<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

W kilka dni później Włast ze swej wycieczki powracał uspokojony tem, że nie jechał sam...
Obok niego, po prawej ręce, w milczeniu, odmawiając kapłańskie pacierze jechał ksiądz Jordan i rozpatrywał się po kraju, w którego granice już byli wkroczyli.
Był to ten sam kapłan którego opatrzność nastręczyła Włastowi na Adlerbergu u grafa Gosberta.
Ksiądz Jordan był kapłanem już z apostolstwem obeznanym od młodości, w tej pracy zahartowanym. Wiedział już, jak trzeba mówić do tych, co nigdy nie słyszeli i do tych, co słyszane źle rozumieli. Mąż to był cierpliwości niezmordowanej i niewyczerpanej, mocy ducha nie znużonej, przytem pełen wesela wewnętrznego i spokoju.
Wiedział on, że oddając się na usługi Mieszkowi i krajowi do dawnej wiary przywiązanemu, będzie miał wiele trudności do zwyciężenia, podobało mu się jednak zostać pasterzem owczarni nowej, przez siebie utworzonej.
Ksiądz Jordan musiał zrzucić swą suknię duchowną, wstąpiwszy w granicę pogańskiego kraju Polanów i wdziać odzież tu używaną, a że języka był świadomy, mógł uchodzić za zamożnego ziemianina.
W ciągu drogi, im dłużej obcował z Włastem, im bliżej go poznawał, tem więcej się w nim rozmiłowywał i przekonywał się, że nie traf ślepy ale Opatrzność sama wybrała go na trudny obowiązek pierwszego apostoła — pasterza.
Ponieważ obaj drogą znużeni byli, postanowił Włast zawieźć księdza Jordana najpierw do Krasnejgóry, aby tam kilka dni wypoczął a potem dopiero mieli udać się do kniaziowego grodu nad Cybinę. Ksiądz Jordan przystał na to z ochotą.
Droga wiodła lasami już z liści jesienią ogołoconymi. Wjechali wreszcie w ten gaj, który dwór z boku osłaniał, gdy nagle ujrzeli, że cały dwór w Krasnejgórze był zgliszczem tylko. Sterczały z niego pozostałe niedopalone belki... Z budowli nic nie zostało...
Włast całej siły ducha użyć musiał, aby się zdobyć na te słowa:
— Bądź wola Twoja!
Pogorzelisko straszny przedstawiało widok... Kilku ludzi błąkało się około niego. Jarmirza ujrzał Włast leżącego na ziemi w opalonej odzieży... Pożar nie był widocznie dawny, bo gdzie niegdzie dymiły węgle jeszcze. Za dworem stały wypędzone ze spalonych szop trzody...
Włast skoczył z konia, a Jarmirz podniósł się zwolna z ziemi, podchodząc ku niemu z załamanemi rękoma. Zbliżył się też ksiądz Jordan.
— Mój Jarmirzu — zawołał Włast — jakże się to stało? Co było przyczyną tego pożaru?
Jarmirz obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem, nic nie wiem — rzekł trwożliwie. — W nocy ogień powstał na czterech rogach zagrody — nie było ratunku. Ocaliliśmy co się dało.
I Jarmirz wskazał na leżące na kupie sprzęty, pomiędzy którymi znajdował się także najdroższy Włastowi kielich ofiarny.
W lasku naprędce sklecono szałas i tam znużeni podróżni spoczęli, bo noc nadchodząca przybycie do grodu nad Cybiną utrudniała. Smutny był nocleg ten pod szałasem, na modlitwie w części i na cichej rozmowie z Jarmirzem spędzony. Od niego dowiedział się Włast, że gdy łuna pożaru na całą okolicę się rozpostarła, nawet w grodzie nad Cybiną ją spostrzegli. Przybyli komornicy, wysłani od Mieszka na zwiady, pomagali ratować. Kniaź więc zawiadomiony był o stracie, jaką Włast poniósł. Nazajutrz rano dwaj druhowie ruszyli ku Poznaniowi i stanęli na grodzie właśnie, gdy Sydbor i Mieszko ludzi nowozaciągniętych do wojska opatrywali i liczyli.
Wszystko tu się zdawało przysposabiać jakby do wojny. Ruch był na zamku wielki. Broń dobywano ze skarbców, obliczano jej zapasy w Gnieźnie i nad Cybiną i po innych grodach Mieszkowych.
