Trzy epoki/Epoka pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trzy epoki
Podtytuł (Nowela z krótką przedmową i jeszcze krótszym epilogiem)
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPOKA PIERWSZA.

Nagga — tak się nazywał czerwonoskóry olbrzym, przepasany skórą pantery, który szedł w głębokiem zamyśleniu ledwie dostrzegalną ścieżką. Od czasu do czasu dotykał ręką kamiennego toporka i siatki z okrągłemi krzemieniami, a wtedy poprawiał rzemyk, na którym wisiały te niezbędne dla myśliwego przedmioty. W okrągłej głowie o niskim i wąskim czole świtała jakaś niewyraźna myśl. Od czasu do czasu zwalniał kroku i wichrzył długie, potargane i poplątane włosy, a wtedy wydawał jakieś krótkie ryki lub mruczał pod nosem. Był tak zamyślony, że nie odrazu zauważył, gdy z krzaków wypadła antylopa. Co prawda zerwał jednak z siebie rzemień, szybko założył weń kamień i cisnął nim z tej procy, lecz piękne zwierzę było już daleko, i pocisk nie doleciał.
Wtedy Nagga zatrzymał się i usiadł na trawie. Zaczął przypominać wszystko co zaszło temi dniami. Był na dalekiem polowaniu, zapuściwszy się aż na brzeg morza. Ujrzał tam to, co nie uszło jego uwagi i myśli. Zobaczył szeroką na kilkaset rzutów kamienia mieliznę, którą lizały z łagodnym pluskiem nadbiegające fale. Morze już nie dobiegało do wysokiego brzegu, i Nagga zrozumiał, że ono odchodzi dalej i dalej wgłąb kraju. Spostrzegł też, że zwierzęta też oddaliły się znacznie od gór i trzymały się bliżej morza, jak gdyby posuwały się za nim.
Znalazłszy się w nocy w jaskini, znanej mu z wypraw myśliwskich, człowiek, obejrzał skóry upolowanych zwierząt, a później długo się mozolił nad rozpaleniem ogniska, krzesząc ognia z kamieni i rozdmuchując iskry, które zaczynały się tlić na powierzchni suchego mchu, lecz wciąż gasły. Gdy jednak ognisko płonąć zaczęło i rozświetliło wnętrze jaskini, Nagga zjadł kawał upieczonego na węglach mięsiwa i długo siedział, przyglądając się szkarłatnym robakom, wijącym się śród znikających kawałków drzewa. Przyglądał się i myślał o różnych rzeczach — codziennych, a jednak zagadkowych, jak naprzykład o tem, dokąd odchodzi morze, jak mogą czerwone robaki istnieć w ogniu, czy są to robaki, czy jakieś inne nieznane istoty, czy są one dobre, czy złe?.. Nawał zagadek stał ciągle przed myślą Naggi. Wreszcie przypomniał sobie, że jego starszy brat Ad miał wyruszyć na słonie.
— Nie znajdzie słoni w pobliżu gór — pomyślał Nagga. — Idą za morze ku słońcu...
Wiedział olbrzym, że Ad odwiedzi tę jaskinię, gdzie zwykle z ojcem składali zdobycz, więc ostrzem toporka, wykutego z twardego zielonego kamienia, zaczął ciąć miękką skałę, stanowiącą ścianę jaskini. Jedne po drugich zjawiły się słoń, bawół, struś. Nagga odstąpił parę kroków i przyjrzał się swojej pracy. Uśmiechnął się, szczerząc duże, żółte zęby i porykując zcicha. Był zadowolony z siebie, bo widział na ścianie właśnie to co chciał przedstawić. Każdy mógł zrozumieć, że to — słoń — to — struś, a tam — bawół.
Nagle myśliwy zmarszczył czoło.
— A dalej co? — zapytywał samego siebie. — W jaki sposób Ad zrozumie, że trzeba zwierzyny szukać tam, na brzegach morza?
