<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XV.
Jeden i drugi wnet mieczów dobywa
. . . . . . . . . . . .
I oto się walka zaczęła straszliwa.
Odyniec.

Na szerokiem polu niedalekiem od Płocka, mnóstwo robotników pracowało nad wznoszeniem wysokich zagród i rusztowań. Niektórzy obalali drzewa, gdzieniegdzie łąkę ocieniające, drudzy wyrywali darninę, na jej miejscu żółty wysypując piasek, przywieziony z blizkich Wisły brzegów na mnogich wozach. Krzyki z piosnkami mieszały się w powietrzu, a czasem słyszano zachęcania i napominania przełożonych nad robotą; szybko wznosiła się budowla w obszernym okręgu, na którym porobione siedzenia miały służyć widzom płci obojej.
Przy jednym z końców zagrody wystawiono przeznaczone dla króla miejsce, pokryte okrągławym dachem, pod którym stało bogate krzesło napół purpurowemi zasłony zakryte; pozłacane zaś poręcze stały naokoło tego tronu. Z czterech stron gmachu były wysokie bramy z żelaznemi kraty, przeznaczone rycerzom do wnijścia na przestrzeń piaskiem zasypaną, w której mieli się potykać, a przy każdej z nich przygotowano siedzenie dla woźnych ogłaszających przepisy i prawa turniejów.
W tłumie tylu ludzi pracą zajętych rozeznać można było człowieka, szybko się przechadzającego i przemawiającego rozkazującym głosem; obwinięty w zielonym płaszczu, którego fałdy z wiatrem igrały, zdawał się wszystko rozporządzać i wszystkiem się zatrudniać. Bogaty strój go okrywał i piękne pióra ulatywały ponad aksamitną czapką. Sokół niesiony na lewej ręce, bardziej go jeszcze niż ubiór odróżniał od innych. Czasem odrywał oczy od otaczających i bystrym wzrokiem przebiegał równinę i niedalekie od niej błoto, jak gdyby spodziewał się w nich odkryć jaką zdobycz dla ulubionego ptaka, ale zapewnie hałas i gwar nieustanny odstraszył spokojnych pól mieszkańców, bo wszystkie jego starania nadaremne były i mimo czystej pogody nie mógł znaleźć celu swych życzeń. Odzywały się wprawdzie śpiewy ukrytych w gałęziach ptaszków, ale te głosy nie poruszały szlachetnego sokoła, którego odwaga i siła straszniejszych wymagała przeciwników.
— Nuże do roboty, — wołał Wolimir z Moskorzewa — dokończajcie budowli, bo jutro w miejscu waszych narzędzi, dzielnych rycerzy błyszczeć tu będą zbroje i pryskać pancerze. Ten rów zasypcie, podeprzyjcie tę ścianę. Na wszystkie sokoły, leniwo się sprawiacie, prędzejże, prędzej.
Te napomnienia podwajały robotników ochotę. Pot ciekący z ich czoła dowodził pracowitości i w mgnieniu oka tu zagrody, tam znowu siedzenia podnosiły się z ziemi. Szare przed chwilą ściany żywemi pokrywały się farbami, a pyszne zasłony i obicia przyozdabiały stopniami, stopniowo przygotowane dla widzów piętra, do których zewsząd liczne prowadziły schody i galerye.
Często dla zachęcenia rzucał wielki sokolnik kilka sztuk srebra pracowitszym, a ociągających się żywemi karcił słowy. Oznaczywszy każdemu miejsce i stosowne zatrudnienie, oddalił się na chwilę, zwracając kroki do blizkiego strumienia, który sącząc się w ciasnem korycie, rozdzielał się na pomniejsze strugi, niknące wśród gęstych łóz i krzaków. Ziemia grząska uchylała się pod jego stopami, i często nawet zanurzał się w niej po kolana, ale nie zważając na tę niegodność coraz się dalej posuwał w nadziei znalezienia jakiej zdobyczy, zmierzając do małego jeziora, którego iskrząca się od słońca powierzchnia, przebijała przez otaczające krzewiny i drzewa.
Nagle rozjaśniła się twarz jego radością, bo dostrzegł coś czarnego na środku wody. Jeszcze przez czas jakiś nie mógł rozeznać czy to należało do rzędu żyjących istot, ale za zbliżeniem się, zaczęło się poruszać i wielki sokolnik z nadzwyczajnem zadowoleniem, poznał długi dziób ogromnej czapli i drogie pióra jej głowę zdobiące. Dotknął się więc sokoła, który ze snu obudzony spojrzał najprzód na pana, a potem na wskazane jezioro, a oczy mu zajaśniały podobnym ogniem do błyszczącego w wejrzeniu Wolimira, który schyliwszy się ostrożnie podchodził czujnego ptaka, odginając rośliny stojące mu na przeszkodzie, i omijając zeschłe gałęzie, któreby skrzypnięciem mogły ostrzedz czaplę o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Nareszcie kiedy już sądził, że dosyć się przysunął, powstał nagle i ukazał się ponad wierzchołkami nizkich zarośli. Natychmiast czapla porwała się z wody, a w tej samej chwili za dobrze znanem świśnięciem, roztoczył sokół pióra i zleciawszy z dłoni Wolimira w górę wzniesionej, puścił się w pogoń za szybko uciekającą zdobyczą.