Zdala bystre oko kniazia poznało przybywającego Własta z małym orszakiem i nieznajomego pomiędzy nim spostrzegło. Ledwie z konia zsiedli, gdy Mieszko podszedł ku nim z twarzą wesołą. Nie spojrzał wcale na księdza Jordana, jakby go nie widział, i zdala ozwał się do Własta.
— Dobrze się stało, że starego dworu pozbyliście się. Pewnie już wiecie o tem?
— Wiem, Miłościwy panie.
— Nie frasujcież się, stanie nowy... Idźcie do Dobrosława.
Skinął ręką i do Sydbora powrócił.
Ksiądz Jordan, pilnie mu się przypatrujący, nie rzekł ani słowa i poszedł za swym przewodnikiem.
Gdy weszli do izby Dobrosława, ten drzwi za nimi zamknąwszy, rękę księdza Jordana ucałował i na pierwszem miejscu go posadził, a potem zwrócił się do Własta z ubolewaniem.
— Kniaziowi ludzie — mówił — wysłani stąd do pożaru, w powrocie z Krasnejgóry pochwycili w lesie dwóch dziadów, którzy się podłożeniem ognia przechwalali. Przywleczono ich tu na gród i osadzono w ciemnicy... a kniaź, choć się waha i wzdraga pono dla przykładu każe ich powiesić... Lecz że lud ich szanuje, a on narodu draźnić nie chce, nie wie sam jeszcze jak postąpi.
Włast usłyszawszy to pobiegł natychmiast do Mieszka i spotkawszy go powracającego w podwórzu, do nóg mu upadł, prosząc o przebaczenie dla dziadów.
— Oni ci przecież szkodę wyrządzili — rzekł Mieszko zdziwiony — zemsta ci się należy.
— Miłościwy panie — odparł Włast — chrześcijanie zemsty nie znają... Nasza nauka nakazuje przebaczać nieprzyjaciołom, kochać tych, co nas prześladują... błagam was...
Mieszko rad był może, iż się uwolni od narażenia się narodowi, więc na prośby Własta ręką skinął i rzekł:
— Czyńże z nimi co sam zechcesz.
Nie tracąc chwili poszedł Włast do ciemnicy. Gdy mu wrota do tego lochu w wałach wygrzebanego otworzono, ujrzał dwóch dziadów, leżących na ziemi, którzy go wzrokiem dzikim powitali. Jednego z nich poznał od razu; był to wróżbita Warga, który często do starego Lubonia do Krasnejgóry przychodził.
Włast zbliżył się do nich i zapytał:
— Pocóżeście pod domostwo moje ogień podłożyli?
Starcy milczeli długo, a potem Warga mruknął:
— Co się pytasz? rób swoje.
— Nic wam złego nie uczyniłem — odezwał się Włast. — Ślepi jesteście, a nie wiecie co robicie... Uczyniliście mi krzywdę — dodał — płacę wam za nią dobrem. Wyprosiłem u kniazia, że mam prawo puścić was na wolność... Idźcie i uchodźcie... Pomnijcie, że ta wiara, co uczy płacić dobrem za złe, jest lepszą...
— Wasza wiara głupią jest — mruknął Warga, podnosząc się z ziemi i dając znak towarzyszowi, aby także wstawał — bo mnie puszczasz wolnym, a ja z ciebie się śmieję i co w sercu mam, zachowam...
Gdy już był wyszedł z lochu, zwrócił się do Własta i rzekł głośno:
— Nie śmiecie Wardze nic uczynić, nie śmiecie! Wiecie, żem silny, i że za mnie mścić się będą... Dla tego puszczacie nas wolno... Nie bójcie się, drugi raz wam w ręce nie popadnę... a dostaniecie się wy w nasze...
Włast zawrzał gniewem, lecz jako chrześcijanin wierny zwalczył gniew i dał odejść obu dziadom.
Nauka, jaką im Włast dać chciał, poszła na marne, ale za to w sumieniu swojem pozostał spokojny.
Tymczasem na dworze robiono wielkie przygotowania. Z Czech zapowiadano przybycie kniahini Dąbrówki, lecz trzymano to jeszcze w tajemnicy. Mieszko nie kazał dotąd wezwać do siebie księdza Jordana, lecz pozwolił mu urządzić w zamku z pomocą Dobrosław a kaplicę i przyozdobić ją jaknajpiękniej.
Dworzec w którym wygnane teraz ulubienice dawniej mieszkały, został także odnowiony i wspaniale urządzony. Był bowiem przeznaczony dla nowej kniahini.
