Tułacze (Sieroszewski, 1909)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc. Pisał jedynie od czasu do czasu krótkie, dosadne listy i posyłał je na daleki zachód. W listach stale brzmiała ukryta, ale niezłomna obietnica: czekaj! przyjdę!
Wzamian odbierał blade karteczki, z których unosiła się nikła, odurzająca woń znanych mu perfum, i których obojętne napozór wyrazy szeptały coraz cichszym, coraz bardziej zdławionym głosem:
— Och! prędzej... Kiedyż... kiedyż!... Sił już nie staje dla cierpień!...
Wtedy tracił równowagę i, aby się uspokoić, uciekał daleko od lichej wiosczyny, gdzie mieszkał, od nieszczęśliwych, z którymi był skuty...
Dopiero, gdy szarożółte plamki wioskowych chałup roztapiały się w sinem przestworzu, gdy cichły do niewyraźnego szmeru szczekania psów, pianie kogutów, skrzyp sani, stuk drzwi i głosy ludzkiego gadania, gdy wszelkie ślady ruchu i życia do cna wsiąkały w bezmiar i majestatyczną martwotę śniegów, — siadał na brzeżku skalistego urwiska i, ująwszy w dłoń podbródek, jak żywa statua florenckiego Medyceusza, topił czarne oczy w białą bezdeń.
Parów zaśnieżonej rzeki uciekał, niknąc w bledniejących przegubach złotośniadych cieni. Cichość grobowca, białość ciała, nieskalanego żadnem dotknięciem... Na nim legł, przywarł doń w dławiącym bezruchu błękitny wiszar wietrznego oceanu. A ponad tym mroźnym zlewem powietrza i zastygłej ziemi słońce rozpościerało swój cudny wachlarz złotych, przetykanych tęczą promieni. Pod ich dotknięciem lody płonęły iskrami płomienistych ogni, z cichem westchnieniem osiadały, perląc się na śreń, śniegi; szron zwijał twarde koronki i puchy... Nad pustynią przelatywały ledwie uchwytne tchnienia, ciche dreszcze i szmery lękliwe, jak slaby puls istoty, budzącej się do życia w uścisku zabójcy... Uwolnione z nadwątlałej sadzi gałązki kołysały się ruchem nieśmiałym...
Samotnik chłonął mary dźwięków, przywidzenia drgnięć duszą, łaknącą wolności... Aż mierzchnął dzień, umierały blaski, stygły westchnienia... Na widnokręgu rozlewała się struga krwi, kąpiąc w swej pożodze obłoki i góry.
Wtedy podnosił smutne jeszcze, ale gładkie już czoło, rozsuwał zasępione brwi, rękę odejmował od ściśniętych szczęk i, wybijając nią zlekka takt po kolanie, nucił cicho, zapatrzony na stulający się i opadający kwiat dnia:
»Już nam znikły nadziei promienie,
Zanim zorza zabłyśnie nam blada...
Wstańmy jako upiorów gromada...
............
W noc spokojną do domów wpadniemy,
Gdzie szczęśliwi błogimi śpią snami,
Naszą pieśnią im pokój zmącimy...
Niechaj wstaną i pójdą za nami«...
Wracał późno wieczorem, gdy nic już nie było widać i w chmurze wysokiego brzegu świecił jedynie rząd rubinowy wioskowych ogni.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Co wam jest? Tacy jesteście dziś dziwni?! — pytała go sąsiadka-wygnanka, zaglądając mu w oczy z niepokojem.
Milczał i ściągał rozedrgane usta.
— Dlaczego nie przychodziliście tak długo?
— Miałem pilną robotę...
— Cóż to
— Wybieram się w podróż długą i niepowrotną...
— Co? Uciekacie?!
Kiwnął głową.
Pobladła.
— Domyślałam się... A... a...
Głos jej się załamał. Ucichła. On spochmurniał.
— Cóż robić? Dlatego nie mówiłem nikomu... Niepotrzebne żale i smutki... Bywajcie zdrowi, muszę już iść, gdyż chcę zajrzeć do wszystkich!
Wstał. Gdy schylił się, aby ucałować jej rękę, w nagłym porywie przycisnęła jego głowę do piersi. Gdy wyszedł, te same dłonie przycisnęła do zamierającego serca.
Nie zauważył jej ruchu, nie dosłyszał cichego pół-jęku:
— Już po wszystkiem!...
Odwiedził górala z dalekich, południowych gór, umierającego w małej, zakopconej izdebce.
Gdy wszedł, chory usiadł na pościeli i zwrócił ku niemu wyschłą, ciemną, orlą twarz z wielkiemi, ptonącemi oczyma.
— A, to wy!... Co słychać?... Może odebraliście jakie wieści?...
— Nic szczególnego... Borykają się, ale mało ich pozostało...
Usiadł i opowiadał jak zwykle, co gdzie wyczytał lub usłyszał.
Piersi umierającego wznosiły się ciężko i wysoko, kotłowało się w nich, jak w wygasającym wulkanie.
— Nic, nic... Nie szkodzi!... — mówił, dysząc usilnie.
— Niech tam!... Oczyścimy się w tym ogniu od wszystkich brzydot, wad i słabostek... Wszyscy źli i marni opuszczą nas... Wzlecimy ponad światy, ponad dzieje bieżące, przemijające... wzlecimy! Ale... mnie już nie będzie!...
Głucho zakaszlał i opadł na poduszki. Odjeżdżający uścisnął mu rękę.
