<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
Dlaczego nie idziesz za mną? Rozu-
miesz że ta godzina dwakroć uderzy?
zapomniałeś o twojej obietnicy?
Guy Mannering, Walter Skot.

Spokojnie przez całą noc spał Mestwin z Wilderthalu, ocknąwszy się nad rankiem ujrzał przy łożu stojącego Ulrycha z wyrazem zadowolenia na twarzy; podniósł się rycerz i zapytał giermka:
— A cóż, jakże się udało?
— Przedziwnie, jak najlepiej — odparł młodzieniec.
— A więc dzień zemsty się zbliża — zawołał Mestwin, nie mogąc pomiarkować nagłego uniesienia.
— Jutro będziesz mógł jej los rozstrzygnąć — przerwał Ulrych, i opowiedział panu rozmowę przeszłego wieczora.
— Ulrychu, — rzekł rycerz, odzyskawszy zwyczajną zimność — równieś odważny jak przezorny, nie mogłeś mi większej wyświadczyć przysługi.
Słuchał tej pochwały z obojętnością młodzieniec, a potem rzucił się do nóg panu.
— Mestwinie, — zawołał — daruj mej słabości, ale wyrzuca mi sumienie, żem oszukał tak cnotliwą, tak piękną niewiastę. Choć przyzwyczajony jestem do obłudy, wczorajsza zdrada tyle mnie kosztowała, że gdyby nie spełnienie twych życzeń było jej celem, dla wszystkich rozkoszy i bogactw świata niktby mnie do niej nie przymusił. Przyszło mi nieszczęśliwą, opuszczoną Hannę, pod barwą szczerości naprowadzić na brzeg niezmierzonej otchłani, musiałem okazywać najpiękniejsze uczucia przed tem nadludzkiem stworzeniem, musiałem napełniać jej serce chwilową radością, żeby potem wszystkiego ją pozbawić. Przebacz, drogi panie, jeśli cię błagam i zaklinam, żebyś jej śmierci nie zamierzał, byś nie niszczył najmilszych nadziei Zbigniewa, a zarazem i najwznioślejszego utworu Boga.
— Gdybym — rzekł posępnie Mestwin — nie sądził, że tylko chwilowe obłąkanie sprawiły na dziecinnem sercu oczy, którym piękności odmówić nie można, jużby mój sztylet przeniósł się z tego stołu w środek twoich piersi. Milcz giermku, lub wspominaj raczej o litości słabym dziewczynom i zniewieściałym mężom, ale nie temu, który jej nie zna i znać nigdy nie będzie.
Powstał Ulrych, i kilka kroków w tył się cofnął. Uczyniłem co mogłem, pomyślał, niech teraz Bóg obroni Hannę, a jeśli ją opuści, czegóżbym miał o nią się troszczyć. Takiem rozumowaniem przytłumił ożywiające się jeszcze raz sumienie, i z wypogodzonem obliczem zapytał pana o dalsze rozkazy.
Nic nie odpowiedział Mestwin, ale wyskoczył z łoża i zaczął się ubierać; znać było na jego twarzy zamyślenie z niepewnością połączone; lecz ta wkrótce znikła i spinając ostatnią sprzączkę u pancerza, rzekł:
— Ulrychu, zapominam o niegodnej słabości, która cię przez chwilę tak daleko od obowiązków i wierności mi należnej odwiodła. Jeszcześ pracy nie skończył, zostają niebezpieczne trudy, które nie wątpię, że pomyślnie uskutecznisz. A najprzód dzisiaj w nocy wypada ci się udać do Skarbimira. Nieraz odbywałeś tę podróż, masz mój pierścień na przekonanie skąpca, że ja cię przysłałem, bo choć tyle razy już cię widział, mógłby bez tego dowodu obawiać się jakiej zdrady lub podstępu. A nareszcie posłuży ci ten pierścień dla żołnierza stojącego na straży przy drzwiach, któremi Hanna na własną wyjdzie zagubę. Starego skąpca niechybnie musisz przyprowadzić do mnie; uważaj dobrze, do mnie, ale nie do tej komnaty. Znasz podziemne lochy, znasz salę grobową, której sam Zbigniew, pan tego zamku, nie zna. Tam przywiedziesz podskarbnika, bo tajemnie trzeba całą rzecz odbyć, a potem chcę się nacieszyć bojaźnią Skarbimira.