Długo myślał i kombinował Nagga, aż znowu podszedł do swego rysunku i zaczął wykuwać w skale wielkie koło, wężowatą linję, małe kółeczka i prostą długą kreskę.
— Teraz Ad zrozumie! — zadecydował Nagga. — Ma iść zwykłą drogą — tą długą kreską, na kilka rzutów okrągłych kamieni z procy, o czem wyraźnie mówią te malutkie kółka rzutów; w ten sposób dojdzie do morza, które ma fale jak ten wąż na rysunku, a leży pod słońcem — wielkim kołem.
Po tej czynności olbrzym uspokoił się i usnął.
Nazajutrz przed wieczorem Nagga doszedł do lasu, stojącego tuż u podnóża górskiego grzbietu. W głębi lasu mieściły się szałasy i zagrody dla bydła, należącego do ojca olbrzyma. Zdaleka już uderzył go dziwny widok. Spostrzegł bowiem, że znikły znane mu od lat dziecinnych wierzchołki starych drzew, otaczających jego siedzibę. Pasmo lasu było dawniej znacznie szersze, teraz zaś zwęziło się do kilku miotań z procy. Nagga pobiegł w stronę szałasu, zapomniawszy nawet o swej ciężkiej noszy — olbrzymim pęku surowych skór. Las się nagle urwał i oczom Naggi przedstawił się straszny widok. Drzewa, krzaki, małe jeziorko, szałasy i zagrody znikły bez śladu. Na ich miejsce wyrósł pagórek ze zwałów skalnych, które stoczyły się ze szczytów gór. Kamienna lawina pogrzebała pod sobą siedzibę ludzką, nasypawszy nad jej mogiłą olbrzymi wysoki kurhan z potrzaskanych głazów, szczątków drzew i różnobarwnych odłamów skał.
Nagga przypomniał sobie, że przesiedział wtedy na kamieniach całą noc, że wył przeciągle i ponuro, aż lwy zaczęły mu wtórować z gór. To mu przywróciło przytomność. Pozostawił na kamieniach zdobyte skóry, które mogły być potrzebne umarłym rodzicom, bratu Adowi i siostrze Mel, szczególnie — Mel, małej, wiotkiej dziewczynie, co miała głos szarego ptaszka o czerwonym dzióbku, śpiewającego o wschodzie słońca nad ich zagrodą — sam zaś ruszył w świat, szukać ludzi, gdyż obcowanie z nimi stanowiło już potrzebę jego życia.
Teraz właśnie Nagga uprzytomnił sobie ostatni okres czasu. Wiedział, że w pobliżu nie było żadnej siedziby ludzkiej, gdyż zwiedził okolice aż do morza, lecz nigdy istot podobnych do siebie nie spotykał. Błąkał się już oddawna, bo na małej laseczce, wetkniętej we włosy, jedenaście razy nacinał kreskę, oznaczającą wschód słońca, a wciąż był samotny. Uczuł pragnienie. Podniósł głowę, zmrużył oczy i zaczął wietrzyć, szeroko rozdymając nozdrza i chrapliwie wciągając w siebie powietrze. Po chwili w chaosie zapachów odróżnił strugę zimniejszego powietrza i wilgoci. Zerwał się i pobiegł, przesadzając kamienne zwały, przegradzające mu drogę, i zarośla krzaków, lecz te wkrótce utworzyły gęstą sieć; więc był zmuszony przedzierać się przez gąszcz, chwilami nawet posiłkując się toporkiem. Wreszcie dotarł do brzegu wartkiego potoku, napił się i siadł na brzegu w cieniu zwisających gałęzi drzew. Siedział długo, o niczem nie myśląc, aż ocucił go jakiś szmer. Obejrzał się i drgnął. Na przeciwległym brzegu potoku stała młoda kobieta. Pochyliła się nad prądem, dłonią czerpała wodę i piła. Upadłszy na trawę, zaczęła powolnemi ruchami rozpuszczać włosy, związane rzemykiem, późnej weszła do potoku, długo w nim się pluskała, rozrzucając dokoła mieniące się na słońcu strugi i krople wody.