Jednego poranku kazano Włastowi jechać do Pragi, dodając mu tych samych ludzi, którzy towarzyszyli w wycieczce nad Łabę, a gdy o cel podróży spytał, Mieszko rzekł mu:
— Pokłońcie się odemnie.
Rad, że się do kraju chrześcijańskiego dostanie, Włast pożegnał księdza Jordana i pojechał.
W kilka dni potem Mieszko w płaszczu bramowanym złotem, Sydbor w świetnej zbroi, ze starszyzną dworską wspaniale przybraną, wyjechali z grodu nad Cybiną. Na zamku gotowano się na przyjęcie mnogich gości. Dobrosław pozostał w grodzie, mając dozór nad przygotowaniami.
Orszak który z kniaziem na czele wyruszył, pociągnął ku granicy zwykłą drogą. Jechano dniem i nocą, a nazajutrz, gdy słońce ku południowi wybiło się ponad mgły jesienne i jasnym zaświeciło blaskiem, dźwięk rogów dał się słyszeć zdala i straż nadbiegła, oznajmując o zbliżającym się orszaku czeskim.
Mieszko stanął z koniem na przedzie, a cały dwór jego ustawił się w przynależnym porządku.
Zdala już widać było okazały orszak, który kniahini towarzyszył. Wedle obyczaju brat jechał obok niej, za nimi mnoga liczba panów dworu ojcowskiego, poczet wojskowy i niezliczona moc wozów, które szły jedne za drugimi, strzeżone przez ludzi zbrojnych. Oddział pancernych zamykał w spaniały ten poczet.
Kniahini jechała na pięknym koniu obok brata, w suknię złocistą przybrana, w płaszczu na ramiona zarzuconym. Na widok Mieszka twarz jej rumieńcem pokraśniała i oczy śmiało na niego spojrzały. Nie było to trwożliwe dziewczę, ale niewiasta czująca się królową. Bolko, brat jej, o kilka kroków ją wyprzedził witając Mieszka, poczem obaj zsiedli z koni i poszli do Dąbrówki, która też z wierzchowca się spuściwszy, lekkim ukłonem pozdrowiła męża swojego. Ale Mieszko pogańskim obyczajem, objąwszy ją ramionami, zarumienioną w twarz pocałował. Potem podano sobie ręce i wesołość wyrażała się na wszystkich twarzach.
— Jesteście Miłościwa pani — zawołał Mieszko — już na mojej, a raczej na swojej ziemi, gdzie jestem gospodarzem. Przystało tę dobrą godzinę uczcić poczęstunkiem.
To mówiąc zaprowadził Dąbrówkę i jej brata ponad drogę, gdzie na rozpostartem suknie stały naczynia z jadłem i napojem. Dla obu też orszaków beczki były w pogotowiu. Dwa dwory, czeski i polski, po raz pierwszy zbliżyły się ku sobie, przyjacielską podając dłoń.
Z kniahinią mnogi dwór jechał: niewiasty, sługi, dworscy, duchowni, panowie... Między duchownymi był i Włast także.
Nie biesiadowano tu długo i zaraz w dalszą puszczono się drogę. Już o kilka mil od Poznania drogi były nabite ludem, ciekawym ujrzeć tę nową panią, z którą przybywała wiara nowa, co trwogą i niepokojem wszystkich przejmowała. Lecz zarazem stały na drogach poczty wojenne, siłę Mieszkową okazując Czechom.
Wśród wrzawy trąb, rogów, okrzyków i śpiewów, wjeżdżała na nową swą stolicę Dąbrówka, tak niewzruszonym umysłem i ciekawemi oczyma mierząc ją, jak owego dnia nad Wełtawą, nieznajomego jej jeszcze przybysza, który za męża był dla niej przeznaczony.
Z okna swego dworca, z oczyma załzawionemi, przypatrywała się Górka tej nowej pani... naprzeciw której wyjść nie śmiała. U drzwi dworu, Mieszko, zsiadłszy z konia, podał rękę Dąbrówce i zaprowadził ją do wielkiej izby biesiadnej. Tu stali panowie, pokłonami witając panią, z góry spoglądającą na nowych poddanych.
Przyjąwszy cześć i powitanie dworu, który wykrzykiwał wesoło, kniahini zwróciła się do Mieszka.
— Miłościwy panie — rzekła — nie czuję się tu ani żoną, ani gospodynią, dopóki nas kapłan nie pobłogosławi...