— Nie widzę tu nic trudnego — odparł młodzieniec — wejdę do mieszkania Skarbimira, jakem to tyle razy uczynił, znaglę go do pójścia za mną. Poruszę kamień między trzema krzakami, i...
— Ciszej, ciszej chłopcze, — rzekł Mestwin, kładąc mu rękę na ustach — dalszego opisu nie potrzebuję. Jak tylko się ściemni, udaj się w drogę, a dwiema godzinami później przyprowadź Skarbimira do sali grobowej. Nie zapomnij chustką mu oczy zasłonić.
— Nie zapomnę rycerzu — rzekł Ulrych — ale chciałbym wiedzieć jak później mam sobie postąpić.
— W dzień naznaczony o dwunastej stawisz się przed Hanną i powiesz, żeś wszystko ułatwił, bo uwiadomienie Mieczysława ja biorę na siebie. Zakazuję ci pierwiej się widzieć z tą niewiastą, której ciało wkrótce ziemia przysypie — dodał rycerz obawiając się wrażenia, któreby mogła piękność księżnej na umyśle giermka uczynić. — Dalsze postępowanie nie ma już żadnej dla ciebie trudności. Dasz ten worek żołnierzowi, a gdyby to nie nie pomogło, pokażesz ten pierścień, a potem doniesiesz mi, że Hanna z Ciechanowa wyszła do kaplicy.
— Z której nie wróci — przerwał Ulrych.
— Owszem wróci — odparł srogo Mestwin — ale nie do kochającego męża, wróci do śmiertelnego wroga. O nic więcej się nie pytaj, a teraz podaj mi szyszak.
Wdział hełm rycerz i wyszedł do walki. Zwyczajne boje zakończyły się dnia tego bez żadnej znakomitej z obu stron korzyści. Zbigniew zamknął się w swojej komnacie, Mestwin z Jordanem i Krystynem z Mortoga zasiadł do stołu, a tymczasem słońce ustąpiło panowania nad czystem Niebem królowi nocy, który napół jaśniejący, napół zanurzony w błękicie, wznosił się powoli na sklepienia migające rzuconemi przemożną ręką Stwórcy światami.
Otworzyły się drzwi w północnej części murów zamkowych, i wyszedł niemi człowiek wysmukłej postawy i ciemnego ubioru. Skórzany szyszak, na który daremnie padały księżyca promienie, krył mu głowę. Szeroki kaftan czarny, niewydający pana swoim blaskiem, piersi obwijał, dwa sztylety tkwiły z obu stron rzemiennego pasa, na którym wisiał krótki pałasz, a pierścień Mestwina błyszczał na prawicy rękawicą niezakrytej. Szerokim krokiem wyleciał w pole młodzieniec, oddalając się od brzegów szumiącej Wisły, i coraz podwajał szybkości biegu, jak gdyby chciał gwałtownością poruszeń ciała, przytłumić wzruszenie duszy. Ale uznał wkrótce, że darmo pragnął przygłuszyć wyrzuty serca, i wyrugować z pamięci obraz kobiety nieszczęśliwej i ufnej w człowieka, mającego ją zgubić, przez udane poświęcenie i najszkaradniejszą obłudę. Zwolnił więc kroku i obtarł spocone czoło, bo upał dzienny choć nocną rosą zmniejszony, jeszcze czuć się dawał. Spojrzał w górę i zmarszczył brwi na widok tylu świecących na Niebie wrogów, mogących w każdej chwili go wydać. Ale zaraz potem uśmiech dowodzący zaufania w własne siły i zręczność, rozjaśnił twarz nieco posępną, która po jego zniknieniu znów przybrała pozór powagi i smętności, niezgadzającej się ani z wiekiem, ani ze zwykłem Ulrycha usposobieniem.
