<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X

Niepokój szerzył się po kraju. Po lasach i osadach powtarzano sobie po cichu, że Mieszko starą wiarę chce zgubić, lubo kniaź nic jeszcze jawnie przeciwko niej nie czynił.
Na dworze zjawiali się wprawdzie ludzie jacyś nieznani, którzy się z kniaziem zamykali, naradzali a potem znikali... Mieszko zaczynał zwolna pozbawiać się swych ulubienic, a Sydbor z jego polecenia ludzi ściągał i zbroił. Gród tymczasem na nowo a wspaniale urządzano, rzemieślnicy w nim pracowali. Co to znaczyć miało, domyślali się wszyscy; mówiono półgłosem o prędkiem przybyciu czeskiej kniahini.
Zwolna chrześcijanie, ukryci w kraju, zaczęli śmielej podnosić głowy.
Widzieli wszyscy, że Włast na Krasnejgórze, w komnacie tej, w której ojciec umarł, urządził ołtarz i rodzaj kapliczki. Była ona zamknięta i dopuszczano do niej tylko tych, co już chrzest byli przyjęli. W pewne dni zjeżdżali się różni ludzie z daleka, odprawiało się tu coś tajemniczego, a choć Jarmirz stał na straży i zbliżać się czeladzi nie pozwalał, podsłuchiwano śpiewy zdala...
Ukryci w krzakach starzy dziadowie wróżbici śledzili twarze i nazwiska tych, co tu przybywali na przyszłą zemstę ich znacząc.
Nie porywali się jeszcze na nich jawnie, lecz wszyscy ci nowi chrześcijanie skazani byli na śmierć, a dwory ich na spalenie.
Dobrosławowi zgorzały stodoły i szopy, widocznie ogień zbrodniczą ręką był podłożony. Jarmirz nocy nie dospał, tak lękał się o Krasnągórę.
Tak z jednej strony Mieszko wydawał potajemnie wojnę starej wierze, a ona z pokorą pozorną broniła się, nie podnosząc głowy.
W grodzie nad Cybiną, w Gnieźnie i po innych zamkach lud zbrojny zbierano, a po uroczyskach, w puszczach, horodyszczach, schodzili się po nocach na narady wróżbici i gęślarze... Nikt jawnie nikomu nie wypowiadał jeszcze wojny, lecz wszyscy czuli ją i sposobili się do niej.
Jednego dnia komornik wezwał Własta do kniazia. Oddawszy dwór swój pod opiekę Jarmirzowi, pojechał posłuszny.
Na wstępie powitał go Dobrosław i poprowadził do swej komnaty z twarzą wesołą.
— Mój Ojcze — rzekł — cieszcie się, nadchodzi dla nas godzina wyzwolenia... Mieszko walczy jeszcze ze starem w sobie pogaństwem, ale wkrótce ulegnie... Dąbrówka przybywa... Kniaź nie chce jeszcze jawnie wystąpić przeciw starym błędom, lecz daje nam swobodę nawracania... Was jednego mało, — więcej nam duchownych potrzeba. Skąd ich weźmiemy? Obcych naród nie cierpi, z ich rąk nie przyjął by nawet zbawienia. Czesi w domu mają dosyć do czynienia... Trzeba nam męża, coby powagą, wiekiem, świątobliwością kniaziowi i nam przodował.
Dobrosław złożył ręce jakby w zwątpieniu, Włast, a raczej Ojciec Mateusz, milczał pokornie.
— Byliście długo między obcymi, którzy ze Słowianami graniczą — mówił dalej Dobrosław. — Są tam kapłani naszego języka świadomi. Kniaź, który was wezwał, nic wam nie powie, tylko byście nad granicę na zwiady jechali, wywiedzieli się, a ja mówię wam, przyprowadźcie z sobą kapłana, który by przyszłej owczarni mógł być pasterzem.
— Ciężkie brzemię wkładacie na moje ramiona — odezwał się Ojciec Mateusz — pocieszam się tem tylko, że nie ja, niegodny sługa Boży, ale Duch święty wybierać będzie tego, którego chce postawić na świeczniku.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy Dobrosława wezwano do kniazia, a ten z sobą poprowadził Własta. Mieszko snadź go się spodziewał, bo mu się łaskawie uśmiechnął.
— Potrzebny nam jesteś — rzekł — od granicy coś się rusza. Gero, czy jego zastępca gotuje się na nas. Trzeba wypatrzeć, co oni tam sposobią, abyśmy byli w gotowości. Jedźcie, patrzcie i wracajcie. Język ich i obyczaj znacie.
Włast mu się skłonił do kolan.
— Miłościwy panie — rzekł — spełnię wasz rozkaz, ile mi sił stanie.