Zajrzał następnie do »profesora«, gdzie w zimnym, wilgotnym, brudnym chlewku, na glinianej podłodze pełzały, płacząc i swarząc się, pół nagie dzieci, a wśród nich kobieta, z bólem przyschłym do lic, czyściła w milczeniu kartofle.
Zajrzał i cofnął się. »Profesora« nie było. Dojrzał go daleko na ścieżce, dźwigającego na grzbiecie wiązkę chrustu. Podszedł ku niemu, nosze od niego odebrał i zarzucił je sobie na plecy, a obok, ocierając pot z czoła, podreptał »profesor«... Wyrzekał na cały świat, na los swój, oskarżał historyę i ludzi...
Odwiedził »komunę« studentów i robotników, gdzie dobry humor, młodość i zdrowie walczyły rozpaczliwie z nędzą i tęsknotą...
Gdy wyszedł stamtąd, westchnął, zdjął czapkę i spojrzał ku ciemniejącym niebiosom. W ich nieskończonych głębiach już migotały iskry niezliczonych nocnych słońc, a nad ziemią jeszcze słabo się krwawił ślad zagasłego jej żywiciela.
Młodzieniec minął domek dozorcy policyjnego. Policyant stał przed progiem i patrzał nań bezmyślnie. Odpowiedział mu na ukłon wstrzemięźliwem kiwnięciem głowy. Poczem zawrócił do siebie. Zajmował ubogi kąt w zapadłej w ziemię chałupie. Zapalił świecę i rozejrzał się po izbie. Pusto, ubogo, jak zawsze. Nic nie brał, nic nie ruszał. Wszystko zostawiał bez zmiany. Rzucił się jeno na pościel i zgniótł ją. Następnie usiadł przy stoliku, pomyślał chwilkę i napisał na ćwiartce papieru:
»Proszę nikogo nie obwiniać o moją śmierć. Zegnajcie, towarzysze«
— Zawsze to im ułatwi wyplątanie się z tej sprawy... I dozorcy mniej będą władze dokuczały... Nie był wcale zły dla nas... — rozmyślał.
Wymknął się niepostrzeżenie z domu z workiem ukrytym pod połą i bocznemi ścieżkami ostrożnie skierował się ku rzece.
Światła w wiosce już pogasły. Noc ciepła, ciemna, grubym płaszczem szczelnie otuliła okolicę. Promienie gwiazd ginęły w jej zmroku bez śladu, niby ostrza złotych igiełek, wetkniętych w miękie i czarne fałdy aksamitu. Wiktor skradał się, jak mara i pilnie słuchał. Z nikim się nie spotkał i nawet zaspane psy nie szczekały nań. Po białawej łunie oparu i lodowym chłodzie poznał, że jest w pobliżu rzecznego parowu. Wkrótce usłyszał tuż pod sobą głuchy szum nurtów liżących podmywisko. Raz jeszcze rozejrzał się wokoło i hyżo ześlizgnął po gliniastej pochylni. W miejscu zacisznem a widocznem, na kupie wielkich kamieni położył kartkę i nakrył ją kapeluszem. Jeszcze raz posłuchał, obejrzał uważnie krawędź parowu, twardym zrębem odrzynającego się na jaśniejszem niebie, i ruszył steczką, lepiącą się nad wodą u osypiska. Niedaleko w zaroślach odszukał małe czółenko, spuścił je cichutko na wodę, wsiadł z kocią zręcznością i pomknął bez szmeru ku przeciwnemu brzegowi.
Gdy się tam dostał, zawrócił i tuż u mielizny popłynął z prądem, ukryty w cieniu gór porosłych wysokim borem. Rozgrzaną twarz owiewał mu wietrzyk lekki i wilgotny, a serce biło w piersi miarowo, niby wiosło o wodę... Nie rozmyślał, nie rozważał, jeno słuchem ssał ciszę, jeno drążył oczami cienie... jeno całym sobą wartował nad najmniejszą zmianą otoczenia... Przyjemne i potężne uczucie skupienia i siły pochłonęło go całkowicie.
Niedługo wszedł księżyc. Za rzeką sznur ścian i dachów wioskowych... parkany i ogrodzenia — stogi i gumniska — szeroka, bita droga z szeregiem drobnych jak zapałki i jak zapałki równych słupów telegraficznych — zabielały, zalśniły nagle od poświaty miesiąca, niby od spadłego na nie szronu.
Na ciemnem lustrze rzeki odciął się atramentowo zębaty szlak górzystego brzegu. W jego ukryciu czuł się Wiktor bezpiecznie nawet od rysich oczów syberyjskich wieśniaków. Na górskiej zaś stronie wiedział, że nikt nie mieszka, i że o tej porze roku nikt nawet nie odwiedza zapadłych jego ostępów.
Dopiero gdy miesiąc wszedł wysoko i cała rzeka zabłysła jak struga żywego srebra, Wiktor zatrzymał czółenko, wywlókł je na brzeg, wydziobał nożem w jego dnie wielką dziurę i, zaczepiwszy tyczką za powróz na nosie, odepchnął stateczek na głębinę. Chwilkę łódeczka walczyła ze śmiercią, kołysała się, zawracała... wreszcie napełniła się wodą i cicho pogrążyła na dno. Wiktor żerdź zręcznie z pętlicy wyszarpnął i puścił ją z wodą. Było mu trochę przykro... lubił czółenko, ale... niebezpieczne przedsięwzięcia nie znoszą sentymentów... Sakwę więc corychlej na plecach przymocował i spojrzał przeciągle na brzeg przeciwny, gdzie bielała, jak okiem sięgnąć, taśma bitej drogi i wyciągał się długi komunik słupów telegraficznych, niknący w oddali.