Darmo starał się czarne myśli oddalić, wyjmując sztylety jeden po drugim, poprawiając osuwającą się szablę i przypatrując pięknemu i uroczystemu widokowi nocy letniej, strojnej we wszystkie przyrodzenia wdzięki. Opuścił więc głowę na piersi, i oddawszy się całkiem smętności, przechodził powoli szerokie błonie, dzielące go od bielejących z daleka namiotów, do których zdążał.
Pole okryte było rzadkiemi krzewami jałowcu i poziomą leszczyną, świetniejącą kroplami upragnionej przez cały dzień rosy. Nad temi zaroślami, wznosiły się gdzieniegdzie brzozy z opadłemi na dół gałęziami, lub wysokie sosny rozrastające się dumnie nad nizkiemi krzewinami, które się u ich stóp czołgały. Nie dość jednak licznemi były te drzewa, żeby mógł Ulrych w przypadku potrzebną w ich cieniu znaleźć ochronę, gdyż zewsząd przeciskające się między ich liście promienie księżyca, pole naokół oświecały, jeśli nie równym dniu jasnemu blaskiem, przynajmniej dostatecznym na rozpoznanie człowieka i sprowadzenie największych nieszczęść na młodego giermka, który już nieraz odwiedzał nieprzyjacielski obóz i Skarbimira z Gulczewa. Ale na to zwykle burzliwe i ciemne nocy obierał, a teraz w niczem nie miał nadziei, oprócz w mieczu i niezgiętej odwadze.
Już mógł każdy namiot odróżnić, rozpoznać przechadzających się w pewnej odległości od siebie strażników, rozeznać rozmaite godła zawieszone nad namiotami rycerzy, i widzieć błyszczące stosy broni złożonej pod płóciennemi opony. Zagrażające niebezpieczeństwo zmieniło kierunek jego myśli, a choć w tak przykrem był położeniu, uczuł ulgę w duszy i wolne od ciężaru serce.
Schyliwszy się, zaczął się czołgać od drzewa do drzewa, od krzewu do krzewu, od kamienia do kamienia, odpoczywając często w tak męczącej drodze. Nareszcie zbliżył się znacznie do wałów, i czekał aż żołnierz strzegący tej ich części, kilka kroków w bok odejdzie. A właśnie kiedy odwrócił się strażnik, i nucąc pieśń wojenną odstąpił od miejsca przeciwległego Ulrychowi, stanął w mgnieniu oka giermek na dość wysokim kamieniu, i natężając wszystkie siły, skoczył z niego tak zręcznie i tak lekko, że nie usłyszał żołnierz jak upadł w rów wykopany za okopem, na którem się strażnik przechadzał. W jego głębi usłanej w tem miejscu szczęśliwym trafem murawą, czekał młodzieniec aż znów nie odejdzie żołnierz, który był wrócił na stanowisko, a kiedy kroki jego oddalające się usłyszał, znów się rzucił z rozciągnionemi ramionami pośród namiotów zaraz obok wystawionych. Strażnik widział coś przy świetle księżyca i położył rękę nad oczyma, żeby lepiej ten przedmiot rozeznać, ale kiedy jego palce oparły się o czoło, już wszystko znikło. Słyszał wprawdzie niedaleko szelest, ale podobniejszy on był do sprawionego przesuwaniem się jaszczurki lub węża, niż krokami człowieka. A przecież były to kroki uchodzącego młodzieńca.
Lotem błyskawicy biegł Ulrych pośród uśpionego obozu. Nie zatrzymywały go w drodze ciała żołnierzy śpiących na ziemi, przeskakiwał je z nadzwyczajną zręcznością, a kiedy który oczy otworzył, rzucał się giermek w mgnieniu oka na ziemię i twarz odwracając od rozespanego nieprzyjaciela, oszukiwał go rozciągające się, lub też sen głęboki udając, a żołnierz biorąc go za towarzysza, wracał po krótkim czasie do stanu, z którego wyrwał go odgłos kroków Ulrycha, który porwawszy się z podwojoną szybkością, leciał do pana Gulczewa.