Nagga siedział nieruchomy, jak głaz, patrzał i czekał, aż kobieta wysuszyła wiotkie ciało i stanąwszy nad wodą, pochyliła głowę.
Fala gęstych włosów, jak wodospad, padający z gór, zwisła nad ruchomem zwierciadłem potoku. Kobieta przyglądała się sobie, podnosząc lub opuszczając włosy, obwijała niemi szyję, upinała na czole lub ztyłu głowy w wielki węzeł i przeciągłym głosem śpiewała.
Nagga podniósł się i chciał coś powiedzieć do niej, lecz kobieta dojrzała niewidzianą nigdy istotę, zerwała się i pomknęła ku zaroślom. Nagga przebrnął potok i popędził za nią. Człowiek równiny i myśliwy, umiejący doganiać sarny w biegu, sadził przez gąszcz, jak jeleń. Gdy kobieta wybiegła na obszerną polanę, wypadł też na nią mknący olbrzym.
— Stój! — ryknął Nagga, starając się nadać swemu głosowi dźwięk przyjazny. Kobieta z przeraźliwym krzykiem, wyciem i piskiem pędziła dalej.
Nagga w kilku susach był już przy niej, dognał, porwał i uniósł w powietrze, cisnąć ją do swej szerokiej piersi. Porwana wczepiła mu się we włosy, targała je, wyrywała, krzycząc i wyjąc. Gdy napastnik mocniej przycisnął ją do siebie, zaczęła drapać mu twarz i ramiona, aż krwią spłynęły, gryzła mu ręce i szyję, aż Nagga ryczał z bólu.
Gdy olbrzym zrozumiał, że kobieta usiłuje wydrapać mu oczy, zgrzytnął zębami i ścisnął wiotkie ciało mocarnemi ramionami. Krzyknęła i straciła przytomność. Nie wypuścił jej jednak z rąk, lecz zaniósł z powrotem nad potok i tu ją ocucił.
Już się nie wyrywała i nie broniła. Patrzyła tylko na Naggę przerażonemi oczyma i łkała. Olbrzym nie wiedział, co robić, aby ją pocieszyć. Postanowił więc ją zabawić. Zaczął od tego, że ciskał ogromne kamienie, które aż huczały w powietrzu od pędu, skakał przez krzaki i wymachiwał toporkiem, kręcąc się na jednej nodze. Przestała szlochać i przyglądała się mu bacznie i z zaciekawieniem. Gdy mówił do niej — nie odpowiadała. Bała się go jeszcze, a może nie rozumiała jego mowy? Gdy, namęczywszy się dość, przerwał swoje skoki i tańce, podszedł do niej, szczerząc zęby i pomrukując łagodnie, ona zaczęła łkać na nowo. Nagga powtórnie się zmieszał. Życia nie pożałowałby, aby ujrzeć ją uśmiechniętą i szczęśliwą, bo w piersi czuł wielkie ciepło i radość niewysłowioną dla niego, który używał zaledwie kilka słów, wyrażających jego najprostsze myśli „pierwotnego człowieka[1]. Jednak wkrótce przypomniał sobie jedną sztukę, którą zawsze umiał pocieszyć Mel, gdy ta kaprysiła, lub była ukarana. Włożył więc kamień do procy i zaczął rozglądać się po kamieniach i krzakach. Po chwili znalazł to, czego szukał. Był to zimorodek, piękny ptaszek o połyskujących niebieskich, zielonych i żółtych piórkach. Gwizdnął w powietrzu kamień i Nagga po chwili już podniósł zabitego zimorodka. Wyrwał mu kilka piórek, zatknął je do rozszczepionej zębami gałązki i podał kobiecie. Spodziewał się, że uczyni z tem to, co zwykle robiła siostra jego, biedna, mała Mel, którą przytłoczyła niemiłosierna lawina. Mel zwykle ciskała taką laseczkę w powietrze i ta, jak strzała, szybowała w powietrzu, aż padała o kilka kroków od niej.
