<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Oj nie bardzo sobie życzę
Oglądać jego oblicze.
Gotów w zapale wściekłości
Wszystkie potrzaskać mi kości.
Piosnka gminna.

— Stój! jakie hasło? — krzyknął żołnierz stojący przy końcu obozu rozwiniętego przed murami Zbigniewa, na człowieka, który jeszcze przed wschodem słońca na rozpędzonym przybiegał koniu.
— Stój powtórzył — jeśli nie chcesz z życiem się rozstać... jakie hasło?
— Na wszystkie sokoły — odparł jeździec — nie znam twego hasła, puszczaj mnie, bo na Boga, spieszyć się muszę.
— Stój! — groźnie po trzeci raz ozwał się żołnierz i pikę w pierś konia skierował.
— Do szatana, na piekło i belzebuba, człowiecze, co robisz! przybywam od króla Władysława, puszczajże mnie, bo na wszystkie orły gór karpackich, niemiłem ci będzie moje przywitanie. Czyż nie znasz wielkiego sokolnika Wolimira z Moskorzewa.
— Nie znam, tak jakem Michał z Jarłuty — krzyknął zawzięty żołnierz — i choćbyś tu godzinę mi wyliczał swojej godności imiona, nie puszczę cię, nim mi hasło powiesz, lub przez moje ciało przejedziesz.
— Piekielnieś uparty, Michale, przysięgam ci, żem Wolimir, król nasz Władysław, o którym już musiałeś słyszeć, przysyła mnie do księcia waszego.
— Nie łudź mnie napróżno — odmruknął strażnik — bo nic dla ciebie uczynić nie mogę.
Podczas tego sporu, kilku innych żołnierzy zgromadziło się wokoło towarzysza, chwaląc głośno jego pilność i ostrożność; na nieszczęście żaden nie znał Wolimira, bo właśnie wielki sokolnik trafił na hufce Wszebora, które niedawno z Ciechanowa przybyłe, nikogo w Płocku nie znały.
Tymczasem chmury okrążające Niebo poszły w rozsypkę na wszystkie strony, i oświecone najżywszemi farbami, zdawały się w uszanowaniu czekać wschodu słońca. Dzień coraz się jaśnieszym stawał. Lały się potoki ognia na błękitne sklepienia, a wreszcie gwiazda światłości ukazała się w całym przepychu złotych i purpurowych promieni. Ten widok podniecił gniew sokolnika.
— Do dyabła, spóźnię moje przybycie; co król, co Biskup powiedzą! Żołnierzu, puść mnie natychmiast, bo przysięgam, że zdrowo nie wyjdziesz z tej sprawy, puszczaj, bo cię zwalę pod końskie kopyta.
— Precz stąd, zuchwalcze — zawołali wszyscy, ujmując się za towarzyszem, ale zniecierpliwiony Wolimir spiął rumaka i rzucił się pomiędzy tłum żołnierzy; z początku odstąpili, ale potem ścisnąwszy swe koło, zatrzymali wielkiego sokolnika, który widząc, że trzeba się chwycić ostateczności, dobył oręża, ale nie ochroniłoby to go od grożącego niebezpieczeństwa, gdyby głos w tej samej chwili usłyszany nie zatrzymał dzikich wojowników.
— Co to znaczy? niech każdy wraca na swoje miejsce, precz stąd żołnierze! — i ukazał się Jarosz z Kalinowy, który na szczęście Wolimira nadszedł przypadkiem w tę stronę.
— To szpieg, do zdrajca, powroza! powroza! zawlec go do najbliższego drzewa.
— Do stu tysięcy strzał i luków, precz mi stąd motłochu! — krzyknął Jarosz. — Natychmiast cofnęli się żołnierze, a Wolimir podziękowawszy dobrze sobie znanemu towarzyszowi wojewody krakowskiego, poprawił go, by go zaprowadził do namiotu księcia Mieczysława.
Ale jakim sposobem to się zdarzyło, wielki sokolniku? — rzekł Jarosz — prawda, że to wieśniacy, chłopi, ci żołnierze z Ciechanowa, my co innego, przecie zawsze stoimy zimą i latem w królewskim zamku.
— To mówiąc, pokręcił wąsa i ukłonił się Wolimirowi, który obtarłszy zakurzoną odzież, z wytworną postawą, gotował się iść do księcia.