Mieszko się zachmurzył. Nie rzekł nic, obejrzał się po przytomnych, a potem rzekł do Dąbrówki i jej brata, aby szli z nim obejrzeć komnaty dla żony przygotowane. Szli zwolna.
Czescy i polscy panowie zostali w izbie biesiadnej, czekając powrotu pana. Przez izby i przedsienia Mieszko z pierwszego dworu skierował się ku mieszkaniu królowej. Przeszli szereg izb, lecz ostatnie drzwi stały przed nimi zamknięte... W chwili gdy się do nich zbliżyli, jakby czarodziejską siłą otworzyły się i za niemi ukazała się światłami płonąca kaplica. U ołtarza bogato przystrojonego stał ksiądz Jordan, — obok niego z jednej strony Ojciec Mateusz, a z drugiej O. Prokop, spowiednik ojca Dąbrówki... Mieszko szedł widocznie chmurny i prawie gniewny, lecz milczący i posłuszny... Dąbrówka uśmiechała się uszczęśliwiona.
Za nimi wnet zatrzasły się drzwi i w obliczu tylko kilku świadków ksiądz Jordan poświęcił najpierw wodą chrztu milczącego kniazia, a potem szybko obrzędu ślubu dopełnił. Drżącym głosem pobłogosławił małżonków i związał im dłonie.
Dąbrówka dopomagała mężowi, aby wykonał to, co dla ważności obrządku koniecznem było. Na twarzy Mieszka malował się ciągły niepokój, który trwał dopóki nie wyszli z kaplicy i nie wrócili do izby, gdzie na nich zgromadzeni czekali. Dąbrówka z twarzą wesołą zasiadła teraz do uczy obok męża i brata. Polańscy panowie mogli się teraz przypatrzeć kniahini, którą poznać tak byli ciekawi. Jej wesołe i odważne usposobienie miało dla nich wiele uroku i było zupełnie czemś nowem dla nich, przywykłych do niewiast trwożliwych i milczących.
Pod koniec uczty, przeciągającej się długo, goście wedle zwyczaju zaczęli nowozaślubionym składać podarki... i u nóg młodej pani zebrał się stos cały kosztownych rzeczy, które o zamożności starych rodów świadczyły. Śmiało i wymownie, jakby dawna znajoma, dziękowała młoda pani. Dziwili się wszyscy, że tak od razu przystała do domu do nowej ziemi i nowych poddanych... Mieszko też spoglądał z ciekawością na ożywioną jej twarz i jasne oczy, w których najmniejszego wahania się i niepewności widać nie było... Trzy dni trwały takie uczty a po nich pląsy i zabawy. Dąbrówka zyskiwała sobie serca uprzejmością swą i nie wahała się rzucić słowa o nowej wierze.
Dziwnie się to apostołowanie mogło wydawać wśród zabawy, lecz młoda pani przejęta była swem posłannictwem i w środkach spełnienia go nie przebierała; panowie też czescy naśladowali ją w tem porywczem apostołowaniu. Pod koniec dnia trzeciego pochmurniały twarze, między Czechami a Polanami zaczynało się pojawiać oziębienie. Mieszko zdala patrzał, milczał lecz był chmurniejszym.
Czwartego dnia kniaź sam na sam naradzał się z Sydborem i Dobrosławem, gdy Dąbrówka weszła z wesołą swą twarzą i pańską postawą. Na jej widok oblicze Mieszka wypogodziło się i oczyma wskazał towarzyszom, aby ich samych zostawili.
— Mieszku — odezwała się Dąbrówka, gdy zostali sami — weseliliśmy się trzy dni całe, czas teraz przystąpić do dzieła.
Mieszko popatrzał na nią zdumiony.
— Duchowni czekają, nie ma co zwlekać, nawracanie i chrzest rozpocząć należy.
— Piękna kniahini moja — rzekł Mieszko — jeśli niewiasty waszego dworu nawracać chcecie, czyńcie to, proszę, ale co do mojego narodu, zostawcie mnie starania. Jedyny to sposób byłby aby nic nie uczynić, lub głową nałożyć, gdybyśmy się porwali bez przygotowania...
To powiedziawszy w stał, ucałował żonę i rzekł uśmiechając się:
— To moja sprawa...
Dąbrówka milczała zmieszana nieco, a kniaź mówił dalej:
— Twoi Czesi nie zdadzą się do nawracania, bo nas nie znają. Miłościwa pani, damy im podarki bogate, ale ich stąd wyprawimy do domu.