Przybył nareszcie do niewielkiego w czworokąt wystawionego z drzewa budynku, którego drzwi dębowe podwójnym opatrzone były zamkiem. Zapukał Ulrych, a głos z wnętrza zapytał się natychmiast:
— Czy to ty Bardanie?
— Tak jest — odpowiedział młodzieniec, pragnący wejść jak najprędzej, a zaraz ogromny klucz zakręcił się w każdym zamku i drzwi się otwarły. Zdyszany Ulrych wszedł natychmiast, przymykając wejście za sobą, i ujrzał się w małym, brudnym pokoju, napełnionym ogromnemi skrzyniami, których podniesione wierzchy mnóstwo pieniędzy i kosztownych sprzętów ukazywały. Lampa gliniana oświecała mdłem światłem zgromadzone bogactwa, pomiędzy któremi stał Skarbimir z Gulczewa bez zbroi, w szerokiej czarnej sukni, podartym pasem podwiązanej. Zbladł na widok zbrojnego człowieka i ledwo stłumionym mógł wykrzyknąć głosem:
— Bardanie! zdrada! Bardanie! żołnierze!
— Czy chcesz całe wojsko przebudzić, nierozważny starcze — ozwał się młodzieniec, odkrywając twarz z pod przyłbicy. — Czy sądzisz, że po twoje skarby przychodzę? Wpatrzże się w moje rysy, panie Gulczewa.
Ale przerażony Skarbimir nie zważając na te słowa, śpiesznie zamykał, skrzynie i nieustannie wołał: — Bardanie, zbójcy, Bardanie, do mnie.
— Milcz, — surowo ozwał się giermek. — Jestem Ulrych, przybywam od Mestwina z Wilderthalu.
Dopiero wtenczas poznał Skarbimir, nie raz już widzianego posłańca, i w cichości poszedł drzwi zaryglować, a potem rzekł:
— Jutro uradzili wodzowie, żeby napaść ze strony...
— Tu nie o jutrzejszy dzień idzie, ale o dzisiejszy — przerwał Ulrych.
— Czegóż więc chcesz? — z zwróconą bojaźnią zapytał Skarbimir.
— Byś przywdział zbroję i szedł ze mną — Odparł giermek.
— Ja za tobą, o tej godzinie, w nocy, ja z tobą mam iść, gdzie? po co? czyś zmysły potracił? do kogo?
— Do Mestwina z Wilderthalu — odrzekł Ulrych, pokazując błyszczący pierścień, na którego widok zadrżał Skarbimir, i mało co na ziemi nie upadł.
— Nie pójdę, nie, twój pan oszalał.
— Milcz i chodź za mną, bo podobne słowa srogo mógł byś przypłacić, gdyby mnie chęć wzięła, panu je mojemu powtórzyć, Mestwin potrzebuje ciebie, nie zwlekaj więc, panie podskarbi, a ja ci ręczę, że niema tu podstępu, o czem już ten pierścień powinien cię przekonać, powtarzam więc, przywdziej zbroję i chodź za mną.
Usiadł starzec na drewnianym stołku i głowę skrył w obie ręce; przerażenie opanowało słaby umysł i kilka chwil w pewnym stanie odurzenia zostawał, nareszcie smutna konieczność stanęła mu przed oczyma. Dla ocalenia i sławy i życia, musiał wykonać rozkazy Niemca. Dopóki szło o zdradzenie ziomków, dla dogodzenia własnej złości, podejmował się wszystkich Mestwina poleceń, ale kiedy przyszło narażać się samemu z uzbrojonym posłańcem, i udać się do wroga czekającego nań może z dobytem żelazem, gorzko zaczął opłakiwać nierozmyślność swoję i przeszłe zbrodnie, które teraz tak wielkie nad nim prawo Mestwinowi nadawały.