— A cóż chcesz — odpowiedział — przybyłem tu, a kiedy nikt mnie nie znał, chciałem się z nimi zapoznać. Lecz ponieważ i wielcy sokolnicy nie nie mogą przeciw tysiącom poradzić, zapewniebym bez twojej pomocy życie i urząd postradał. Ale kiedy to wszystko teraz w żart się obróciło, macie moi przyjaciele — i rzucił z obojętnością pańską, niedawno zawziętym na siebie, garść pieniędzy. Poczem oddalił się z Jaroszem, poprawiajęc podczas drogi bogaty pas, na którym wisiał pałasz i kołnierz szerokiego płaszcza, spiętego słabą klamrą, którą jak to opowiadał Jaroszowi, w Paryżu na turnieju był odebrał z rąk niezrównanej piękności.
— Król Filip wtenczas siedział — ciągnął dalej — na tronie, a wszystkie dziewice Franków, wszystkie róże Prowancyi zgromadzone, patrzały na nasze igrzyska i gonitwy; pamiętam, jak gdyby to się dzisiaj działo, żem zwalił z konia Engerranda de Mortemar, wielkiego koniuszego króla, a oklaski wszystkich i wieńce z kwiatów spadały na mnie cudzoziemca, z dalekich krajów przybyłego. Był jeden wieniec droższym mi od wszystkich, bo rzucony ręką Eleonory de Montmorency...
— Już jesteśmy u namiotu księcia Mieczysława — przerwał mu Jarosz, który pierwszy raz słysząc o Paryżu, królu Filipie, Engerandzie i Eleonorze, nie wiedział czy te osoby na ziemi lub na księżycu przesiadują...
— Szkoda, że nie trochę dalej go książe wystawić kazał, bobym ci mój opis dokończył, ale teraz muszę cię pożegnać.
Po odejściu towarzysza, przez chwilę stał przed szerokim namiotem wielki sokolnik i dał znak żołnierzowi pełniącemu tam służbę, by go jeszcze nie wprowadzał; wyjąwszy pałasz z pochwy, przeglądał się w jego klindze czystej jak kryształ, która nieraz podczas boju lub łowów za zwierciadło mu służyła. Zadowolony z własnej postawy, z ułożenia włosów i całego stroju, postąpił dalej i wszedł do namiotu, w którym właśnie odbywała się narada wojenna złożona z księcia, wojewody, pana Ciechanowa, Skarbimira z Gulczewa i wyniesionego świeżo na godność rycerską Henryka z Kaniowa.
— Witam cię książe i was panowie, z życzeniem jak najlepszego dnia, nie opuszczając najpiękniejszych nocy. Zapewnieście trochę zdziwieni mojem byciem; przysłał mnie najpotężniejszy i najjaśniejszy Władysław I. król polski.
— Witamy cię nawzajem — odparł Mieczysław — i niezmiernie nas uciesza twoja przytomność. Jakże się mój stryj miewa? Jakież są jego rozkazy?
— Co do pierwszego odpowiem, że nie najlepiej co do drugiego, to właśnie będzie następnej mowy przedmiotem, mowy, którą proszę słuchać z uwagą, tak jak gdybyście własnego monarchę słuchali, gdyż jego wolę wam oświadczę. Wstęp do tej mowy krótki i zwięzły, składa się z tego, że mnie król Władysław przysłał. Osnowę zaś dzielę na trzy części.
W pierwszej ogłaszam wolę króla polskiego, zawieszenie broni, sześć dni trwać mające.
W drugiej oświadczam, że w przyszły czwartek, w dzień urodzin najjaśniejszego pana, odbędzie się turniej na rynku Płockim, na który zapraszam imieniem mego króla i pana, księcia Mieczysława, Sieciecha wojewodę krakowskiego, Wszebora pana Ciechanowa, Skarbimira pana Gulczewa i Kościelca, i wszystkich którzy tam zechcą się stawić.
Przystępuję do trzeciej i ostatniej części, w której pozostaje mi powiedzieć Skarbimirowi panu Gulczewa i Kościelca, że go król Władysław przeznaczył do świetnego i chlubnego poselstwa, które ma odbyć natychmiast do księcia Zbigniewa, żeby go zaprosić na turniej i ogłosić mu zawieszenie broni, po którego upłynieniu, jeśli zechce, znów rozpocznie wojnę.
