i stary Luboń nigdy by mu nie przebaczył; a on kochał tak bardzo Różanę i spodziewał się, że mu ją dadzą.
Złożyło się jednak inaczej niż myślał. Ukrywający się ciągle Wojsław często do Lubonia przybywał i narady z nim miewał. Mężczyzna to był urodziwy i na dworze pańskim wychowany. On i Różana spoglądali na siebie mile; czy przemówili do siebie, czy się ułożyli, czy Różanie naprzykrzyło się w domu ze Starą Dobrogniewą — któż to odgadnąć może? Jednego poranku Różana zniknęła bez śladu.
W domu zawrzało straszliwie, pogoń popędziła na wszystkie strony, tyle się tylko dopytano, że Wojsław ją porwał i w lasy z nią uszedł. Jarmirz się zaklinał, że go zabije.
Straszniejszą jeszcze pustką stał się dom w Krasnejgórze. Trzeciego dnia Dobrogniewa położyła się i w kilka dni później, otoczona babami, co ją leczyć miały, umarła. Luboń pozostał sam, spoglądając na tę jamę, w którą syna wrzucił i nie chcąc się przybliżyć do niej.
Jarmirz, nie mający teraz nic już do stracenia, litował się coraz bardziej nad Włastem. Pewnej nocy przyszedł potajemnie, uchylił drzwi, zbudził Własta i począł go naglić, aby uciekał.
— Weźmy dwa konie... popędzimy w las... — szepnął — mnie tu już nic nie trzyma...
— Jarmirzu, bracie mój — rzekł Włast — nie godzi mi się uciekać od męczeństwa, którem Bóg mój mnie dotknął... Mam zasługę cierpiąc, stracę ją, uciekając.
Jarmirz tego zrozumieć nie mógł. Chwilami zdało mu się, że biedny Włast chyba oszalał.
Tymczasem Włast, choć mocny na duchu, na ciele upadać zaczął. Od wilgoci dostał ciężkiej febry i leżał nieprzytomny.
W takim stanie Jarmirz go nareszcie wychudłego i osłabionego wyniósł z jamy na ramionach, złożył w szopie, okrył, napoił ciepłym miodem i gdy sen go pokrzepił, zmusił niemal do ucieczki.
Włast był jednak tak osłabionym, że choć go Jarmirz podtrzymywał, długo na koniu usiedzieć nie mógł. Po godzinie jazdy zatrzymali się w gęstwinie, bo biednego więźnia znów położyć trzeba było.
Jarmirz, nie wiedząc sam, co począć z chorym, na losy się zresztą spuszczając, pozostawił śpiącego chorego i popędził przez las do grodu nad Cybiną. Za stróża przy Właście został stary pies, który pobiegł za Jarmirzem i teraz na rozkaz jego położył się przy chorym panu i koniu.
Już był dzień jasny, gdy Jarmirz stanął w grodzie. Pierwszą, co tu zobaczył, była Jarczycha. Gdy jej Jarmirz opowiedział, co się stało i jak zostawił w lesie Własta, załamała ręce i padła na ziemię, a potem wstała i pobiegła dobijać się do Dobrosława. Zrazu Dobrosław zrozumieć jej nie mógł, wierzył bowiem, że Luboń zmusił Własta do odstępstwa. Stara zawołała Jarmirza, odkryło się wszystko i Dobrosław pobiegł najpierw do kniazia, a zaraz potem siadł na konia i popędził z Jarmirzem do lasu.
Zastali Własta śpiącego jeszcze i psa u nóg jego. Dobrosław ukląkł przy nim i objął ramionami. Docuciwszy go, inaczej do grodu wieźć nie mógł jak między końmi na rozwieszonych opończach.
Teraz dopiero długie męczarnie, które wytrwał nieszczęśliwy, wywarły swój skutek. Wprawdzie iskierka życia tlała w nim jeszcze, lecz siły całkiem były wyczerpane.
