<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
Jakże może tak ważne zamiary odwlekać?
Czyż aż do dnia sądnego będę tutaj czekać?
 

Zamek księcia Zbigniewa był wystawiony na piasczystym brzegu Wisły, który w tem miejscu pokrywał twarde skały, rozległe przestrzenie, napełnione kamiennemi opoki, składającemi niewzruszoną ogromnemi budynku podporę. Pod murami więc szerokie rozciągały się lochy, częścią przyrodzeniem, częścią ręką ludzi utworzone w odległych od teraźniejszego czasach, kiedy jeszcze światło chrześciaństwa nie jaśniało w pogańskiej krainie. Później założyciel zamku, odkrywszy przestronne i ciemne lochy, umiał je sztucznie rozprzestrzenić, a właśnie podczas oblężenia posłużyły za skład rozmaitej broni i żywności.
Zbigniew odwiedzając podziemne te miejsca, poznał wszystkie ich zakątki, ale tylko do pewnej granicy: pozostałe przestrzenie stopą jego nietknięte, zupełnie nieznane mu były; a jednak często odwieczne milczenie w nich panujące przerywał odgłos ludzkich kroków śmiało po nich błądzących, i uśmiech szyderczy, godny okropnych ciemności strasznych otchłań, z pośród których się wznosił. Wtenczas przerażone gady rozstępowały się na wszystkie strony, a obudzone z długiego snu opoki i kamienne ściany, przesyłały aż do wód z daleka głucho szumiącej rzeki, przerywane słowa szatańskim wyrzeczone głosem, które się czasem wydobywały z piersi nawykłych do zbrodniczych uczuć, ale w których bijące serce nigdy bojaźni w życiu nie zaznało.
Była wśród ciasnych przejść i krętych manowców obszerna sala, daleka od miejsc Zbigniewowi znajomych, zachowująca ślady pracy ludzkiej. Jednakże cztery ściany w skale wykute z otworem w kształcie drzwi wyrobionym, były owocem długich trudów, które nareszcie przezwyciężyły opór twardego przyrodzenia. W każdej z nich widziano długie i ciasne pieczary poczęści jeszcze zasklepione, lecz największa ich liczba stojąca otworem, ukazywała w głębi bielejące się czaszki i kości, ostatki już bezwątpienia oddawna zeszłych z tej ziemi.
Na środku sali wznosił się grób czworokątny, przywalony ogromnym kamieniem, na którym łuk z pałaszem wyryty okazywał, że takiem godłem uczcili towarzysze znikłego z ich grona wodza. Naokoło tych broni niewyczytane dziwne głoski w wieniec ułożone, dopełniały zapewnie hołdu smutnych poddanych lub braci, który ich ręce oddawna już bezsilne, a może rozsypane wokoło, zimnemu powierzyły głazowi. Zresztą nic już nadzwyczajnego nie było w tych miejscach, a miałki płowy piasek żadną nie umilony trawą, leżał spokojnie, w mieszkaniu zapomnienia i śmierci.
W tej właśnie sali, tego samego dnia w którym Ulrych wyprawił się do obozu dla sprowadzenia Skarbimira z Gulczewa, mała lampa stojąca na grobie oświecała opartego na nim człowieka, który zupełnie czarnym osłonięty płaszczem i wzniosłym na głowie hełmem, dumał, czekając jak się wydawało na czyjeś przybycie, bo druga jeszcze osoba w zamku znała schronienie, w którem on teraz przebywał. Twarz jego wystawiała pozorną spokojność, ale często na niej ukazywały się silne wzruszenia, bardziej do skutku gwałtownych namiętności, niż do zwyczajnego zadowolenia, pochodzącego z nadziei dokonania zamiarów, podobne. Czasem też szyderski uśmiech rozszerzał usta gotowe do namiotu okropnych bluźnierstw, ale jak gdyby dla doświadczenia własnej mocy nad sobą, wstrzymywał się gość tych podziemnych przepaści, kiedy już miał wymówić srogie przekleństwa, i w ciągłem milczeniu zatapiał wzrok ognisty w otaczające ciemności, które pochłaniały bezsilne małej lampy promienie, jak tylko się odważyły opuścić własne ognisko.
Wtem oderwał się kamień z wierzchniej części sali czasem nadpsutej, i runął przed stopami rycerza z przerażającym łoskotem, nie ruszył się jednak z miejsca wojownik, i nie odwrócił na chwilę wlepionego wzroku w otwór północnej ściany, skąd zapewnie spodziewał się kogoś. Zmienił tylko położenie ręki, na której oddawna się opierał, a wtenczas roztworzył się płaszcz szeroki i okazał ciemną szatę ściśnioną u dolnych piersi bogatym pasem, w którym tkwił większy od zwyczajnych sztylet. Zresztą żadnej innej nie było broni przy jego boku, a na znak rycerstwa szczerozłoty łańcuch otaczał mu szyję.