Byłby może długo jeszcze dumał wśród steku trapiących myśli i srogich wyrzutów sumienia, gdyby głos Ulrycha nie wyrwał go z zamyślenia; przekonał się wtedy, że nic nie mógł przedsięwziąć na odwrócenie niebezpieczeństwa, bo choć łatwem mu było w tej chwili krzykami obóz przebudzić, pewnym był, że go później czy wcześniej dosięgnie zemsta rycerza z Wilderthalu, a potem widział przed sobą pałasz i sztylety, mogące go o śmierć przyprawić, nimby żołnierze zdołali wybić drzwi do jego mieszkania. Powstawszy więc, zbliżył się potężny pan Gulczewa, mnogich władzca skarbów, do prośb i błagań, zaklinając giermka, by zlitował się nad wiekiem, pewną mu obiecując nagrodę.
Do żywego obruszony taką podłością, zimno odpowiedział Ulrych, że nic mu nie zagrażało oprócz gniewu Mestwina, jeśli się spóźni lub nie zechce usłuchać jego woli. Wtenczas chytremu Skarbimirowi nowa myśl przyszła do głowy.
— Jakże wyjdziem z obozu? — zapytał giermka.
— Prawda, że trudno byś tak wyszedł, jak ja się wkradłem do niego, — odparł młodzieniec — ale zawołaj Bardana, któremu we wszystkiem się zwierzasz, i każ mu oddalić z wałów żołnierza strzegącego ich z tej strony, pod jakimbądź pozorem.
Znikła ostatnia trudność, a Skarbimir zmuszony koniecznością, przypasał szablę drżącą ręką, pancerzem trwożliwe okrył piersi i czapkę podbitą żelazem włożył na skronie, z których zimny pot się sączył.
Wtem zapukał ktoś do drzwi, za ich otwarciem wszedł Bardan, który, natychmiast poznawszy dobrze znanego Ulrycha, przywitał się z nim i chciał długą mowę zacząć; lecz giermek milczenie mu nakazał, i w kilku słowach wytłomaczył, czego żądał od niego.
— Ale pierwiej nim odejdziesz do wałów, — rzekł Ulrych — daj mi puhar wina, na pokrzepienie sił trochę drogą zwątlonych.
Przyniósł Bardan rostruchan pełny miodu, gdyż — mówił — nie stać mojego pana na tak drogi napój, jakiem jest wino.
Z uniesieniem pogardy wychylał młodzieniec podaną czarę, kiedy tymczasem Bardan śpiesznie odchodził do okopów. Potem obejrzał sztylety, kilka razy pałasz napół wyjął i schował do pochwy, pomógł Skarbimirowi do zapięcia płaszcza cynową klamrą, i pozwoliwszy skąpcowi dość długiego czasu na zamknięcie wszystkich skrzyń i zaryglowanie drzwi dębowych, szybko z nim wyruszył, Lecz wkrótce spostrzegł, że towarzysz został z tyłu i musiał, wróciwszy nazad, wspierać jego drżące ciało i niepewne kroki. Ostrożnie mijał leżących żołnierzy i zaklinał starca, by wstrzymując westchnienia i ciężki oddech, pośpieszał. Ale kiedy to nic nie pomogło, zaczął mu grozić gniewem niecierpliwego Mestwina, a na to wspomnienie tak się Skarbimir przeraził, że zupełnie ostatek mocy utracił na blizkim kamieniu. Wtenczas gniewny Ulrych podniósł go silnem ramieniem i napół dźwigając, napół stawiając na ziemi, doprowadził do wału, na którym stał już oddawna Bardan. Natychmiast sługa oparł szeroką deskę na obu brzegach rowu, a po niej przeszedł Skarbimir. Giermek, gardząc podporą, przeskoczył fosę, stanął na okopie, a stamtąd podał rękę starcowi, który po wielu usiłowaniach wszedł wreszcie, i z równą trudnością zeszedł z drugiej strony; wtenczas uradowany młodzieniec zachęcił go kilkoma słowami, i pożegnawszy Bardana, któremu pan zalecił, żeby miał czujne oko na swoje mieszkanie i skrzynie, zniknął wraz z towarzyszem wśród otaczających krzaków.