Założył wtenczas pan Moskrzewa ręce na piersi, i z uwagą wpatrywał się w tę gonitwę, z pewnością, że czy później, czy wcześniej, zawsze z korzyścią dlań się zakończy. Nim się jeszcze sokół wysoko wzbił w powietrze, zagrzewał go głosem i poruszeniami, a potem choć go zapewnie ptak przywiązany słyszeć już nie mógł, przeciągłem gwizdaniem. Z początką czapla unikając walki, szerokiemi skrzydły szybko przecinała powietrze, oddalając się coraz bardziej zawziętego wroga. Ale i szlachetny sokół nie ociagał się w drodze, a w krótce znacznie zmniejszyła się przestrzeń dzieląca go od ofiary. Mieszkaniec samotnego jeziora poznał wtenczas konieczność walki i obrócił czoło, ale podleciał zarazem pod nieprzyjaciela, starając się by ten ostatni w natarciu z góry spotkał dziób sztraszliwy i wbił się na niego. Doświadczony sokół w tysiącznych potyczkach uniknął przecież zamachu czapli, i ciężką jej ranę zakrzywionemi zadał szponami.
Przeraźliwy krzyk boleści przeleciał przez powietrze i obił się o uszy Wolimira, zapewniając mu wygraną, a w tej samej chwili ujrzał jak wysoko nad nim spotkały się ledwo widziane dwa czarne ciała, jak przez czas jakiś krwawa nastąpiła walka, w której niepodobnem było odróżnić zwycięscę od pokonanego i jak wkrótce potem z szybkością błyskawicy wprost się ku niemu spuścił sokół, trzymając zabitego nieprzyjaciela, którego trzy pióra wyrwane zponad dzioba i krwią zbryzgane, obmył wielki sokolnik w jeziorze i zatknął na czapce. Nagrodził sokoła kawałkiem mięsa z torby wyjętem i znów go na ręce posadził, a ptak przeniesiony z siedliska burz i gromów, na dłoń wszechwładnego pana, zamknął oczy i zasnął.
Uniesiony radością wrócił spiesznie sokolnik i dostawszy się po krótkim czasie na brzegi przebytych trzęsawisk, niepomału się zdziwił, kiedy dostrzegł siedzącego na koniu męża zbrojnego w pancerz połyskujący zdaleka, który zdawał się rozkazywać robotnikom, układy jego zmieniać, i opuszczone zastępować miejsce.
Skoczył więc prędko ku niemu i z gniewem w sercu dopadł rycerza, kiedy właśnie na jego nalegania, obalali robotnicy dopiero co wystawione siedzenia.
— Któż ci dał prawo — krzyknął wielki sokolnik — rozporządzać tu w mojej nieprzytomności?
— Sam go sobie nadałem — odparł mąż — zbrojny — i sądzę, że nikt tego prawa nie będzie śmiał zaprzeczyć Sieciechowi, wojewodzie krakowskiemu.
— Zaprzeczam go jednak — odparł do żywego tknięty Wolimir dumnemi słowy Sieciecha — i proszę wojewody krakowskiego, by się nie mieszał do spraw w niczem doń nienależących, od króla mu nieporuczonych.
— Gdyby tu się odbywały łowy, — zawołał Sieciech — miałbyś prawdę za sobą, chociaż i w nich równą tobie biegłością poszczycić się mogę, ale ponieważ tu nie o sokołach ani o psach mowa, ale o turniejach i igrzyskach rycerskich, zdaje się, że mieć w nich powinien pierwszeństwo hetman królewski nad wielkim sokolnikiem.
— Mości panie wojewodo! — krzyknął obrażony Wolimir — sokoły i łowy nie przeszkadzają mi wiedzieć, że miecz mi jeszcze nie przyrósł do pochwy.
— I mój też jeszcze nie zardzewiał, — przerwał Sieciech, uderzając o rękojeść pałasza — ale nie masz konia.
— Broń się, — zawołał gniewem uniesiony sokolnik — nie potrzebuję konia dla nauczenia zuchwalca, że nie rząd hetmański, ale szlachetne serce pierwszeństwo nadaje.
— Przynajmniej odejdźmy od tego motłochu — rzekł Sieciech, i zsiadłszy z konia, oddalił się na stronę.
Wolimir poszedł za nim, rozkazawszy pod karą śmierci robotnikom, aby się nie ważyli zbaczać od rozkazów przez siebie danych.
Przybywszy nad błota, w których przed chwilą tak się Wolimirowi powiodło, stanął wojewoda, dobył szabli i natarł na sokolnika, który złożywszy ptaka na murawie, odbił mieczem żelazo przeciwnika.