Dobył mąż czarny sztyletu i jego ostrzem poprawił knot u lampy, która na chwilę świetniejszym zabłysła blaskiem, a wkrótce potem znów wróciła do dawnego stanu. Jeszcze przez długi czas spokojnie stał rycerz, ale nakoniec zaczęły się okazywać znaki jego niecierpliwości w poruszeniach twarzy, w częstej zmianie położeń i nareszcie w szybkim pochodzie, którym okrążał starożytny grobowiec. Zbliżał się czasami do otworu i zdawał się z natężoną słuchać uwagą, lecz żaden odgłos uszu jego nie dochodził oprócz odległego szumu, jak gdyby wody o głazy się roztrącającej, wtenczas dopiero kilka słów wymówił.
— Może go zabili... może tamten iść za nim nie chce. Gdyby przez tego skąpca ostatnie moje nadzieje zniknąć miały!...
I spojrzał na sztylet, a podwoił szybkość kroków, płaszcz zarzucił na drugie ramię i znów lampę poprawił, przypatrywał się otaczającym grobom, rozrzuconym kościom i brał do ręki nietknięte od ich rozprzęgnienia się czaszki, rzucał je z gniewem, tratował po nich, i z dzikim uśmiechem słyszał pękające pod stopą kości. Lecz to nic nie pomagało, czas uchodził a nikt nie przybywał.
Już niecierpliwość rycerza najwyższego doszła stopnia, kiedy usłyszał w oddaleniu odgłos ciężkiego stąpania, pomieszany z lekkiem suwaniem się dobrze znanej stopy. Natychmiast poskromił żywą niecierpliwość i oparłszy się o szeroki grobowiec, czekał niewzruszenie na ukazanie się przybywających. Twarz jego przybrała barwę surowej powagi i niezmieszanej niczem spokojności, choć chwilę przedtem najgwałtowniejsze malowała uczucia.
Wtem wszedł otworem północnej ściany młodzieniec trzymający lampę w jednym ręku, a drugą wiodący starca z zasłoniętemi oczyma. Na znak dany przez męża w czarnym stroju, odkrył mu je towarzysz, a Skarbimir z Gulczewa zbladły i okropnym rażony widokiem, stał o kilka kroków od Mestwina z Wilderthalu.
— Spóźniłeś się Ulrychu — rzekł srogim głosem rycerz niemiecki. — Cóż to się ma znaczyć?
— To znaczy, rycerzu i panie mój — odparł giermek — że zamiast odważnego rycerza, miałem zniewieściałego starca za towarzysza drogi.
— Więc twoja w tem wina, — ozwał się znów zwolna Mestwin — Skarbimirze z Gulczewa, podskarbi króla Władysława!
— Daruj — odpowiedział Skarbimir — przyjacielowi, to jest najniższemu słudze.
— Nie usprawiedliwiaj się napróżno, trwożliwy panie Gulczewa, — przerwał Mestwin — ale pamiętaj, że taką opieszałość umiem śmiercią nagradzać. Teraz słuchaj mnie z uwagą, jeśliś zdolny do słuchania człowieka, który długo czekał na ciebie oparty na tym grobie, wśród milczenia nocy i śmierci.
— Słucham, — rzekł Skarbimir — słucham potężny panie i władco, tyle cię szanuję...
— Nie wysilaj się na daremne pochlebstwa, bo wiem, że nie mnie, ale ten sztylet szanujesz. Wypełń więc wszystkie moje rozkazy, jeśli się nie chcesz bliżej z nim zapoznać.
— Słucham — powtórzył upokorzony Skarbimir.
— Trzeba, żeby jutro z rana dowiedział się wasz Mieczysław, że Hanna z Ciechanowa chce z nim mieć tajemną rozmowę w kaplicy leżącej ponad brzegiem Wisły. Zapewnie nieraz ją widziałeś, łatwem ci będzie ją opisać
— W tem ostatniem niema żadnej trudności, ale co do pierwszego nie wiem jak sobie postąpić, nie pojmuję jakbym ci miał w tej okoliczności usłużyć.
— Chwila, — rzekł zimno Mestwin — w której przekonam się, żeś mi na nic niezdatny, będzie ostatnią twojego życia.
Przerażony podskarbi prosił o czas do namyślenia się, i usiadł w kącie na małym kamieniu. Tymczasem Mestwin pocichu rozmawiał z Ulrychem, a potem stanął naprzeciwko dumającego starca, wlepiając bystry wzrok w zsiniałe od bojaźni rysy.
— Czy już niemiłe ci życie, zawołał rycerz z Wilderthalu — że tak długo nadużywasz mojej cierpliwości?
— Pozwól mi jeszcze trochę czasu.
— Patrz — rzekł szydersko Mestwin — na tę drobną garstkę popiołu bielejącego się nad rozognionym knotem mojej lampy, jak śnieg nad ognistą górą; kiedy on na dół opadnie, a ty jeszcze nie wynajdziesz sposobu wykonania moich zleceń, możesz pożegnać się z Gulczewem i Kościelcem.