Porwana przez Naggę kobieta uczyniła jednak inaczej i to z lepszym skutkiem. Długo przyglądała się laseczce z kitą barwnych piór na końcu, uśmiechała się radośnie, aż wreszcie, po krótkim namyśle wetknęła ją sobie we włosy i pobiegła do wody przyjrzeć się. Wydała cienki pisk zachwytu i klasnęła w dłonie. Nagga był uszczęśliwiony, wyskubał wszystkie pióra zimorodkowi i narobił kilka zabawek dla swej branki, aż wdzięczna, przystrojona w błyszczące piórka kobieta złożyła przed olbrzymem ręce, jak do modlitwy, i więcej nie szlochała. Nie miała zresztą nawet czasu na to, gdyż ciągle przyglądała się sobie w wodzie i przekładała świecidełka z jednej strony głowy na drugą.
Tymczasem słońce zaszło. Nagga podniósł się, wziął swoją zdobycz na ręce, przeszedł potok i skierował się w stronę równiny, gdzie pod kamieniami w krzakach miał schowany zapas jeleniego mięsa. Gdy doszli, zaczął krzesać ogień i wkrótce rozpalił ognisko. Gdy płomień buchnął wysoko, rozrzucając snopy iskier i żarzących się węgielków, kobieta upadła przed Naggą na kolana i twarzą przycisnęła się do jego nóg, uznając potęgę, wolę i mądrość olbrzyma.
W kilka dni później Nagga z żoną przybył do lasu, gdzie niegdyś była siedziba jego ojca, i tu zbudował nowy szałas i nową zagrodę, ze schwytanemi przez niego dzikiemi bawolicami i kozami, które ujarzmiać nauczyła go w dzieciństwie matka.
Gdy powracał z łowów, zdaleka już wołał wielkim głosem:
— Tek! Tek!
Kobieta biegła mu na spotkanie, padała do nóg, a później skarżyć się zaczynała, że znosiły się już i zniszczyły jej piękne świecidełka, a on szukał zimorodków i robił coraz to nowe i nowe zabawk i klejnoty dla Tek i... dla swego szczęścia.
Pewnego razu, polując w pobliżu morza, Nagga wynurzył się z kniei na jego brzeg. Spostrzegł tu wyrzucone przez fale muszle. Niektóre z nich były bardzo piękne, pstre, lub z zewnątrz połyskiwały różnobarwnemi ognikami. Długo trudził się olbrzym, wiercąc w muszlach dziurki i nawlekając je na cienką żyłę, wyrwaną z nogi zabitej żyrafy. Jednak pracę doprowadził do końca i przed zachodem słońca schował w fałdach przerzuconej przez ramię skóry piękny naszyjnik dla Tek.
Powracał do domu szybko, niosąc na sobie skórę żyrafy i spory kawał mięsa, a w sercu ciepłe uczucie radości i pragnienie ujrzenia uszczęśliwionej, kochanej twarzy Tek.
Gdy Nagga zbliżył się do lasu, nagle się zatrzymał w głębokim zdumieniu. Zrzucił swoją noszę na ziemię i nisko pochylił się nad błotnistą ścieżka leśną. Tak! Nagga nie mylił się. Ktoś nieznany przeszedł tą ścieżką i wycisnął na niej wyraźny ślad. Nie było to odbicie stopy Tek, chociaż ślad był też drobny i lekki. Wietrząc tuż nad powierzchnią ziemi, Nagga odróżnił ten nieznany ślad od śladu żony, rozpoznał nawet, że był to ślad mężczyzny. Nagga ukrył w krzakach swoją noszę, namacał głównię toporka za pasem i włożywszy do procy kamień, zaczął czołgać się, jak wąż, ku domowi, nie porzucając przejmującego go trwogą śladu. Wreszcie dotarł do skraju lasu i wychylił z krzaków głowę.