Domówienie należałoby teraz uczynić, ale na wszystkie dziewice Prowancyi przysięgam, że nie czuję się więcej na siłach, i że dobre śniadanie najlepiejby temu zaradziło.
— Żart przedziwny — rzekł Skarbimir drżący ze strachu.
— I ja tak sądzę! — zawołał Mieczysław.
— Wielki sokolniku, ja dodam, — rzekł Sieciech — żeś źle się wybrał z takiemi żarty.
— Na wszystkie sokoły i orły, na wszystkie czarne i błękitne oczy, na krucze i bursztynowe dziewic warkocze, na ten pałasz u mojego boku, na wszystkie turnieje całej Europy, nareszcie na przedmiot moich myśli i miłości, przysięgam, żem prawdę powiedział.
— Dajże już pokój — ozwał się Wszebor — bo wprawisz w nas mniemanie żeś oszalał, lub zanadto winem...
— Przysięgam słowem rycerskiem, żem przysłany od króla, i że wszystko com wam powiedział, pochodzi z woli najjaśniejszego pana Władysława Hermana króla i władzcy mego, a ktokolwiek poważy się o tem wątpić, przekonanie o prawdzie słów moich znajdzie na ostrzu tego miecza.
— Wierzę teraz! — krzyknął Mieczysław, zrywając się z siedzenia. — Ale cóż się stało mojemu Stryjowi? czy sądzi, żeśmy dzieci na zabawę wypuszczone, z której muszą wracać za rozkazem nauczyciela? Nie, na Boga, dopóki Hanna w tych murach będzie, dopóty i kroku stąd nie ustąpię.
— Gdzież ja mam iść do Zbigniewa? — rzekł Skarbimir — do takiego okrutnika, do człowieka przeklętego przez Biskupa, jego oddech, jego słowa skażą moję niewinność.
— Jeśli tylko o twoję niewinność idzie — przerwał Sieciech — dawno po niej śpiewano requiescat in pace, nie masz się czego obawiać. Ale do pioruna, niejesteśmy niewolnikami; kto nas przymusi, a przynajmniej kto mnie przymusi stąd odstąpić, kiedy nie taka będzie moja wola?
— Róbcie co chcecie, moi przyjaciele, — zawołał Wolimir — bylebym z głodu nie umarł; jeszcze noc była kiedym wyjechał, wszyscy spali i nie nie mogłem dostać do jedzenia. Książe Mieczysławie zginę, jeśli...
— Lassoto — rzekł książe do stojącego pazia — każ przynieść śniadanie dla wielkiego sokolnika.
— Posłuchajcie mnie — zawołał wtenczas Wszebor. — Dobrze umiem oceniać przyczyny powodujące naszym królem i panem. Chce on pokój wrócić, spór załagodzić i wstrzymać krwi rozlew. Jeśliście wierni poddani, winniście mu być posłusznymi.
— Jeśliście dobrzy Polacy, wasze serca z jego rozkazów cieszyć się powinny — rzekł Skarbimir. — Ale niech kto chce idzie do Zbigniewa, ja zaś nie myślę.
— Przysięgam na mój topór! — krzyknął Sieciech — że nie kto inszy, ale ty pójdziesz. Kiedy my dla posłuszeństwa broń ulubioną składamy, boje najmilsze porzucamy, ty możesz kilka kroków zrobić, i jeśli nie orężem, to językiem ojczyźnie się przysłużyć.
Zamilkł podskarbi i siadłszy w kącie, polecał się Świętym i Aniołowi Stróżowi.
— Przez sławę i zwycięstwa mojego ojca! — zawołał Mieczysław, wpadając w gniew niezwykły sobie — pierwiej te mury ode mnie na turniej się udadzą, kiedy idzie o życie, o sławę Hanny. Król każe mi się bawić, kiedy każdem uderzeniem mogę wroga zamordować; będę musiał siły wycieńczać dla przypodobania się królowi i dworzanom, kiedy serce moje ledwo mi z piersi nie wyskoczy; sześć dni trzeba będzie przepędzić w spokojności, dać czas Zbigniewowi do uzupełnienia zbrodni. Nie, przysięgam...
