<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Kolacja była znakomita. Zakąski zimne, kilka patelni, pełnych skwierczącego w gorącym tłuszczu, jabłkami pieczonemi garnirowanego, czerwonego mięsa, nasmarowanego musztardą, której ostra woń łechtała nozdrza, mieszając się z odorem machorki i spirytusu. Na drugie dano tłustą, dobrze poprzerastałą wędzonkę z kapustą i grochem, zaś Utopja, krzątający się na „szarym końcu“ stołu przy wielkim samowarze, wysyłał w świat szklankę po szklance, dymiącą tęgim grogiem.
Zaucha, usadowiony przy stole przez Popiołkę, który go nikomu nie przedstawił, jak gdyby uważając tę ceremonję za zbyteczną, sam też nie palił się do zawiązywania nowych znajomości w tych „kołach“ rewolucyjnych i cały oddał się miłej roli odkarmiania się. Odkąd przyjechał do Moskwy, chodził stale głodny i choć opędzał się, jak mógł, szatańskim pokusom, stół, zastawiony „święconem“ wielkanocnem, stawał się coraz częściej jego nasennym tematem. Jadł z apetytem człowieka wygłodzonego i z żarłocznością chorego na głód imaginarny, każący się najeść na zapas.
Anarchiści też nie próżnowali. Popiołka pochłaniał olbrzymie porcje, z łakomstwem, jakie zwykle zauważyć można u organizmów wyczerpanych. Żukow umilkł i cały skupił się w talerzu, Drozdowski żuł energicznie, wodząc tępem, zamglonem spojrzeniem po twarzach współbiesiadników, a kościste, przemarznięte, czerwone „graby“ Atolla wyciągały się z niewiarygodną elastycznością, jakby były z gumy, i sięgając z jednego końca stołu, porywały i unosiły to płaty szynki, to zdziebka kiełbasy, to fury ziemniaków lub kapusty. Zdziwiony i zafrasowany, smakując, przymlaskując i mrucząc, karmił się Utopja z systematycznością, która ściągnęła na siebie uwagę Zauchy, mimo że poza swym talerzem zpoczątku nic nie widział. Dokładny ten anarchista tak jakoś podzielił sobie mięso, jarzyny i chleb, którym z talerza wycierał tłuszcz w myśl przedziwnie subtelnego programu geometrycznego, że kiedy nabierał na widelec ostatni kęs mięsa z kapustą, na talerzu został mu ostatni kwadracik niewytartego tłuszczu, a w ręce ostatni kawałeczek chleba. Jeden zgrabny ruch widelcem z nadzianym chlebem — i talerz był czysty, jakby wymyty. Był to cud techniki systematycznego i planowego jedzenia. Po dokonaniu go Utopja westchnął głośno, z impetem rzucił widelec i odepchnął talerz daleko od siebie. Tylko jego wargi, poczerwieniałe od jedzenia, przez chwilę pomlaskiwały jeszcze zcicha.
Dokoła stołu i w kątach pokoju rozsiadło się około trzydziestu osób, figur ciemnych, ubranych napół po wojskowemu; niektórzy mieli nawet rewolwery u pasa. Twarze były naogół twarde, posępne, chmurne, niektóre prawie bez wyrazu, drewniane czy kamienne, inne złe, fałszywe, jeszcze inne — wprost odpychające. Głosy pomrukiwały gderliwie, po chłopsku, słowa z warg ciekły powoli i monotonnie, jak krople zimnej wody z rynny. Coś niby obojętnego lecz niepojęcie ciężkiego, niemo tragicznego i surowego było w tych ciemnych twarzach i mocnych głowach, od których pociesznie odbijała miękka twarz pięknie ufryzowanego Żukowa, mikrokefaliczna, ptasia główka Drozdowskiego i szeroka, jak łopata, sutenersko bezczelna, uliczna fizjognomja Atolla, z zimnemi, szpiegowskiemi latarniami milczących oczu. Źle wyglądał też w tem otoczeniu Popiołka, z twarzą przepaloną podnieceniem i zdenerwowaniem, z temi swojemi jakby szalonemi, krzyczącemi oczami, nad któremi z trudem dźwigały się obrzękłe powieki. Po rozwiązujących się, zwierzęciejących rysach i obwisającej wardze dolnej widać było, że jest już pijany.
Anarchiści rozmawiali o swoich sprawach partyjnych, o grupach, „nalotach“, eksproprjacjach, o anarchistycznej republice marynarzy w Kronsztadzie, o możliwości wystąpienia anarchistów piotrogrodzkich przeciw Sowjetom. Zaucha, zmęczony wrażeniami wieczoru, obfitem jadłem i oszołomiony szklanką grogu, nie słuchał. Paląc papierosa i machinalnie przyglądając się siedzącemu naprzeciw Drozdowskiemu, myślał o Popiołce i o tych wszystkich przykrych rzeczach, jakich się od niego dowiedział.