— A do podróży ludzi i co potrzeba Dobrosław wam ze skarbca mojego dostarczy — dodał Mieszko.
Nie dano Włastowi czasu tyle, aby do domu powrócił i zaraz mu wszystko do podróży sposobić zaczęto. Dano mu czterech ludzi, na których czele stał Rudy Lulin, najprzebieglejszy ze wszystkich sług dworskich, który będąc już nieraz w niewoli u Niemców, nauczył się ich języka, lecz zawsze wymknąć im się potrafił. Znał wszystkie ścieżki, przejścia i przesmyki nad Łabą, mógł więc najlepiej służyć za przewodnika w tej uciążliwej podróży. Tak więc młody kapłan zupełnie niespodzianie znalazł się w przededniu niebezpiecznej podróży, której przed kilku godzinami nie byłby nawet przypuszczał. Lecz, że sprawa wiary z nią się łączyła, nie zawahał się ani na chwilę. Nazajutrz do dnia ruszył w drogę.
Podczas niewoli swej Włast przebywał dosyć długo u niemieckiego wojaka, który tu przywędrowawszy do Frankonii, osiadł na zamku nad Łabą i trudnił się łupieztwem na Słowianach.
Była to prawa ręka Gerona, owego znanego dobrze Serbom i Polanom markgrafa, a zwano go Gosbertem.
Takich jak Gero i Gosbert ludzi potrzebowali cesarze niemieccy do zajadłej walki z poganami, którą wiedli, chcąc zawładnąć ich ziemią, do czego im nawracanie za dobry służyło pozór.
Zamek Gosberta sterczał na samej granicy. Było to gniazdo, z którego drapieżna garść ludzi wypadała za Łabę, łupy doń znosząc i jeńców. On i jego pachołkowie dokazywali straszliwie, znęcali się okropnie, rozpustowali ohydnie. Pomimo takiego życia Gosbert i jego dwaj synowie Dodo i Berto, uchodzili za pobożnych. W owych czasach im kto więcej grzeszył, tem do większej gorliwości w służbie bożej czuł się obowiązanym. Gosbert też dla duchownych był z poszanowaniem wielkiem, a święta posty i uroczystości kościelne obchodził z wielką surowością, wraz z całym swym dworem. Wierząc w poszanowanie Gosberta dla duchownych, Włast jechał prosto do niego. Ubezpieczała go znajomość, kapłańska szata, a wreszcie i to, że konie i ludzie, których miał z sobą, niepozorni byli i chciwości obudzać nie mogli.
Podróż do zamku, który się nazywał Adlerberg, nużącą była i długą, bo trzeba było wymijać osady, wlec się wiele nocą i rankami. Jesień też zaczynała być słotną, strumienie wzbierały, drogi były błotniste. Byli jeszcze o kilka staj od wzgórza, na którem wznosił się zamek Gosberta, gdy ujrzeli jadących trzech konnych z psami. Byli to Dodo i Berto, synowie pańscy, których ciekawość wzięła zobaczyć orszak przybywających tu, nieznanych ludzi. Dodo pamiętał Własta, jeszcze z czasów, kiedy się nad nim jako nad niewolnikiem znęcał, poznał go zaraz i z wielkim powitał okrzykiem. Przypomniał sobie, że Włast jest teraz duchownym, więc z niejakiem uszanowaniem zbliżył się do niego.
— Jakże się tu zabłąkałeś, Ojcze Mateuszu? — zapytał. — Czy cię wygnali twoi poganie?
— Jeszcze nie, Miłościwy grafie — odparł Włast — przybyłem z dobrej woli pokłonić się Waszemu panu ojcu, grafowi Gosbertowi.
— Jedźcie ze mną, rad wam będzie. Właśnie u nas jutro w kościele wielkie nabożeństwo, duchownych kilku sprowadzono na nie, zdacie się i wy ze mszą świętą — rzekł Dodo. — Ojciec teraz z panami duchownymi obiaduje wesoło...
Po krótkiej przeprawie przez kilka dziedzińców i most zwodzony Włast z orszakiem i synami grafa stanął na zamku.
W sali obszernej, zdobnej w rzeźby i malowania, za stołem bogato zastawionym, siedział stary graf, otoczony gośćmi. Z prawej strony siedział w czarnej szacie duchowny, z włosem siwym i twarzą poważną i surową, za nim drugi młodszy, w którego oczach połyskiwał rozum i życie, jeszcze walką nie wyczerpane. Obaj mieli na łańcuchach złociste krzyże na piersiach. Opodal nieco siedział młodzieniec w sukni także kapłańskiej, z oczyma spuszczonemi skromnie i pokornie.