— Wstrzymaj się książe — przerwał mu Wszebor — ogłaszam wam wszystkim, że usłucham woli króla. Nazwijcie mię ojcem wyrodnym, bojaźliwym, niegodnym imienia rycerza, nie to nie pomoże, pierwiej byłem Polakiem nim rodzicem; pierwiej przysiągłem na wierność monarsze, nim doczekałem się córki. Zapewnie złożyć broń w takim razie, wielką jest dla mnie ofiarą, ale nie straciłem z wiekiem tyle mocy i stałości, bym się na nią nie zdobył. Książe uczynisz co ci się podoba, ale nigdy ręka Hanny z Ciechanowa twoją nie będzie, jeśli nie przeniesiesz dobra ojczyzny nad szaloną miłość. Obieraj więc.
Usiadł w milczeniu Mieczysław, obiema rękami twarz zakrywając.
Tymczasem Wolimir nie stracił ani chwili i przedziwną zajadając sarninę, skrapiał ją węgierskiem winem.
— Przedziwne śniadanie! Ach! twój kucharz, książe, musi przybyć na turniej. Zdrowie twoje, Sieciechu. Na wszystkie sokoły, nigdym lepszej nie widział zwierzyny. Pijem do ciebie, Wszeborze. Nie mogę cię opuścić, giermku księcia Mieczysława.
— To jest rycerz Henryk z Kaniowa od wczorajszej bitwy — ozwał się wojewoda krakowski.
— A więc muszę zdrowie powtórzyć, bom się omylił. Do ciebie piję drugi raz, szlachetny rycerzu. Do was wszystkich panowie. Niech żyje król Władysław.
— Uczy nas religia i o nieprzyjaciołach pamiętać, więc zdrowie Zbigniewa. Nie zapominam i o nadobnej Hannie z Ciechanowa.
— Wielki sokolniku — rzekł, zwolna podnosząc głowę Mieczysław — odpowiedz królowi i stryjowi mojemu, że przybędę na turniej. Wszeborze! tyś tylko mógł mnie do tego przymusić.
— Synu mój ukochany, niech wszystkie najlitościwszych niebios błogosławieństwa spłyną na twoją głowę — odpowiedział rozczulony pan Ciechanowa — choćby nawet i król tego po nas nie wymagał, straciliśmy wielu ludzi wczoraj. Namioty zapełnione są rannymi i w takim stanie czasu, najmniej sześć dni potrzebujemy, do pokrzepienia wojska nowemi posiłki i do obwarowania obozu. Własną więc korzyść połączamy z wolą monarchy. Nie prawdaż, Sieciechu?
— Zawsze z tą wolą monarchy występujesz, Wszeborze — odparł dumny wojewoda — a chciałbym, żeby czasem i naszych radzono się chęci, zresztą potwierdzam twoje wnioski, dodając, że turniej najpiękniejszą, jest zabawą, i że się spodziewam spotkać na nim z księciem Zbigniewem.
— To się mylisz, wojewodo krakowski — rzekł Wolimir nieopuszczający stołu — bo ani Zbigniew, ani książe Mieczysław podobno walczyć na tym turnieju nie będą. Chce ich król nasz pogodzić
— Pierwiej ogień z wodą! — krzyknął Mieczy sław — pierwiej żmiję przypuszczę do łona, niż syna Władysława.
— Ależ na wszystkie sokoły, potężny Skarbimirze, spiesz się do księcia, bo król największej prędkości pilności po tobie wymaga.
— Jam dotąd sądził, że żartujesz, wielki sokolniku.
— Toś się bardzo omylił, bo daję ci słowo, że król Władysław obrał cię do tak ważnego poselstwa, znając twą mądrość i biegłość nie raz doświadczoną.
— To nie może być, ani mogę temu wierzyć... poco mnie do niego wysyłać, mnie starca nie wiele dni mającego do grobu.
— Tem mniej będziesz ich żałował, jeśli życie tam postradasz! — krzyknął Sieciech, i obróciwszy się do Lassoty, kazał mu przywołać Jarosza z Kalinowy.