A Drozdowski pił gęsto. Jego wielkie, zgasłe oczy po jakimś czasie rozgrzały się, rozgorzały niebieskiem światłem, poczciwem, prawie dziecinnem, ufnem. Widocznie tajało w nim coś, przepadało; ośmielał się. Głowę brzydką, łysiejącą, dziwnie głupio okrągłą, zwracał to na prawo, to na lewo — i mówił, z zapałem, z przekonaniem, z temperamentem. Trzeszczącemi monotonnie salwami słów zasypywał kogoś przed sobą, chcąc go zająć, przykuć do siebie — a żałosnemi oczami nieświadomie może żebrał o współczucie. Jego wielkie, szkarłatne wargi, wysuwając się ze szczeciniastego zarostu, rozszerzały się niby w trąbkę koralową i brzęczały wciąż drewnianą, głośną, a niezrozumiałą melodją — a naraz twarzą jego szarpnęło jakby uderzenie niewidzialnego bicza, oczy syknęły bólem i zgasły, twarz zszarzała i pochyliła się nad stołem. Zaucha zdziwiony mimowoli spojrzał w stronę, w którą zwrócony był Drozdowski. Ujrzał Popiołkę z bezlitosnym, pogardliwym uśmiechem na twarzy i z błyskiem okrucieństwa w opętanych oczach.
— Nie do wiary, jak trudno ludziom przychodzi zrozumienie — wykładał czyjś równy, poważny głos. — Że jest źle, że tak być nie powinno i nie może, każdy z nas wiedział i rozumiał. Ale co zrobić — nie pomyślał, a jak pomyślał — to się bał. Czego? Byłem ja w cywilu woźnym sądowym, przyglądałem się, przysłuchiwałem rozprawom. Nie jestem uczony, ale nie jestem głupi. Mam ten rozum, jaki się mieć może, kiedy się pracuje uczciwie i żyje porządnie, nie dla siebie. Powiadam — przyglądałem się temu sądowi. Nie mogę powiedzieć — nieuczciwości, przekupstwa nie było, co to, to nie... Kto przyszedł, popatrzył, widział — porządnie jest, jak się patrzy... Więcy sie zrobić nie da... Ale jageś w to wglądnoł — śmiech cie brał. Ciemny dzień, chmurno — sędzia w złym humorze. Prokuratorowi żona uciekła z kimś — mści się. Obrońcy dziecko chore — gada jak przez sen. Człowieka nie sądzą — sprawę sądzą, paragraf na paragrafie kładą. Nic dziwnego — ludzie! Inaczej człowiek nie potrafi. Ale — to sąd jest? Ludzkiego sądu sie bede bał? Sam człowiek jestem, sam sądze. Ty tak — ja tak. Tylko, że do tego zrozumienia, to ja, towarzyszu, przyszedłem aż w tobolskiej guberni.
Rozległy się śmiechy.
— Opłaciło sie wam tak daleko chodzić, towarzyszu?
— Jakie ta zrozumienie najdzie w tobolskiej guberni!
— Znajdzie, towarzyszu, znajdzie. U nas, widzicie, narodu za gęsto jest, krzyku, hałasu dużo. Od rana do nocy między ludźmi, a i w nocy żona, dziecka... Spokoju na pomyślenie niema... I nie dadzą ci go i nie przywykłeś, żeby go mieć... A tu szeroko. Jedziesz i jedziesz, idziesz i idziesz, czasu dość. Mimowoli człek w duszę zaglądnie. Ano, dali mie tam na wieś, do jednego gospodarza, w lasach. Kazano mi drzewo rąbać. Rąbałem ci je, towarzyszu, przez trzy lata — rozmaite! Była i sosna i wierzba i brzoza i jesion i twardy buk — różne pnie, różnej twardości. Zpoczątku nie umiałem — gdzież, woźny sądowy, w czapce z bączkiem chodziłem — ale sie potem nauczyłem i zrozumiałem: Niech będzie co chce, jak topór dobry i wyostrzony, wszystko rozrąbiesz. Tak jest, a nie inaczej.
Zaucha poszukał oczami mówiącego. Siedział na końcu stołu, przygarbiony, niepozorny, starszy już człowiek, poczciwy Mazur, z siwemi oczami i twarzą bardzo zmęczoną, lecz rozjaśnioną, cichą, wewnętrzną pogodą. Pomyślał, że ten człowiek dużo musiał wycierpieć i jeszcze jest chory.
— Gadajcie dalej, Topór! — zachęcił go Popiołka.