Na nieszczęście wyszło Sieciechowi, że zapomniał spuścić przyłbicy. Za drugiem zwarciem się albowiem, sokół Wolimira, podobny do starożytnego kruka co ocalił rzymskiego bohatera, porwał się z ziemi i rzucił na szyszak wojewody. Stamtąd dopiero, szpony w czoło jego zatopił i skrzydłami oczy mu zasłonił Zmieszany Sieciech broniąc się jedną ręką, darmo drugą chciał odrzucić nowego przyjaciela.
Nie korzystał Wolimir z tak nadzwyczajnego wypadku, i przez chwilę z uśmiechem przypatrywał się tej dziwnej walce, a potem zagwizdnął. Natychmiast posłuszny sokół opuścił Sieciecha i przyleciał do pana. Wtenczas wojewoda podał rękę Wolimirowi z Moskorzewa.
— Mogłeś mnie z łatwością zabić. Umiem ocenić twoję wspaniałomyślność i winszuję ci tak przywiązanego sługi, do którego jest mało ludzi podobnych.
— Zapomnijmy — odparł Wolimir, głaszcząc sokoła — o tem co się stało. Obaśmy się niewczesnym unieśli zapałem, a teraz wróćmy do zgody. Nie odrzucę rad twoich, choć sam wiele turniejów widziałem i nie jednym wieńcem ozdobiły się moje skronie.
— Dobrze, — rzekł Sieciech — ale przybyłem z obozu w zamyśle dowiedzenia się od ciebie nazwisk sędziów turnieju.
— Słyszałem z ust najjaśniejszego pana, że nimi będą książe Mieczysław, Wszebór i Zbigniew. Bo koniecznie chce ich król pogodzić.
— Nie nazywam się Sieciechem i topór nie jest moim herbem — zawołał wojewoda — jeśli to Władysław uskutecznić potrafi... Szkodaby mi było tej wojny.
— Zobaczymy, — odpowiedział Wolimir — ale jakże się miewają Mieczysław i pan Gulczewa?
— Mieczysław posępny ciągle, Wszebor smutny a Skarbimir swoim zwyczajem drży na każdy łoskot, i wieczorem zamknąwszy się w namiocie, liczy z Bardanem pieniądze.
— Obmyjże, wojewodo, twarz krwią zbryzganą, bo mój sokół nie żartem zapoznał się z twojem czołem.
— Dziękuję za przypomnienie — rzekł Sieciech, a schyliwszy się, nabrał wody w rękę i nią się oblał. Odszedłszy potem, wrócił z wielkiem sokolnikiem do wznoszącej: się budowli.
— Przepraszam cię — zawołał, zbliżając się do robotników — jeśli cię ostrzegę, kochany Wolimirze, żeś zapomniał nader ważnej rzeczy, o siedzeniu dla sędziów.
— Na wszystkie sokoły, prawda; wdzięczny ci jestem za sprostowanie błędu. We Włoszech jednak podczas całego turnieju stoją sędziowie, czego przykład widziałem na rycerskich igrzyskach, wyprawionych przez księcia Sydonio del Maro.
— Znać że wytrzymalsze mają od nas nogi — odparł wojewoda. — Ale prawdę mówiąc, gmach potężnie się wznosi i piękną postać przybiera. Dzielnie jutro na tem miejscu gonić będziemy, a moja kopia niejednego zwali rycerza. Teraz żegnam ciebie, bo muszę wracać do obozu a dosyć daleka mi stąd droga.
— Bądź zdrów wojewodo, — rzekł sokolnik, ściskając człowieka, na którego życie godził przed chwilą, a koń Sieciecha, ostrą dotknięty ostrogą w prędkim biegu wyruszył.
Nadchodził wieczór a z nim i dokończenie budowli. Przy szerokich ogniskach, piekły się dla robotników woły, i beczki pełne miodu stały tu i owdzie na łące. Nadciągały też powoli orszaki panów, mających walczyć nazajutrz. Liczne namioty wznosiły się po całem polu, a zawieszona na każdem z nich chorągiew z herbem i tarcza z godłem, oznaczała godność i dostojeństwo rycerza. Puste przed kilkoma dniami miejsce napełniali teraz biegnący na wszystkie strony, to słudzy, to robotnicy. Giermki przybywali z świetnemi zbrojami, obładowane żywnością i rynsztunkami, wozy przesuwały się po dolinie, krzyki, rozkazy, nawoływania i kłótnie mieszały się z sobą. Z drugiej strony kupcy budowali nizkie chaty, rozstawując w nich sprzęty, ubiory, hełmy, kopie i pancerze.
Ożywiona okolica przedstawiała piękny a zarazem poważny widok wzniesionego gmachu i tłoczących się naokoło tłumów. Wśród takiego zgiełku i zamieszania, głos Wolimira często się podnosił. Czynny sokolnik wszystkim się zatrudniał i przewidywał wszystko, raz w tem, drugi raz w tamtem ukazywał się miejscu, a nareszcie za jego staraniem ukończono gmach przed zachodem słońca, które ostatnim promieniem oświeciło bogato wystrojoną budowę i orła białego wznoszącego się na niej, z uroczystością przyzwoitą królowi ptaków i godłu najdzielniejszego narodu słowiańskiego plemienia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.