— Skończyłem śniadanie rzekł Wolimir — i przyznaję, że rzadko podobne w licznych nawet za granicą podróżach jadałem. Mam nadzieję, że będę mógł lepiej osądzić jeszcze twoję kuchnię, książe, bo myślę tu się zostać na obiad. Wątpię, by wprzód wrócił z zamku pan Gulczewa.
— Zapewne ledwie na wieczerzę wróci — zawołał Sieciech, mający największe upodobanie w poniżaniu podłego Skarbimira, który całą nienawiścią chytrego i złośliwego serca odpłacał mu za częste żarty.
— A może Zbigniew do stołu zaprosi, — dodał Wolimir — tylko żeby nie do nazbyt wysokiego.
— Najwyższe miejsce — odparł wojewoda — najzaszczytniejszem jest zawsze.
— Zapewne — znów odrzekł sokolnik — i szkoda, żem mego sokoła z sobą nie przywiózł.
— A to naco?
— Boby odstraszał kruki i żarłoczne ptaki, które może będą przeszkadzać panu Gulczewa i Kościelca.
Tu powszechny śmiech, od którego nawet zamyślony Mieczysław nie mógł się wstrzymać, powstał w namiocie.
— Żeby przynajmniej — ozwał się Skarbimir — hufiec zbrojnych ludzi mi towarzyszył. Powaga królewska nawet tego wymaga.
— Już temu zaradziłem — przerwał wojewoda — kilku zbrojnych odprowadzi cię do bramy, bobyś inaczej uciekł wyszedłszy z obozu, a wtenczas prawdziwyby uszczerbek poniosła. Ale kiedy wejdziesz do zamku, zostawimy cię własnym losom i przeznaczeniu.
— Dlaczegoż, wojewodo krakowski, — zapytał się Mieczysław — nie mamy przystać na tę prośbę Skarbimira?
— Bo, mości książe, potrzebni są nam ludzie, a choć Henryk uniknął wczoraj śmierci, możeby to się dzisiaj nie powtórzyło.
— Więc wystawiacie towarzysza broni, podskarbiego królewskiego — rzekł pan Gulczewa głosem rozpaczy — na pastwę złoczyńców bez litości, wydajecie go wrogom za to, że wam przyprowadził własne hufce.
— Których — przerwał Sieciech — nie chciał przyjąć książe Zbigniew, wychodząc z sali naradnej.
Zamilkł zawstydzony podskarbi trafnym wyrzutem Sieciecha, który dostrzegł był czyn jego niegodziwy. Wtem ukazał się u wnijścia do namiotu Jarosz z Kalinowy.
— Dzielny mój wojowniku — zawołał Sieciech — odprowadź na czele swojego oddziału z białą chorągwią, potężnego podskarbiego królewskiego do zamku księcia Zbigniewa. U bram się zatrzymasz i przekonawszy się, że wszedł do zamku, natychmiast się wrócisz.
Skłonił głowę Jarosz na znak posłuszeństwa, a Skarbimir widząc nieodzowną konieczność, stanął w środku oddziału i pożegnawszy wzrokiem napół smutnym, napół wściekłym przytomnych, oddalił się. Słyszał jeszcze dosyć długo głośne śmiechy wojewody i wielkiego sokolnika, ale nareszcie wszystko umilkło. Minął ostatnie obozu namioty i powoli zbliżał się do zamku, z równem przerażeniem, jak gdyby szedł na szubienicę. Chorągiew biała zdaleka jeszcze ujrzana dowiodła stojącym na straży przy moście zwodzonym, że w zamiarach pokoju zbliżają się do nich; natychmiast uwiadomili o tem pana, który wysłał na przyjęcie gości Jordana z Gozdowa. Grzecznie ukłonił się rycerz podskarbiemu.
— Jaroszu — rzekł pocichu Skarbimir — obiecuję ci worek pełen złota, jeśli za mną do zamku pójdziesz.
— Potężny panie Gulczewa, nie potrzebowałbym nagrody dla oddania ci tej usługi, gdyby rozkazy wojewody Sieciecha mnie nie wstrzymywały, pozwól więc bym cię pożegnał.
To mówiąc, dał znak swoim ludziom do odwrotu, i zostawił Skarbimira z Jordanem, który kazał spuścić most zwodzony, a łoskot stąd wynikły wydał się w uszach przerażonego starca, ostatecznym zaguby wyrokiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.