— Ano, kiedym tak to drzewo ciupał i ciupał w komórce, wtedy dopiero po głowie zaczęło mi chodzić. Z drewutni widać było ino las i cichą wodę jakiejsi rzeki. Szum — nie przeszkadza, człowiek — ady tam człowiek od człowieka nie dependuje! Różne myśli przychodziły do głowy. Jageś ty móg wtedy a wtedy nic nie powiedzieć, nie odezwać się tem jednem słowem, nie rozpowiedzieć — nie słyszałeś to, nie patrzyłeś? I do spowiedzi chodziłeś, grzechy wyznawałeś — a tych grzechów nie czułeś, nie miarkowałeś? Świnia, świnia! To wam powiadam, że się człowiek nieraz krwią ze wstydu a złości oblał, a ciął to drzewo, jakby własne życie na polana chciał rozsiekać! I jakże tak może być? Że to naród cierpi! I cały naród taki jest — załgany? Nie. Jużci nie. Ino — rano trza uwarzyć kawę, papierosa wypalić, potem idź-ta posprzątaj tu, posprzątaj tam, akty zanieś tam, a skocz-no, a powiedz-ta, a potem obiad, potem se pośpisz — bo ja wiem, tak ci życie jakoś ucieka... No i co z takiego życia masz, głupi? Nie wiem to? Przecie ze mną też tak było. Dopieroż tam — w komórce. Rąbie, rąbie — a w głowie zaczynam uważować. Te wszystkie tam „dlaczego“, „a jak“, a że się bez tego „nie obejdzie“ — obchodzę jak te pnie, pomyśleniem wybiram, gdzie sęki, a jakby tu do tego dostąpić. A naraz jak ci nie puszczę topora na jeden sęk — rozleciał się, a mnie w głowie, jak topór ostry błysnęło: — Nie śmie być! — I rozciąłem. Od tego dnia już rozcinałem wszystko. Tak a tak — nie śmie być! Pociąłem, porąbałem — na trzaski. Najlepsza rzecz. Byle ino topór był ostry. Ale — aboto ludzie rozumieją?
— A doniesiecie ten topór do domu? — zapytał Zaucha, ostro patrząc mu w oczy.
Topór spojrzał na niego, a odwracając z niechęcią wzrok, rzekł spokojnie:
— Jak Pan Bóg da.
— Abyście wiedzieli, towarzyszu, że tej właśnie waszej najprostszej sztuki ludzie nie umieją. Rozciąć! W najgorszej podłości będzie żył — a ciąć się boi, niewolnik! Tu, w tym kraju, był człowiek, który to wiedział i chciał ludzi tej sztuki nauczyć. Ten ludzi uczył, że przy swem słowie, przy swej prawdzie trzeba stać do końca, w największej męce. Że słowo to jest życie. On ciął i rąbał — a tego słowa od nikogo nie usłyszał. Zginiesz, czy będziesz błaznem, czy człowiekiem, ale mało ich było, co zginęli, jak ludzie, woleli zdychać jak błazny. I widzicie, Topór — tej mocnej duszy ani wyrąbać z narodu nie mógł, ani wytopić na wolnym ogniu, ani wygotować w kotle. Cierpieć, umierać, to oni umieli — ale otrząsnąć się i rąbnąć — nie.
Zgrzytnął zębami i uderzył pięścią w stół.
— Wielki był człowiek, Iwan Groźny! Zaucha! Za zdrowie Groźnego!
Ale Zaucha plunął w jego stronę jednem jedynem słowem:
— Błaznujecie!
Błysnęły zdziwione oczy Drozdowskiego, Popiołka pobladł, rozmowy przycichły. Z kąta wyrwało się ciche „to utopja!“
— Mówicie, że błaznuję, tak powiadacie, Zaucha, tak myślicie?
— Pewnie, że tak!
— To nie rozumiecie, że aby ból zadać, trzeba go w sobie przeżyć, trzeba go w sobie mieć. Skądże wiecie, że boli, jeśli was nie boli! Czerwony car opętany był bólem.
— Bluźnierstwo! Kogóż to rozpinacie na krzyżu? Nerona? W głowie wam się przewróciło.
— Tak! — podchwycił Popiołka. — Wiedzcież sobie, że to jest przewrót! I dzięki temu przewrotowi my jesteśmy tu z bronią w ręku i — nie ustąpimy!
Zachuczały pochwalne głosy.
Zaucha stracił cierpliwość.
— To są żarty! — krzyknął. — Ale takiemi żartami tumanicie prostych ludzi i oszukujecie ich! Co wy zrobicie? Z kimże w tany, chudziny? Na kogo broń? Chcecie urządzać, nowe gospodarstwo zakładać, to naprzód trzeba je mieć! A co wy tu macie? Na czyim żołdzie jesteście? Kto was zna? Tyle, że grozicie — zdaleka. Ale idź jeden z drugim „tam“, w tarnowskie, w jasielskie, spróbuj chłopu zrobić „eksproprjację“, a zobaczysz, jak ci mordę skuje!
— Myślicie, że skuje, Zaucha, tak myślicie? — ożywił się Popiołka.
— Będzie się pytał!
— Utopja! — zapewnił głos z kąta.
— Więc cóż wy niby chcecie przewracać?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.