Tułacze (Sieroszewski, 1909)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Skręcił do leśnego jaru, wpadł w samo jądro ciemności, podbitych zdołu skalnymi złomami, zasnutych na całą swą grubość tłumem chropowatych pni i krętych gałęzi, z dachem skołtunionej gęstwiny, ledwie tu i owdzie przebitej wątłem ostrzem miesięcznego światła. Drożyna, którą szedł, ginęła bez śladu wśród czarnej chmurniawy. Ale wyczuwał ją jeszcze wprawną stopą myśliwca. Znalazł się jednak wkrótce w tak wązkim i zagęszczonym parowie, że księżyc już tu nie przenikał, że mrok i las zlały się naraz w jedną nieprzenikliwą dla oka otchłań, w której poznawał głazy, kłody i krzewiska jedynie po nieuchwytnych, niewyraźnych powiewach ciepła lub chłodu, po nikłych zapachach. Zatrzymał się. Gdzieś nieopodal sączyła się kroplami wilgoć, wydzwaniając na epoce uchodzący czas. Nie był wcale znużony i nie miał zamiaru odpoczywać. Przeciwnie, wzburzenie gnało go naprzód, a krople leśnej klepsydry padały mu jak wyrzut na płonące serce. Był zbyt blisko od wioski, od rzeki, i skrzydło możliwej pogoni mogło go tu jeszcze zagarnąć.
Wyjął z kieszeni mały kompas i zapalił zapałkę. Przy niepewnem jej świetle określił kierunek wpadliny. Uśmiech szeroki, radosny przewinął mu się po ustach, gdy spostrzegł wśród czarnych wyrw dalszy ciąg ścieżyny. Ogarka zapałki wszakże nie rzucił na ziemię, gdyż mógł go wydać, lecz schował go do kieszeni, gdzie miał grzebyk, scyzoryk, ołówek i... inne użyteczności...
Ruszył dalej i puścił wodze myślom radosnym o tem co ma przezwyciężyć. Piął się wolno po sromości jak ślepiec, macając przed sobą pososzkiem. Drożyna — trop zwierząt leśnych, wiodący z puszczy do wodopoju — co chwila rwała się, kryła wśród korzeni i mchów, pod arkadami niskich zarośli, paproci i ziela...
Dniało, gdy stanął na przełęczy. Wodnista płachta powietrza zabielała w szerokiej szczerbie rozłogu.
Z dymiących się mgieł, z brudnych mszystych trzęsawisk, z kłakowatych wrzosowisk wznosiła się nieprzejrzana szczecina starego wysmału, lud cały drągowatych kłysów, osmalonych pni, żałobnych szkieletów drzew... Ościste kikuty ich sęków, wątłe, uszkodzone czuby i zwęglone cielska pochylały się żarliwie w jedną stronę, na południe... ku słońcu... jakby starając się ujść ze swą nagością i nędzą od wiatru, od zimna... W dali półkolem otwierała nęcące objęcia, świeża, zielona, żywa tajga...
Wzruszające wspomnienie...
— Ci, co umarli... umarli! — szepnął.
Nagle szybko się zwrócił i rękę położył na rękojeści noża. Uszy jego uchwyciły nieopodal cudaczne stękania... Potworny, jak legiendarny dziw, łoś, zarzuciwszy na kołtuniasty garb łopiaste poroże, pokroczył, grzęznąc i kłapiąc racicami, przez bagno.
Zbieg poszedł za nim, ukrywając w wyboinach jego śladów odciski swych stóp.
Odtąd dnie jego składały się z kroków drobnych, z ruchów powolnych, z małych wybuchów wielkiej skupionej woli... I męką było nie to, że słońce paliło nieraz w tych nagórnych mokradłach, jak w piaskach Sahary; że rozmokłe obuwie plątało się dokoła okaleczonych nóg zbiega, jak wężowe pęta; że znój jątrzył stare i wygryzał nowe rany; że niewypoczęte członki z bólem i trudem obracały się w stawach; że deszcze i wiatry siekły często ciało, jak szpicruty dawnych wyroków... Męką było ciągłe uczucie nieskończonej odległości celu dla duszy drżącej od pragnień, jak rzucony dziryt. Pchał, motał na swe okaleczone nogi niezmierzony zwój pustyni z uporem potępieńca i wesołością warszawskiego robociarza...