Kiedy z Krasnejgóry Luboń leciał w pogoń z czeladzią na oślep w inną zupełnie stronę, Dobrosław z Jarmirzem bezpiecznie dojechali na zamek, złożyli w izdebce u wrót na dworcu kniahini Górki chorego, którego Jarczycha pilnować i leczyć się zobowiązała. Jarmirz też został przy nim.
Gdy Dobrosław przyszedł oznajmić Mieszkowi o tem, co się stało, kniaź wysłuchał, nie dając jak zwykle żadnej oznaki zdumienia ani oburzenia. Kazał Własta wziąć na gród i wieczorem namyśliwszy się, posłał komornika po Lubonia, ale go w domu nie było. Biegał on po okolicy szukając śladów ucieczki Własta i Jarmirza.
Trzeciego dopiero dnia wrócił stary złamany i zrozpaczony. Na progu spotkał go rozkaz, aby się stawił natychmiast do kniazia. Sił miał nie wiele, lecz rad nie rad pojechał.
Mieszko powitał go na pozór twarzą pogodną.
— Toście zapewne na szczęście syna waszego patrzeć jeździli? — spytał. — A no, jakże mu się powodzi?
— Miłościwy panie — stary ochrypłym głosem. — Wiele mnie nędzy spotkało; zmarła matka... córkę mi porwano bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, okradł mnie i uciekł pewno gdzie w świat...
— Toż trzebaby wam syna z nowosiedlin sprowadzić z żoną do domu... mielibyście pociechę...
Luboń milczał, gniew go dławił.
— Polubiłem waszego Własta; choć do wojny się nie zdał, ale rozumny człek do rady i milczeć umie... Z żoną pewno się już nacieszył, poszlijcie po niego... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię.
Luboń się zmieszał, spuścił głowę, szukał w myśli sposobu, jakimby wymotał się z kłamstwa.
Mieszko stał z dumnym uśmiechem.
— Miłościwy panie, co mam dłużej kłamać — rzekł stary. — Nieszczęście się stało, nie mam syna... Choćbym go miał... zgubiony on dla mnie... Obcy go ochrzcili... na swoją wiarę... znać go nie chcę!...
— Wyrzekacie go się? — spytał Mieszko.
— Niech, jeśli żyje, do tych idzie, których więcej słucha niż ojca... przeklęty!...
Kniaź popatrzył nań z uwagą.
— Luboniu — rzekł — z dzieckiem macie prawo czynić, co chcecie, ale u nas teraz chrześcijany mnożą się co dzień... trzeba nam to cierpieć... nie damy rady... Boga mają snadź silnego, bo nasi bogowie mu się obronić nie mogą!
Wymówiwszy te słowa kniaź głową skinął i wyszedł.
Luboń, który dłużej tu pozostać nie myślał, wymknął się ze dworu, siadł na koń i pojechał do domu.
Tymczasem Włast powraca zwolna do zdrowia przy troskliwem pielęgnowaniu Jarczychy i Jarmirza. Dobre jadło, napoje, powietrze, spoczynek może dzielniej jeszcze pomagały od leków. Już wstawać poczynał, gdy pewnego dnia Jarczycha przyszła z nowiną, że stary Luboń śmiertelnie się rozchorował. Ktoś z sąsiadów dał znać o tem na dwór, z dodatkiem, że teraz w Krasnejgórze parobcy kradną całe mienie, podczas kiedy Luboń leży śmiertelną dotknięty chorobą.
Włast przeraził się strasznie tą nowiną. Czuł się niemal winnym nieszczęścia, które ojca spotkało, więc rwał się na gwałt powracać do Krasnejgóry. Nie szło mu o mienie ale o obowiązki dziecka względem ojca. Napróżno Dobrosław i Jarmirz wstrzymywali go; wreszcie dali mu konie. Jarmirz zrazu nie śmiał mu towarzyszyć, potem zawstydzony męstwem Własta, powiedział, że go nie opuści i pojechali razem.