Prędzej zaczął iść Skarbimir, ale jego chód dalekim był jeszcze od szybkości wymaganej po nim od Ulrycha.
— Czegoż Mestwin żąda ode mnie? — rzekł Skarbimir.
— Co żąda, to wypełnisz, mości podskarbi, bo inaczej nienadługoby ci się zdały skarby, które widziałem.
— Jeśli Boga się boisz, jeśli matkę kochasz, — zawołał starzec, padając do nóg giermkowi — nic nie mów o tem panu, a zato ci dam...
— Ani ja, ani pan mój nie potrzebujemy twoich pieniędzy — przerwał młodzieniec. — Lepiejbyś kroku podwajał i nie uniżał się przed człowiekiem, który gardzi skarbami, a wkrótce nauczy się i ich posiadaczem pogardzać.
Powstał Skarbimir i szedł dalej. Ochłonąwszy nieco z bojaźni, przywołał na pamięć znajome wybiegi i całą chytrość, którą wszystkich umiał oszukiwać, oprócz jednego Mestwina, i tak zręcznie zaczął zadawać pytania giermkowi, tak sztucznie go podchodził, że dowiedział się poczęści z ust Ulrycha, że szło teraz o Hannę z Ciechanowa. Niepodobna opisać radości, która napełniła duszę podłego skąpca, kiedy się przekonał, że zamiary niemieckiego rycerza nie jemu, ale innej osobie nieszczęściem zagrażały.
Dodało mu to odkrycie nowej mocy, pokrzepiło słabnące nogi i wkrótce potem doszedł miejsca dość odległego jeszcze od zamku, gdzie zatrzymał się Ulrych i oświadczył, że ma rozkaz podskarbiemu oczy zawiązać. Na te słowa dreszcz przeszedł po kościach Skarbimira, ale musiał uledz młodzieńcowi, a wtenczas postąpił Ulrych kilka kroków dalej, prowadząc towarzysza za rękę, potem zawrócił, poszedł w bok i znów wstecz się cofnął, a nareszcie stanął między trzema krzakami jałowcu nadzwyczajnej wielkości, których iglaste gałęzie unosiły się nad szerokim i podługowatym kamieniem; natężając wszystkie siły, podniósł go Ulrych i na bok przewalił. Ziemi pod nim nie było, ale natomiast żelazna, na kilka stóp szeroka krata. Za pchnięciem znajomej sprężyny: odsunęła się i ukazała schody w głąb wiodące, których nie wiele stopni dostrzedz było można wśród ciemności tej otchłani. Rozkazał młodzieniec Skarbimirowi ostrożnie po nich zstępować, dodając, że zaraz za nim pospieszy. Rad nie rad musiał się odważyć na tak niebezpieczną drogę, z zakrytemi oczyma, pan Gulczewa.
Ulrych zakrzesał ognia, uderzając o krzemień stalowy sztyletem. Zapalił małą lampę, którą się opatrzył wychodząc z zamku, a wtenczas, słyszał głos Skarbimira wołającego o pomoc, skoczył w otwartą przepaść. Przez chwilę oświeciły jeszcze promienie księżyca bladawą rękę podnoszącą się z ciemności na zasunięcie kraty, a zaraz potem zapewnie za uderzeniem drugiej sprężyny, kamień, jak gdyby sam z siebie, nachylił się zwolna i upadł z łoskotem na żelazne pręty.
Znikło wszystko i znów tajemne wejście do zamku księcia Zbigniewa zamieniło się w puste miejsce, w którem trzy jałowce ocieniały kamień mchem porosły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.