Po lewej stronie Gosberta rozparty butnie siedział rycerz, w skórzanym kaftanie, z ogromnymi czarnymi wąsami, spoglądał z lekceważeniem po towarzyszach; w cieniu pod ścianą siedziała podobna mu postać wojaka, ale skromniejsza.
Gdy Włast przystąpił z pokornym ukłonem do grafa, stary zwrócił ku niemu twarz winem i piwem zaczerwienioną, i wskazując mu miejsce obok duchownych na ławie, zawołał:
— Będziesz tu, Ojcze Mateuszu, pomiędzy swoimi. Siadaj, a jeśliś głodny każ sobie co podać, a tymczasem napij się!
To mówiąc nalał kubek wina ze dzbana i podał go Włastowi, który usiadł na najniższem miejscu, za młodym duchownym.
Oczy dwóch rycerzy, siedzących za stołem, ciekawie się nań zwróciły...
Rozmowa między gośćmi grafa Gosberta toczyła się dalej nieprzerwana przybyciem Własta.
— Mnie się widzi — mówił ów butny rycerz, który się nazywał Wigman i był powinowatym cesarza — że gdyby ze Słowianami i Polanami nastał pokój, gdyby się oni pochrzcili, uczyniliby nam krzywdę niemałą...
— Dałby to Bóg — przerwał starszy duchowny — aby wiarę świętą przyjęli...
— Ale cóżby naonczas robił Gero na wschodniej granicy, cóżby poczynał Gosbert, nie mając nic do roboty, a na ostatek, może i takiemu jak ja Wigmanowi ci Słowianie na nic by się nie przydali...
Gosbert popił z kubka, wąsa pokręcił zadumany.
— Co się tyczy Słowian — rzekł — nie miejcie kłopotu; do przyjęcia wiary u nich daleko... W Czechach, gdzie na gwałt kościoły budują, po lasach tak ofiary bożkom oprawiają jak dawniej; lud stoi przy swych drewnianych bożyszczach i nie łatwo je porzuci.
Włast, który milczał dotąd, nie mógł się powstrzymać, żeby nie rzec cicho:
— Da Bóg, że się to odmieni.
Spojrzeli nań duchowni i Gosbert, a Wigman zmierzył go pogardliwie oczyma.
— A jakże się to ma zmienić? — zapytał Gosbert.
— Nie jest to już tajemnicą, że kniaź Mieszko żeni się z córką Bolesława Czeskiego, Dąbrówką, która chrześcijanką jest — rzekł skromnie Włast. — Z nią, przy pomocy Bożej, wiara Chrystusowa zawita do nas i rozkrzewi się...
Gdy Włast wyrzekł te słowa, wszyscy z większą uwagą poczęli nań spoglądać. Wigman także oczy wlepił w niego.
— Kapłanów nam tylko mężnych i gorliwych potrzeba — dodał Włast — szczególniej takich, coby rozumieli język ludu i przemawiać doń mogli.
— Sto lat upłynie, stu kapłanów zginie — zawołał Wigman — a wy z waszą dziczą ślepą nie przejrzycie. Słowianin, jak szczenię ślepo się rodzi, ale pies prędko przeziera, a on zawsze ślepym zostaje.
Na te obelżywe dla narodu swego wyrazy, Włast zarumienił się z oburzenia, lecz tłumiąc gniew w głębi duszy, rzekł spokojnie:
— Duchownym jestem, nie przystoi mi nic innego, tylko obelgę znieść i darować. Ale jako od duchownego przyjmijcie Miłościwy panie życzenia, aby was Bóg nie pokarał i nie upokorzył, a oręża przed owymi ślepcami składać was nie zmusił.
Na tę odpowiedź dumny Wigman zwrócił się z oczyma iskrzącemi i z zaciśniętemi pięściami do Własta.
— Milcz ty klecho jakiś — krzyknął — a dziękuj swej sukni i godności tej, żeś bezczelnej swej śmiałości życiem nie przypłacił!...
Mowa ta gwałtowna i nie przystojna nikomu się niepodobała. Zamilkli wszyscy, duchowni zaś spojrzeli na Własta, jakby byli ciekawi, co teraz uczyni. Gdy jednak milczał; starszy duchowny wystał, prosząc, aby ich do zamkowej kaplicy odprowadzono, ponieważ czas nabożeństwa nieszpornego się zbliżał. Syn grafa, Dodo, wziąwszy wiszące na ścianie klucze, poszedł naprzód, wiodąc duchownych za sobą.