Myślał Skarbimir, że rycerz doda, i skarbami, ale kiedy tego słowa nie usłyszał, uczuł ulgę w ledwo już bijącem sercu i wstawszy po chwili oświadczył, że wszystkiemu zaradził.
— Mów więc, a zwięźle tylko — rzekł Mestwin.
— Wiesz zapewnie potężny rycerzu, że posiadam rzadką sztukę pisania i czytania, z której i Hanna z Ciechanowa słynie, którą ojciec tak starannie wychował. Napiszę więc list do księcia Mieczysława, wyłuszczę w nim mniemane żądanie, to jest prawdziwe żądanie księżny — dodał starzec, widząc, że Mestwin brwi zmarszczył — podpiszę Hannę z Ciechanowa. Znam jej pismo, bo nieraz Wszebor chlubiąc się z rozległych córki wiadomości, pokazywał mi je, oddam księciu...
— Ale jakże ten list dostanie z rąk twoich, — rzekł rycerz.
— Pewny jestem, że rozkochany Mieczysław nawet o to się nie zapyta; w przypadku mogę odpowiedzieć, że Bardan, naczelnik mojego wydziału, schwytał człowieka wydającego mu się być szpiegiem, że ten człowiek list mu oddał i przyniósł mi go Bardan. Ja wyczytawszy słowa: Do księcia Mieczysława, pośpieszyłem mu oddać przyniesione pismo. A co, czy niezręcznie? — zapytał starzec z pewnym rodzajem dumy i chełpliwości.
Rzucił nań łagodniejszym Mestwin wzrokiem, ale zarazem wszystkie namiętności, które dotąd gnębił siłą żelaznej woli, wyrwały się z pod jej przemocy i tłumnie wybuchnęły. Z jednej strony radość, z drugiej nasycona już napół zemsta, zmieszały się w nieładzie w wzburzonem sercu, i już rycerz nie mógł ukryć w sobie niezwykłego uniesienia. Groźnie rękę wyciągnął i zaśmiał się śmiechem piekła. Zapominając o przytomności zważającego na każde słowo, na każde poruszenie starca, wykrzyknął:
— Nie chciałaś wejrzeć na błagającego Mestwina, musiał on znosić obelgi od ciebie, a teraz jakaż ci pozostaje nadzieja? Czyż nie lepiej było odwdzięczyć miłością za miłość, przywiązaniem za przywiązanie? Dumna Polko, w zamku potężnego Zbigniewa, któryby ostatnie wysilenia łożył na twoję obronę, gotuje się twoja zaguba i nie już jej nie odwróci. Zdradzisz go napozór, on uwierzy zdradzie i zginiesz. Obiecałem ci boleści, już oddawna cię trapią. Druga część obietnicy spełni się niezadługo. Nie pod żelazem...
Wtem Ulrych uchwycił pana za ramię i wskazał na Skarbimira, ale zapóźno, bo tajemnicę odkrył już chytry starzec. Natychmiast ustąpiło uniesienie Mestwina, jak zwykle za zmianą jego myśli, i poznał zaraz nieroztropność swoję i korzyść, którą z niej mógł ciągnąć Skarbimir. Zbliżył się więc do niego z posępną twarzą i z dobytym sztyletem, a przykładając broń do piersi truchlejącego podskarbiego:
— Zapomnij, — rzekł — o tem coś słyszał.
Schylił się aż do ziemi Skarbimir, a te słowa tak szczególnym i nadzwyczajnym wyrzeczone były głosem, że ciągle dotąd brzmiały w uszach starca, jak gdyby go ostrzegając o niebezpieczeństwie zdradzenia władającego nim pana.
Ale Mestwin chcąc go jeszcze bardziej zachęcić do poruczonej sprawy, w krótkich oznajmił mu wyrazach, że upadek dumnego Sieciecha będzie niezawodnym skutkiem wypełnienia okrutnych zamiarów.
Na to zapewnienie, któremu sam rycerz nie wierzył radość przejęła duszę Skarbimira i przysiągł w jej głębi ślepe posłuszeństwo odebranym zleceniom.
Wtenczas skinął ręką rycerz niemiecki i kazał giermkowi odprowadzić pana Gulczewa. Ulrych zawiązał oczy towarzyszowi i wyszedł z nim północnym otworem.
Mestwin przez chwilę został niewzruszony na miejscu, a poglądając na rozsypane wokoło kości, zawołał:
— Wkrótce twoja głowa, twe lica do róży świeżo rozwitej podobne, taką postać przybiorą.
Schylił się i podniósł czaszkę z ziemi.
— Witam cię, przyszły obrazie Hanny z Ciechanowa.
A potem rzucił daleko od siebie ostatki pięknego może niegdyś ciała, i z lampą w ręku wyszedł z grobowej sali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.