<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tryumf wiary
Podtytuł Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego
Wydawca Drukarnia Synów St. Niemiry
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV

Z pierwszym skowronkiem po roztopach wiosennych przybyło poselstwo czeskie i Bohowid staruszek, który dawne pamiętał czasy. Mieszko i Dąbrówka przyjęli go z czcią wielką.
W pierwszych dniach marca dwór cały, wojsko i ci którzy chrześcijaninami zostać chcieli, wyruszyli do Gniezna.
Poczet był uroczysty, powolny wspaniały, lecz drogi, któremi ciągnął były puste. Na widok bowiem orszaku, któremu towarzyszyły czeskie poczty, ludzie z pól uciekali i kryli się po lasach; dopiero na zamku w Gnieźnie wały i dworzec pomieścić nie mogły tłumów. Wszystko co pragnęło nowej wiary, władycy, ziemianie, wojsko, wreszcie z ludu namówieni przez panów — zbiegło się tutaj.
Gromadami stojących dokoła grodu kropili kapłani wodą i nowe im imiona dawali. Dostojniejszych Czesi i Dąbrówka do chrztu trzymali. Na ostatek przed świeżo wzniesionym ołtarzem Mieszko ochrzczonym został przez Bohowida i pobłogosławionym wraz z Dąbrówką. Sydbor i Górka przyjęli także chrzest święty. Wspaniała uczta zakończyła ten dzień wielki, a nad dachem kościoła błyszczał wysoko wzniesiony krzyż, który odtąd tej ziemi miał przyświecać.
Zdawać się mogło obcym, patrzącym na ten spokój i ciszę, że nigdzie może z większą uległością nie zmieniano wiary od wieków wyznawanej. — Mieszko jeden wiedział, co znaczyło to milczenie.
Ponieważ w głąb kraju nie łatwo było dosięgnąć dla obalenia bałwanów po lasach i polach wzniesionych, nazajutrz zaraz wyznaczono oddziały zbrojne, które z duchownymi i z przygotowanymi krzyżami wyruszyć miały do zakątków pogańskich i tam wznieść godło wiary.
Włast z chęcią ofiarował się za przewodnika tych apostolskich wycieczek. Z Gniezna wyjechał zaraz do Krasnejgóry, aby się przysposobić w tę drogę.
Jadąc tą samą drogą, którą wczoraj pochód księży przybrał był w nowe krzyże, ojciec Mateusz ze smutkiem przekonywał się, co znaczyło owe pokorne milczenie tłumów. Wszystkie krzyże leżały podruzgotane, popalone, zbezczeszczone, — ludzie się nigdzie nie pokazywali.
Z bolesnem w duszy wrażeniem przybył Włast do swego nowego dworu. Tu powitała go serdecznie siostra, która teraz ochrzczona Hanną się nazywała i Jarmirz już z nią zaślubiony, na chrzcie świętym nazwany Andrzejem. Zasiedli wszyscy do wieczerzy i ojciec Mateusz opowiadał im o wczorajszej uroczystości, gdy w tem na podwórzu psy gwałtownie ujadać poczęły. Jarmirz wyszedł z izby zobaczyć co to znaczy.
Po małej chwili powrócił blady i drżący wołając:
— Uciekajcie! Dwór otaczają gromady ludzi, parobcy pouciekali... niema nikogo do obrony!...
Przeżegnawszy się ojciec Mateusz wstał od stołu i wyszedł z Jarmirzem na podwórze. Tam już stały całe gromady ludu, a na ich przedzie kilku dziadów, pomiędzy którymi znajdował się także Warga. Zobaczywszy go Jarmirz pobiegł ku niemu i zawołał:
— Czego tu chcecie?
— Przyszliśmy na wasze nabożeństwo — odparł groźno stary — a że ciemno, poświecimy wam do niego.
— Zniszczyć to gniazdo! z dymem ich puścić! — zawołano dokoła.
Ojciec Mateusz uściskał przelękłą siostrę i poszedł do kaplicy. Tu ukląkł przed ołtarzem, oczekując śmierci.
Wtem z kilku stron dworu błysnął ogień i po chwili dym duszący w izbach czuć było. W tej strasznej chwili Jarmirz przypomniał sobie jamę w której niegdyś ojciec więził Własta. Pobiegł więc do niego modlącego się w kaplicy i z trudnością zdołał go odciągnąć od ołtarza i uprowadzić. Tak więc wszyscy troje, niespostrzeżeni w ciemności, spuścili się do tej kryjówki, tyle Włastowi pamiętnej.
Gdy Jarmirz, narzuciwszy mokrej słomy na drzwi, zapuścił je na jamę, w ciemności tej zamknięci nic zrazu nie słyszeli... wpadli jakby w grób... Włast do modlitwy zachęcał. Klękli więc wszyscy i w gorącej modlitwie prosili Boga o pomoc.
Zdala dochodził ich jakiś szelest, Jarmirz poznał, że to szum ognia, pochłaniającego jeden budynek po drugim. Gdy belki zaczęły spadać z góry, ziemia się kilka razy zatrzęsła. Powietrze robiło się duszne i ciężkie. Hanna z płaczu i trwogi zemdlała. Włast się modlił, Jarmirz do wrót jamy się przyczepiwszy śledził postęp pożaru. Przez szpary przeciskało się światło i dym wlokący się po ziemi dusić zaczynał. Śmierć szybką zmienili tylko na powolną męczarnię. Włast myślał o duszy nie o ocaleniu życia, rozgrzeszał siostrę i szwagra, modlił się za nich i za siebie.
Kilka krokwi niedopalonych runęło na wrota i posypało je ognistymi węglami. Śmierć zdawała się nieuchronną, gdyż teraz już oddychać nie mogli. Włast z czołem opartem o ziemię stracił wreszcie przytomność, Hanna leżała bez zmysłów.
Zrozpaczony Jarmirz barkami podniósł nieco wrota, aby wpuścić powietrza. Zamiast tegoż wpadł gryzący dym do jamy. Trzymając tak ten ciężar nad sobą, Jarmirz mógł się przysłuchywać. Krzyki zdawały się oddalać... Nie było nic słychać oprócz trzaskania dopalających się belek i szumu wiatru. Dym rozszedł się nieco, powietrze wpłynęło do lochu, aby ocucić omdlałych.
Wreszcie odważył się Jarmirz wyjść z jamy. Wokoło panowała głęboka cisza, dwór cały leżał w gruzach, ale tłumy pogańskiego ludu rozbiegły się znów po lasach, pewni, że zamknięci we dworze chrześcijanie zginąć musieli w płomieniach.
Istotnym cudem męczennicy zostali ocaleni. Lecz mogliż się uważać już za bezpiecznych? Na pogorzelisko łatwo złoczyńcy powrócić mogli, a uchodzić z niego do lasu, groziło dostanie się w ich ręce.
Jarmirz poszedł do studni, nabrał wiadro wody i pospieszył do jamy otrzeźwić Własta i żonę. Ale oni już przyszli do siebie. Włast stał z rękami założonemi i wołał:
— Cud uczyniłeś Panie, abyś nawrócił niewiernych, abyś złych zawstydził... Cud uczyniłeś Panie, nie dla niegodnych cudu, ale dla wielkiego Imienia Twego!
Zaczęli naradzać się nad tem, co teraz począć, gdy nagle rozległ się tętent koni i na pogorzelisko zajechał oddział ludzi z grodu nad Cybiną wysłany, gdy łuna pożar zwiastowała. Ludzie ci zaraz zsiadłszy z koni, pomogli wydobyć z jamy Własta i Hannę na pół żywych, ale ocalonych.
Jakież było zdziwienie Własta i wszystkich, gdy otoczony głowniami gorejącemi dokoła, ujrzeli ołtarz w kapliczce od płomieni nietknięty i na nim krzyż nie obalony, świecący zdaleka. Zaiste był to cud równie wielki, jak ocalenie tych trojga ludzi skazanych na śmierć w płomieniach.
Włast z siostrą i szwagrem pobiegli klęknąć przed tym ołtarzem. Ludzie przybyli z zamku, świeżo nawróceni, uklękli przejęci trwogą i modlili się razem z nimi. Widok tego znamienia wiary, ocalonego z płomieni, upewnił wszystkich o potędze nowego Boga.
Po skończonej modlitwie, ująwszy z ołtarza krzyż i resztę kościelnego sprzętu, Włast z siostrą i szwagrem pojechali z ludźmi kniaziowymi do grodu nad Cybiną.
Dniało już, gdy wjechali do lasu; Włast z świecącym krzyżem na przedzie. Zaledwie kilka staj ujechali, gdy ujrzeli gromadę ludzi, rozłożoną pod dębami, a w pośród niej Wargę, który pierwszy spostrzegł jadących.
Stary wróżbita oniemiał z przerażenia na widok Własta, z krzyżem w ręku. Był pewnym jego śmierci... bo strzeżono palącego się dworu dokoła, żeby się nikt z niego wymknąć nie mógł. Sądząc więc, że to upiór, starzec krzyknął i zakrywszy oczy w las uciekać począł, a za nim cała gromada. Orszak wiodący ojca Mateusza pociągnął powoli ku Poznaniowi.