To, co ujrzał, zmusiło go do zerwania się i pędzenia ile tchu starczyło ku szałasowi. Od pierwszego rzutu oka zobaczył Tek. Siedziała około niewielkiej sadzawki i, jak to najwięcej lubiła, przyglądała się sobie w powierzchni wody, wyciągając nad nią ręce i potrząsając niemi. Tuż przy niej stał nieznajomy mężczyzna. Był małego wzrostu, cienki i ruchliwy.
Gdy Nagga wypadł z krzaków, groźny, i, wymachując toporkiem, pobiegł w stronę swojej siedziby, nieznajomy obejrzał się i, jak spłoszony kozioł skalny, pomknął ku górom. Z nadzwyczajną szybkością wspinał się on po stromych skałach, skacząc z kamienia na kamień i przesadzając szerokie szczeliny, jak gdyby miał orle skrzydła. Nagga nie zatrzymując się przy Tek, gonić go zaczął. Ślizgał się na zboczach gór, zrywał się z nich, czepiając się rękami krzaków i wysokich kęp trawy, lecz drapał się dalej i wyżej, cały skrwawiony, straszny i pałający zemstą. Nagga gonił małego człowieka do nocy, ale ten ani razu nie przypuścił go tak blizko, aby olbrzym mógł cisnąć w niego kamieniem. Nagga, wyczerpany i zmęczony, usiadł pomiędzy kamieniami i zasnął trwożnym, nużącym snem. Budził się co chwila i nadsłuchiwał. Lecz na szczytach gór panowała cisza i żaden dźwięk nie dochodził tu z dołu, gdzie ryczały zwierzęta, pluskało morze, dzwoniły potoki i gdzie pozostała Tek.
Nagle ujrzał ją, siedzącą nad wodą i potrząsającą rękoma. Wskoczył i krzyknął z bólu, uderzywszy głową o kamień, przy którym usnął, lecz Tek nigdzie nie było[2]. Bardzo się tem Nagga zdziwił i przeraził, lecz gdy brzask rozpraszać zaczął ciemność nocy i zimne mgły, wznowił pościg.
Tego dnia zapędził się Nagga za swoim wrogiem na brzeg dużego górskiego jeziora. Było ono koloru nieba, i żadna zmarszczka nie brudziła jego powierzchni. Olbrzym pomyślał, że Tek mogłaby się tu przyglądać całemi dniami.
Brzegi jeziora składały się z białych skał, w których Nagga dojrzał małe i wielkie kawały czegoś żółtego, co połyskiwało chwilami na słońcu. I jeszcze jedno spostrzeżenie uczynił zrozpaczony i stroskany olbrzym. Jezioro od strony równiny było przegrodzone wązkiem pasmem, niby ścianą ze skał, a gdy Nagga spojrzał z nich nadół, zrozumiał, że się piętrzą wprost nad lasem, gdzie stała jego siedziba.
Przed nocą, po całodziennym nieudanym pościgu, Nagga przekonał się, że nigdy nie dogoni tego małego człowieka, gdyż ten pędził jak wicher, a jego małe, nawykłe do łażenia po górach nogi nie czuły zmęczenia i nie wymagały dróg. Czepiał się najmniejszych nierówności skał i piął się, jak pną się kozy, szukające na gołych skałach pożywienia. Siadał i przyglądał się swemu gramolącemu się z trudem przeciwnikowi, coś krzyczał mu, co powtarzało stugłose echo, a czego nie mógł pojąć Nagga; raz nawet góral stoczył na niego duży kamień, lecz ten, odbiwszy się od skały, przeleciał hucząc nad głową Naggi.
Olbrzym postanowił zaniechać bezcelowego pościgu i zmienić cały plan swego postępowania.
— Nie będę oddalał się od domu i będę strzegł swojej Tek! — myślał, zaciskając pięści, Nagga.