Popasać i nocować lubił w głębokich ostępach, w ciemnych jarach z szumiącymi na dnie strumieniami, które gęsto przecinały faliste płaskowyżyny. Zapadał w nie, jak w piwnice, pełne aromatu drzewnej opadzi i pleśni wiekowej. Rozpalał ogień blisko huczącej wody i patrzał ciekawie, jak, po raz pierwszy może, pełgał czerwony blask płomieni po osędziałych od mchów głazach, po wielkich skrętach cedrowych korzeni, dźwigających w swych omotach wielkie kamieniska niby zmartwiałe oczy potwornych mątw... Nasłuchywał uważnie, jak łoskot kaskad i potrzask ogniska leciały rozedrgane przez ciemne kolumnady pni olbrzymich, jakby z granitu ciosanych lub odlanych z bronzu... Tam, gdzie nie dobiegał ani połysk ognia, ani granic potoków — topił wszystko szarozielonawy zmierzch, bijący z wysokiego stropu, i ciche zdroje bezdźwięcznie ciekły z niewidzialnych górskich poników, z samego serca obumarłych pod ziemią przedwiecznych lodowców... Po gąbczastych, wilgotnych widłakach, przez rude szczeciny wrzosów, po drobnolistnych jagodnikach, po rdzawych koronkach porostów, trącając nefrytowe baldachimy paproci, przekradały się kolorowe lisy, płowe łasice, białe, drobne jak ptaki, złe jak padalce gronostaje... Wśród ciemnych rosoch, wśród mroku siwego, jak ich futerko, przelatywały płochliwe wiewiórki, przesuwał się puszysty soból. Gniade sarny migały w przelotach, jak błyskawice, lub stały nieruchomo wśród pni sosnowych, podobne do rudosinych ich cieni... Chyży zając czaił się u ziemi, świecąc krwawemi ślepiami pod dozorem wiecznie bacznych słuchów wielkich, jak infuła biskupia... Niewidzialny niedźwiedź przewalał się wśród gęstwiny, łamiąc krzewy.
Zmęczony tułacz przyglądał się tym zjawom boru, poznawał ich skryte obyczaje, chuci i zabiegi, ich niestrudzoną walkę o istnienie i czerpał z nich niepożyte wzory cierpliwości, stałości, odwagi...
— Będę chytry, jak wąż, jak soból, jak lis... Będę chyży, jak sarna, czujny, jak zając, uważny, jak borsuk... Będę cichy i mężny, jak gronostaj...
— O, wolności! jakże łatwo cię utracić, lecz jak trudno zdobyć!... I jakże miła jesteś dla wszystkich!...
Na noclegach niecił w małych wgłębieniach ziemi niewielki ogienek — byle mógł przy nim ugotować herbatę i trochę zupy z suszonego mięsa. Nie lękał się już pościgu, lecz wolał nie zdradzać niczem swego tutaj pobytu, uniknąć spotkania nawet z drwalami i myśliwcami.
Raz naskoczył na samego niedźwiedzia. Kudłacz leżał na pagórku, kopał pazurami ziemię i zjadał korzonki. Spostrzegłszy wędrowca, uniósł się, burą sierść na grzbiecie najeżył, mordę zmarszczył i sine dziąsła pyska z białych kłów opuścił. Wiktor zamarł bez ruchu z ręką u pasa, z duszą zatrwożoną. Pierwszy raz widział tak blisko leśnego drapieżcę, i uderzył go dziki, posępny blask krwawych jego ślepi. Niedźwiedź cicho zacharczał i podygał na tylnych łapach, ale po chwili odwrócił się z mamrotem i odszedł. Wiktor poczekał, aż umilkł chrzęst jego kroków i obejrzał uważnie porzucone przez zwierzę kłącze. Miały smak słodki, podobny do selerów. Odtąd po drodze Wiktor pilnie tych selerów szukał i wraz z cebulkami dzikich lilij używał za przyprawę do zupy. Niedźwiedź się przydał.
Po dziesięciu dniach wędrówki natrafił na małą chatkę myśliwską, a w dwa dni potem wyszedł niespodzianie na brzeg łąki, pośrodku której czerniał zeszłoroczny stóg. Skończyło się bezludzie.