Skoro dojeżdżali do dworu, widać było, jaki to tam panował nieład. W podwórzu poroztwierane były wrota, wszędzie ślady spustoszenia i łupieży. We drzwiach gromada starych bab, które Lubonia leczyć przywodziły.
Jarmirz został w podwórzu, aby natychmiast ład jakiś zaprowadzić pomiędzy pijanymi parobkami. Włast wszedł do izby...
Na nizkiem posłaniu leżał stary z osłupiałemi oczyma, dysząc z trudnością. Gdy Włast wszedł, zdawał się nic już nie widzieć i nie poznawać go... Leżał nieruchomy. Syn przyklęknął przy nim, zlekka ujął rękę jego i pocałował... Luboń drgnął, oczy i usta się otworzyły i wyrzekł po cichu:
— Włast! upiór!
— Syn twój! Ojcze!
Luboń nic nie odpowiedział, oczy mu się przymknęły i usypiał.
Całą noc przesiedział Włast przy łożu ojca, który tylko czasem wody zażądał i nic nie mówił więcej...
Nadedniem sił mu trochę przybyło, dojrzał siedzącego u nóg syna i mruknął:
— Włast!
— Jestem ojcze mój.
Starzec usłyszawszy tę odpowiedź, począł się w niego wpatrywać.
— Gdzie byłeś? — zapytał Luboń.
— Leżałem ciężko chory w grodzie.
— I wróciłeś?
Włast ukląkł.
— Aby cię prosić o przebaczenie za nieposłuszeństwo — rzekł. — Ojcze mój, jam winien posłusznym być Bogu.
— Bogu! Bogu! — zawołał Luboń, jakby myśli zbierał... Po chwili rzekł cicho:
— Mocny Bóg! wielki Bóg!
— Ojcze mój, i dobry to jest Bóg i miłosierny!...
Stary się zadumał. Widać było, że pokora i łagodność syna złamały go wreszcie... Łzy mu się nagle z oczu potoczyły.
Długo znowu trwało milczenie; potem Włast po cichu mówiąc, starał się pokrzepić go i natchnąć nadzieją. Jako chrześcijanin myślał gorąco o nawróceniu chorego ojca. Słowa jego miłością natchnione, cudownie działały. Luboń o tym dawniej nienawistnym Bogu chrześcijan słuchał cierpliwie. Pogodził go z Nim ten syn cierpliwy i miłosierny... Tymczasem życie uchodziło ze złamanego starca, oddech stawał się cięższym, usta zaniemiały; oczy tylko świadczyły, że duch pozostawał jeszcze w ciele. W tych ostatnich godzinach Włast o Bogu swym mówić mu nie przestawał, a gdy wreszcie zapytał go, czy chciałby wiarę jego przyjąć — ojciec odpowiedział mu skinieniem głowy.
— W imię Ojca, Syna i Ducha świętego — mówił Włast, dziękując gorąco Bogu, że pierwszym owocem apostolstwa był własny rodzic jego.
Odmówił potem modlitwę, której konający słuchał z wytężoną uwagą, i z ostatnim Amen, jak do snu zamknęły się powieki Lubonia i ręka, którą syn trzymał w dłoniach, stygnąć zaczęła...
Włast zdjął z piersi swych krzyżyk i położył go umarłemu w ręce, które stężały objąwszy ten znak zbawienia... Klęknął potem i modlić się zaczął.
Włast poświęcił część lasku za domem, jako cmentarz dla przyszłych chrześcijan i tam w cichości, przy modlitwie, pogrzebał zwłoki ojca. Działo się to potajemnie, z obawą i nie bez przeczucia następstw, jakie wywołać mogło to postępowanie.
I w istocie wszyscy, którzy liczyli na stypę pogrzebową, tak czeladź dworska jak i sąsiedzi szemrali na Własta, że ojca starego tak po cichu pogrzebał i odgrażać mu się zaczęli.
Część tej niechęci spadła też na Jarmirza, który Włastowi był posłusznym, wielkie okazując mu uszanowanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.