Włast poszedł też z nimi. Zeszli z pierwszego piętra i udali się do małej kapliczki, znajdującej się na dole, z wielką prostotą urządzonej. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu odpowiadali. W nabożeństwie wszelako nikt nie uczestniczył z ludzi zamkowych, nawet Dodo powrócił do ojca, który z Wigmanem i jego towarzyszem ciągle jeszcze zapijał wino przy stole.
Już słońce było nad zachodem, gdy wszyscy czterej kapłani, wyszedłszy z kamicy, a unikając towarzystwa dumnego Wigmana, zasiedli na kamiennej ławie, na przyzbie zamkowej.
Włast wielką w nich wzbudzał ciekawość i radzi byli dowiedzieć się o losach jego i przygodach.
On też nie taił się z niczem przed nimi i opowiedział im w krótkości całą historyę życia swego. Na ostatek, gdy o podróży tej i jej celu mówić zaczął, rozgrzany nadzieją, uczynienia czegoś dla kraju, powstał Włast z ławy i złożywszy ręce, jął mówić do starszych kapłanów.
— Ojcowie a panowie moi, do was zwracam teraz serdeczną mowę, azaliż nie lepiej i nie zgodniej z nauką Zbawiciela kraj nasz nawrócić, niż burzyć co i niszczyć?... Pragniemy wiary i wołamy apostołów. Z niebezpieczeństwem życia dostałem się tu, ufając, że dla nowej owczarni, dziś szczupłej jeszcze, znajdę tu pasterza... Dajcie mi go!
Wysłuchawszy mowy starszy duchowny odpowiedział, że on sam ma już takie apostolstwo między świeżo nawróconymi w Mysznach; choćby pragnął oddalić się, nie może. Zarazem zwrócił się ku towarzyszowi średnich lat i pogodnej twarzy.
— Ojcze Jordanie — rzekł — językaście Słowian i obyczaju a zabobonów świadomi. Azaliż wam, zamiast spokojnej plebanii, wojownicze pasterstwo, gdzie nieustannie wilk odganiać trzeba, się nie uśmiecha?
Zamilkł. Ksiądz Jordan zadumał się.
— Więc miałbym swoje owieczki opuścić a szukać obcych i nieznanych? — zapytał z uśmiechem po chwili.
— Mój Ojcze — odparł Włast — owieczki te wasze już drogę z pola do owczarni znają i pasterz dla nich rychlej się znajdzie, niż dla tych naszych zdziczałych, które wilcy chwytają na pustyni... Wprawdzie kniaź nasz Mieszko ani sam jeszcze chrztu nie przyjął, ani mógł ludowi wiarę nową ogłosić. Cierpliwy to jest pan i rozumny, a choć w nim stary poganin jeszcze się czasem odzywa... w Bogu mamy nadzieję, że go z czasem zwycięży. Przez niewiastę przyszedł grzech na świat — dodał Włast — ale też przez w niewiastę przyszło na świat odkupienie i przez niewiasty wszędzie, jako owe co balsam niosły, wchodzić będzie wiara między narody... I nam ją przyniesie Dąbrówka, pani wielkiego męstwa, która się nie lęka nieochrzczonemu rękę oddać kniaziowi, aby go do chrz przywiodła.
Ksiądz Jordan, wysłuchawszy mówiącego Własta, ujął go rękoma, pocałunek dał mu braterski i zawołał:
— A iluż tam jest takich jak wy, Ojcze Mateuszu?
Wstydem zapłonęło oblicze młodego kapłana, spuścił oczy i rzekł:
— Ojcze mój, takich jak ja, i lepszych może znajdziecie wielu. Nabierzcie tylko ochoty... i jedźcie ze mną!...
To mówiąc ukląkł i za nogi go uścisnął, a potem powstał i w długiej, natchnionej mowie przedstawiał zacnemu kapłanowi, jak zbawiennem będzie jego apostolstwo.
Mrok wieczorny zapadał, gdy duchownych zawezwano na wieczerzę do grafa. Zastali tu stół rybami zastawiony, ponalewane dzbany, a Wigmana przed palącym się na kominie ogniem wyciągniętego na ławie. Wszyscy jak w południe pozajmowali swe miejsca, a najstarszy kapłan odmówił Benedictus.
Rozmowa nie była tak poważną jak przy obiedzie. Gosbert, choć miał u stołu kapłanów, nie wahał się dopuszczać żartów nieprzystojnych. Wigman jednak nie dał się nimi rozbudzić z odrętwienia, jakie go napadło, mówił mało, zamknął się sam w sobie, jakgdyby knuł coś potajemnie. I tak do końca wieczerzy, na gospodarza już ani patrząc, ani doń słowa mówiąc, pozostał. W milczeniu porzucili pijących duchowni i przed północą dla jutrzejszych mszy udali się na spoczynek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.