∗             ∗

Upłynęło lat kilkanaście od opisanych wypadków. Potęga Mieszka wzrosła, państwo rozszerzyło granice, kościoły stawały liczne; po całej ziemi Polan przebiegali kapłani, nawracając pozostałych jeszcze w ciemnocie pogaństwa ludzi. Ojciec Mateusz był wszędzie z nimi, a językiem rodowitym i sercem braterskiem przemawiając do ludu, najwięcej dusz dla Chrystusa zyskiwał.
Pierwszy ten kapłan-apostoł nie dobijał się o świetne stanowisko w hierarchii kościelnej, ani pragnął sławy, rozgłosu. Całą majętność swoją oddawszy siostrze i jej mężowi, Włast wymówił sobie tylko to miejsce, na którem stał dwór ojcowski i na niem kościołek wystawił. Do tego kościołka przybywał często z Poznania, gdzie przy biskupie Jordanie pozostawał do pomocy, i w nim na modlitwie wiele spędzał godzin.
Jednego wiosennego dnia, około Wniebowstąpienia, gdy słowiki śpiewały najgłośniej a czeremchy miłą woń roztaczały, Hanna wszedłszy do kościoła, ujrzała brata krzyżem leżącego przed ołtarzem. Siostra podszedłszy ku niemu, ujęła go klęknąwszy za rękę.
Ręka była jak lód zimna. Ojciec Mateusz nie żył.
Skończył życie na modlitwie, leżąc krzyżem. Na bladej twarzy jego widniał wyraz uszczęśliwienia, usta zamknięte uśmiechały się spokojnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.