Olbrzym powrócił dopiero drugiego dnia nad wieczorem do swej zagrody. Tek spotkała go obojętnie, chociaż w oczach jej świeciła się ciekawość. Nagga podszedł do niej i ujął za ręce. Odrazu zauważył dwie ciężkie żółte obręcze, pobrzękujące na jej cienkich rękach. Olbrzym włożył do jednej z obręczy dwa palce i, szarpnąwszy, złamał ją. Tek wybuchnęła płaczem. Nagga uśmiechnął się pobłażliwie i, mrucząc łagodnie, wyciągnął z fałd skóry naszyjnik z muszli.
Tego, co się stało, Nagga nie przewidywał nawet. Oto Tek z piskiem i głośnym śmiechem rzuciła się mu na szyję, przytuliła głowę do jego piersi, poczem musnęła swemi ustami jego usta i, schwyciwszy klejnot, pobiegła do sadzawki przyglądać się sobie z tem nowem świecidłem. Gdy powróciła, przyniosła zdjętą z ręki drugą obręcz i podała ją mężowi. Nagga ryknął ze szczęścia i, rzuciwszy podarek wroga na ziemię, wdeptał go głęboko w ziemię i na to miejsce postawił swoją olbrzymią, owiniętą w skórę bawoła stopę.
Szczęście i spokój znowu zapanowały w zagrodzie pierwotnych ludzi. Nagga nigdy się nie oddalał od domu, a po nocach wstawał i obchodził, nadsłuchując i czając się, swoje posiadłości, broniąc swego skarbu od małego, a szybkiego, jak orzeł, człowieka z gór. Żeby nie było potrzeby wychodzić na łowy — Nagga z żoną schwytali dużo antylop, bawołów i bawolic, a także dzikiego ptactwa, które oswoili i trzymali przy zagrodzie[3].
Po pewnym czasie Nagga zauważył jednak, że Tek zamyśla się, nudzi się i już nie chodzi przyglądać się sobie w sadzawce; podpatrzył nawet, że usiłuje znaleźć obręcz, wdeptaną przez niego w ziemię. To go przejęło trwogą. Zrozumiał, iż powinien zrobić coś takiego, co mogłoby jej zaimponować. Tek miała dla niego szacunek tylko za naszyjnik, w którym było jej prześlicznie, i za ogień, którego pochodzenia nie rozumiała (zresztą, jak i sam Nagga) i przed którym nieraz padała na twarz. Jednak, wkrótce Nagga zaczął podejrzewać, iż ona ubóstwia ogień i szanuje jego — Naggę za to, że, posiadając ogień, może się przyglądać sobie w sadzawce wieczorem przy blasku ogniska, które rozniecało szczególne, mieniące się iskry w niektórych muszelkach z naszyjnika. Trzeba było coś robić nowego, aby ją zachwycić i przywiązać do siebie z nową mocą.
Nagga długo rozmyślał nad tem, aż wreszcie pewnego poranku znikł z domu. Tek nie wiedziała o tem, że w tej chwili, gdy ona stroiła się w swój naszyjnik, jej mąż drapał się na góry, dążąc do jeziora, otoczonego białemi skałami. Za pomocą ostrych kamieni i toporka wydłubał ze skał żółty metal i jął kamieniem rozbijać go na płasko, robiąc z niego szeroki pas. Gdy rozbił go w długą wstęgę, zaczął ostrym krzemieniem ozdabiać go rysunkami zwierząt i drzew. Pracował przez kilka dni, aż piękny pas był gotów. Mając go na sobie, schodził Nagga z gór, pewny siebie i szczęśliwy, lecz jakaż była jego rozpacz, gdy, zbliżywszy się do domu, dojrzał małego człowieka z gór. Stał przy Tek i wkładał jej na głowę połyskującą na słońcu koronę, ozdobioną skrzącemi się kamykami. Tek, uśmiechnięta i wniebowzięta, gładziła ręce małego człowieka i niecierpliwie zerkała w stronę sadzawki.