Dąbrówka, która najbardziej na swój dwór przy nawracaniu liczyła, zasmuciła się bardzo, lecz Mieszkowi sprzeciwiać się nie było sposobu... Z twarzy mu widać było, że choć śmiał się, ale żelazną miał wolę.
— Nie zlękniecież się zostać wśród nas pogan samej? — spytał Mieszko.
Dąbrówka choć może w istocie czuła trwogę, okazać jej się wstydziła.
— Z wami zostanę — rzekła — przecież obawiać się nie mam czego.
Mieszko uśmiechnął się, dziękując.
— Jestem jeszcze sam poganinem — rzekł — nawróćcie wprzódy mnie i nauczcie. Słucham was często i nierozumiem. Co u nas cnotą było, u was jest występkiem, co u was zowie się pięknem, nam się złem wydaje. Zemsta wzbroniona, a któż się mnie lękać będzie?
Dąbrówka słuchając go, przekonywała się zwolna, że to nawrócenie, które jej się tak łatwem zdawało, było dziełem bardzo długiem i trudnem.
Spuściła głowę i milczała... Mieszko ujał jej rękę i rzekł:
— Chodźmy teraz pożegnać i odprawić Czechów, jest to koniecznem dla tego, aby mój naród nie mówił, żem ich dla wprowadzenia nowej wiary potrzebował.
Wyszli milczący i skierowali się ku dworowi, w którym słychać było śpiewy i grę na trąbach i gęślach.
Tego wieczora Włast prosił kniazia, aby mógł na godzinkę pojechać do Krasnejgóry. Kniaź pozwolił. Mrok już zapadał, gdy się znów znalazł na skraju lasu i stanął zdziwiony. Na miejscu zgliszczy stał już dwór nowy, daleko obszerniejszy od dawnego, wszystkie szopy były odbudowane i parkanem otoczone. Gdy tak stał zdumiony, ujrzał nadchodzącego Jarmirza.
— Jak to być mogło aby dwór stanął tak prędko? — zapytał.
— Z rozkazu kniazia ludzi gromada naszła — odpowiedział Jarmirz — jam z moimi patrzał tylko z założonemi rękoma.
Włast poszedł teraz wprost do dworu. Wszystko w nim było jak najstaranniej urządzone, a w miejscu komnaty, w której zmarł stary Luboń, gdzie była kaplica, za staraniem Dobrosława nowy ołtarz stanął ze wszelkim do służby Bożej przyborem.
Tu najpierw na kolana padłszy Włast zalany łzami modlił się długo. Wstawał właśnie wzruszony, gdy w progu ujrzał postać niewieścią. Nie mógł jej poznać zrazu, gdyż osłoniętą miała twarz czepcem niewiast zamężnych; dopiero zbliżywszy się do niej, podał siostrę, Różanę...
— A skądże ty tutaj? jakim sposobem? — zapytał. — Gdzie mąż twój?
Gdy Różana tak rzewnie płakała, że słowa wymówić nie mogła, Jarmirz odpowiedział za nią, że żołnierze z rozkazu Mieszka długo się za Wojsławem uganiali po lesie i nocą go w chacie leśnej napadli, związanego wzięli na gród, a tam nazajutrz Mieszko obwiesić go kazał.
Różana opłakując męża, nie wiedziała co począć; pieszo przywlokła się do rodzicielskiego domu... Włast pocieszając zasmuconą, upewnił ją, że pozostać tu może i mieszkać jak u ojca. Zadziwiło go tylko, że kniaź, który się z nim prawie codzień widywał, ani o zbudowaniu dworu, ani o wymierzonej Wojsławowi sprawiedliwości nic mu nie wspomniał.
Lecz był to pan milczący i zamknięty w sobie.
Tak w nowoodbudowanym dworze pierwszy wieczór spędził Włast ze siostrą i Jarmirzem. Radowało się serce jego myślą, że Opatrzność zesłała mu siostrę, aby ją tak jak ojca nawrócił. Zdawało mu się też, że Jarmirza, już przygotowanego, łatwo będzie do przyjęcia nowej wiary nakłonić... Lecz postanowił cierpliwie i powolnie pozyskać te dusze... W myśli jego było połączenie siostry z Jarmirzem i oddanie im majętności ojcowskiej. Takiemi marzeniami kołysany zasnął snem sprawiedliwego, a nazajutrz, odprawiwszy Mszę świętą w kaplicy, powrócił do grodu nad Cybiną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.