Uroda życia/Część I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XVII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII.

W jakiś tydzień po przyjeździe, wczesnym rankiem puścił się do Cierniów. Przybywszy na folwark, konia zostawił w stajni, a sam, według wskazówek kucharki, udał się na poszukiwanie stryja, który był w polu. Zastał go przy sianokosie. Z niskich łąk nad rzeką poszli ku domowi bliższą drogą przez dolinkę między dwoma płaskowzgórzami, wciśniętą między ich strome stoki. Ukazała się oczom i rozwinęła przed nimi, jak skarb schowany zazdrośnie między ramionami i ukryty na sercu.
Dróżką kamienistą, dwukolejką, dostępną dla chłopskiego jeno wozu, twardą i stromą, obrośniętą przez paproć, dzikie jeżyny i chwiejne od wiatru skabiozy weszli w ów wąwóz. Strumień z dala zagrał im w oczach, połyskując tam i sam między trawami. Płynął głęboko w glinie, krętem korytem, które obrosło najeżone ciemne sitowie. Barwne motyle i błękitne ważki migotały tam, jak latające kwiaty nad szypułami głogów, wśród gałęzi rokicin i nieprzebytych zarośli młodej dębiny, brzózek i kalin. Dróżka zamieniła się na ścieżkę, miejscami twardą i białą, uginającą się, jak tęgi rzemień, miejscami rozkisłą i zarzuconą płaskiemi kamieniami. Wkrótce dróżka stała się tajnym chodnikiem w trawach dla pojedyńczego człowieka. Nieskoszona łąka bujała za wolą wiatru, stając się to wskróś pochyle-płową od mietlicy, to znagła cudnie rumianą od centuryi i koniczyn, albo zbielałą od miodownika. Gdzieniegdzie tęgie połacie dostałej trawy powaliły się od fali wiatru, ni to ludy jakieś przeżyte, okwitłe i niechętne nowych dziejów, gardzące wyniosłem życiem. A wpośród nich stał wysmukły, przecudny błękitny kwiat i, jak wyniosły wieszcz, dumał nad tym poziomym światem, a sam jeden zań stał. Czasami wszystek świat łąki zacichał. Ustawał wszelki w niej głos i ruch, zamierał ostatni powiew i tylko jedno jedyne błękitne kwiecie czuj-duch patrzyło z ziemi w niebiosa. Ale wnet wiatr, fruwający po zaroślach, wszczynał kędyś daleko muzykę poszeptną, wzniecał podzwonną. Zanosiły się nanowo pasikoniki, — chwiały dalekie królestwa, państwa rozległe, uchylały tajnie głębokie i zachwycała wzrok odsłoniona barwa niezapominajek, albo krasa koniczyn. Chybkie jaskółki z pokrzykiem życiuradym przeszywały powietrze, w gałęziach zanosiły się ptaki, osy i pszczoły wałęsały wokół, zatopione w sekretnych pracach o niezgłębionej mądrości. Piotr jakoś w drodze ustał. Siadł na przykopie w słońcu i zapachu. Patrzał po trawach i czujnie słuchał. Łąka ta zawierała wszystkie uczucia, zdawała się znać nawskróś serce człowieka. Każde jej źdźbło wyrastało nie z ziemi, nie z gliny, lecz z duszy, a każdy kwiat w głębi szczęścia serdecznego miał korzeń.
— Trawy mi schną... — z westchnieniem rzekł Michał.
— Czemuż, stryjaszku, nie każesz kosić?
— Ba! Żeby kosić, trzeba nająć kosiarzy. A żeby chcieli kosić, trzeba mieć na sobotnią wypłatę.
— Nie masz?
— Zadłużyłem się na wszystkie strony. U ojca, u Hipolita ani się pokazać, u żydów... — mówił stryjaszek z wypiekami wstydu na policzkach.
— Toż weź, ile mam! — zawołał Piotr, otwierając pugilares i wciskając mu w rękę kilkadziesiąt rubli, które tam były.
— Ratujesz mię... — wyjęknął stryj Michał. — Widzisz, trawy schną... Ale, do dyabła! gościnnie cię przyjmuję... Łyżki strawy chłopcu nie dałem, a ledwie przyjechał, wyrywam z kieszeni ostatni pieniądz.
— No-no! Jeszcze mi oddasz... — mówił, obejmując go za szyję.
— Po żniwach. Uważasz, pierwszy dług tobie. Jak mię widzisz żywego!
— Ej, czy aby oddasz?
Stryj podniósł palec do góry na znak pewności. Wiatr ciepły nawiał zapachu ze zbóż i od schnącego siana na niskich łąkach. Wraz — wiatr ten nawiał w duszę Piotra nowego uczucia.