Nagga z rykiem runął ku nim. Znowu rozpoczęła się gonitwa, a ustała dopiero wtedy, gdy olbrzym dotarł znowu do jeziora z białemi brzegami. Nie mógł już iść dalej, gdyż był znużony śmiertelnie. A wtedy człowiek gór zaśmiał się głośno i drwiąco i, jak skalny kozioł, zaczął zbiegać na dół, na równinę, do lasu, do Tek.
Nagga zawył, zrozumiawszy, że nie zdąży przed wrogiem dobiedz do zagrody i obronić swego skarbu. Obejrzał się bezpomocnie. Co miał czynić? Nagle zauważył, że wzburzone fale jeziora wylatują ponad skały i wylewają się z innej strony, tworząc małe strumyki. Olbrzym zerwał się i rękami i nogami zaczął bić w skały, tamujące wylew wody i przegradzający jej drogę. Chwytał ciężkie głazy i ciskał niemi w skały nadbrzeżne, podważając je potężnym karkiem.
Długo trwało to zmaganie się olbrzyma ze skałami, aż zwalczył je. Jeden z odłamków zaczął się chwiać, aż upadł i potoczył się nadół z hukiem i trzaskiem łamiących się pod jego ciężarem drzew. Jeszcze chwila i szeroki potok lunął w wyłom, porwał ze sobą inne skały i biały od wściekłego biegu pomknął na dół, w dolinę, znosząc za sobą krzaki i głazy, wlokąc całe połacie lasu, aż spadł na równinę.
Nagga zdążył ujrzeć, jak znikać zaczął druzgotany przez wylewające się jezioro las, gdzie stała jego zagroda, jak mknął dalej rozszalały potok, niosąc i kręcąc w swych nurtach drzewa, kamienie i porwane zwierzęta, lecz w tej chwili drgnęła pod nim ziemia i runął na dół, razem z osuwającą się górą, pękającą na setki, tysiące odłamków i szczątków i tętniącą hukiem rozbijanych kamieni, powtarzanym przez echo aż na śnieżnych szczytach, nieruchomych i smętnych, jak martwe białe ptactwo na czarnej, żałobnej ziemi.
Monsieur Teophile Glacier skończył opowiadanie i, nalewając sobie nową szklankę kebiru, rzekł:
— Znowu kobieta! Bez niej nie powstałaby ta pierwsza poważna hydrauliczna robota człowieka. A oto jej ślady!
Mówiąc to, wskazał mi na głęboki wąwóz, wężową linję, przecinającą spaloną powierzchnię Ergu i znikającą za pierwszemi pagórkami zdradzieckich ruchomych, piasków Sahary.






  1. Monsieur Teophile Glacier z całą namiętnością południowca mówił do mnie w tem miejscu opowiadania tak: „Niech pan protestuje przeciwko wyrażeniu „troglodyt“, którym nazywają pierwotnego człowieka. Po „troglodytach“ nic w Afryce nie pozostało, ani śladu! Tymczasem „pierwotny człowiek“ pozostawił ślady swej duszy. Umiał on kochać i nienawidzieć lepiej i potężniej niż my — współcześni — gdyż w jego miłości i nienawiści był czysty i wieczny żywioł, a w naszej, Monsieur, tylko moda, przesąd lub interes“!
  2. P. Teofil Glacier objaśnił mnie przy tej sposobności, iż był to pierwszy sen pierwotnego człowieka, ponieważ, jak twierdzi p. Glacier, sen jest karą bóstwa, zsyłającego nam zwykle złe sny, a jeżeli bywają dobre, to one albo osłabiają wrażenie, pozostałe od przeżytych już wypadków, lub uprzedzają jeszcze niedoznane dobre zjawiska, które na skutek tego tracą na uroku w życiu realnem.
  3. — Pan widzi — zawołał, opowiadający mi to p. Teofil Glacier, — że kobieta istotnie jest główną dźwignią postępu i artyzmu! I do tego, panie, bez wyjątku, czy kobieta jest dobrą, czy złą. To jest dziwne, ale prawdziwe!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.