Serce nie mogło się w piersiach pomieścić i uczucie nie mogło się zamknąć w żadnej formie. Spłynął na serce obraz Taniusi, na usta jej imię. Jak cichy, wonny pocałunek duszy dalekiej to imię spoczęło na jego wargach. Po chwili w tajnych łożyskach uczuwania wywołał niejasne a przebolesne wzruszenie niewiadomy jęk, niejasny czyjś szept. Bezlitosne, ostre, nieumilkłe wymawianie głuchej o coś skargi ciągnęło się przez całą duszę. Nie wiedzieć czemu i jakim sposobem Piotr uczuł nie wyobrażeniem, lecz ślepym afektem, że ojciec zabity w takiej oto ziemi sam leży. Sam jeden! Ziemia — i on. Tak chciał. Zapomniało o nim wszystko plemię, zagasła o nim pamięć ludzka, pamięć ojczysta, pamięć braterska, pamięć synowska. Dzwoniły o nim jedynie świerszcze łąkowe, śpiewały ptaki w tarninach i wzdychał w ziołach wiater. Nie umiałby był nikomu powiedzieć, jak to jest, czemu to tak, ale przecie było, jak czuł.
— Stryjaszku, — zapytał, — ty znałeś mego ojca?
— Znałem, — odpowiedział tamten niechętnie i zimno.
— Czy ja jestem do niego podobny?
— To jest niby jak, z twarzy?
— Czy jestem do niego podobny z postawy, z głosu, z ruchów?
— Jesteś podobny. Czasem nawet bardzo. Czasem, szczególniej w śmiechu jesteś podobny tak, że aż coś ściska.
— Kiedyś go widział ostatni raz?
— Ostatni raz, bracie, — w powstanie, — rzekł stryj ze skrzywieniem twarzy i stękając.
— Tu mieszkałeś?
— Tutaj, — rzekł cicho. — jużem tu mieszkał...
— Jakże to było?
— Przyszedł do mnie w nocy, z partyi. Była już jesień. Koniec. Obdarty, w łachmanach, buty sznurkami pozwiązywane, koszula na nim zgniła, gacie tosamo. Wszy z niego kapały, jak z ostatniego parobka. Przespał u mnie noc na sofie.
— Na tej zielonej sofie, co u ciebie stoi?
— Na tej. Wdział koszulę, wziął, co tam było bielizny, zjadł, wypił...
— A co potem?
— A w tydzień potem była ta bitwa. No — i te...
— W tydzień potem dziad go rozstrzelał?
— No — tak.
— Stryjaszku, a ty sam w partyi nie byłeś?
— Nie.
— Czemuż to?
— Et — czemu?
— No, wyznaj!
— Niema tu co wyznawać. Nie byłem i kwita.
— Nie wierzyłeś w to ich powstanie?
— W „to ich powstanie“ łatwo było nie wierzyć, nie wielka to była sztuka siedzieć w domu, ale ja nie dla tego...
— Więc czemu?
— Dajno pokój tym indagacyom!
— Właśnie że nie dam!
— Nie byłem, bo samem jak to całe powstanie: pół tu, pół tam, mądre myśli i robaczywe serce, jedną nogą w wolności, a drugą dobrowolnie w dybach, — typowy polak. Co ty tam zresztą z tego wszystkiego rozumiesz, „moskalu“...
— Masz racyę. Nie rozumiem cię, — rzekł Piotr.
Po chwili zapytał:
— A on był człowiek wesoły, czy smutny, miły czy niemiły — jaki?
— Jakby ci to powiedzieć? Walny był chłop, seryo, ale wesoły.
— Więc jaki był, jaki?
— Widzisz... To był nie typowy polak... To był w moskiewskiej służbie wyszkolony żołdak, który pokochał Polskę na śmierć i to nie słowem, lecz po sołdacku, zębami i pazurami.
— Aha... — mruknął Piotr.
Po chwili znowu nastawał:
— A twarz jaką miał, jaką?
— Twarz miał pociągłą, jak u ciebie. Wąs piękny. Golił brodę.
— Oczy miał niebieskie — to ja pamiętam. Niby pamiętam, bo co przypomnę, to znowu zgaśnie. Smuga jakaś błękitna. Po polsku mówi się o tem bardzo prześlicznie — modra smuga... Ot teraz, jakem patrzał w te trawy, — widzisz tam, — taka się smuga z traw pokazała. To jego oczy stamtąd na mnie popatrzyły.
— No — no, romantyku! — uśmiechnął się Michał.
Piotr nie zwrócił na ten głos stryja należytej uwagi. Patrzał daleko w głąb traw, gdzie wiatr powiał znowu i, niby zasłonę świętą odchylił, — ukazując smugę niezapominajek. Twarz Piotra stawała się zwolna żelazna, twarda, sroga. Oczy cofnęły się pod brwi i patrzyły w jakiś daleki cel, — nos się wygiął. Uśmiech złowróżący okuł wargi. Twarz się powlokła bladością.
— No cóż, — darmo... — rzekł stryj Michał. — Chodź, wojaku, na młode ziemniaki z barszczem. Co tam stara Jagna ugotowała, to zjesz, a za zbyt już skromny obiad przepraszam.
Wstali i poszli w górę. Wysuwały się naprzeciwko lśniące liście dąbków młodych, narzucające czucie o sile, albo wysmukłe i subtelne paprocie, rozniecające czucie o pięknie. Ruszyła ścieżka między zboża, na ukos, po zagonach, między żytem. Szumna się zalecała, szelestna, przedziwnie strojna wśródkłośna pohulanka ledwie wykłoszonych ździebeł, skrzypcowa pszenna gra dla duszy. Lecz Piotr ją jak przez sen słyszał. Dusza jego zaniosła się w zaświat swój...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.