Wściekłe psy/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Równocześnie kilku ludzi zaczęło mówić, nie namiętnie, nie złośliwie, lecz skarżąc się na różne krzywdy i spluwając z zimną pogardą. Nie można ich było zrozumieć. Powoli z chóru na pierwszy plan wysunął się jeden, z miną bardziej zadzierzystą, kędzierzawy blondyn o ostro rzeźbionej twarzy. Wyrażał się poprawnie, tylko akcent miał śpiewający, krakowski.
— Nie jezdem doktór i teoretycznych sporów prowadzić nie będę, chociaż z drugiej strony socjalistyczną i anarchistyczną literaturę, jako samouk, trochę znam. Krytyka państwa, anarchistyczna krytyka państwa i prawa — to jest rzecz w całym świecie znana i każden jej słuszność musi przyznać, choćby nazywając te urządzenia złem koniecznem. Że one są „złe“ — na to zgoda — że nie są „złem koniecznem“, to musi uznać każdy, kto rozumie, co jest ewolucja. No, więc, pytanie zawarte jest w tych dwuch słowach: Ewolucja czy rewolucja? Tak jest, towarzysze, czy nie?
— Tak jest, a nie inaczej! — poważnym głosem potwierdził Topór.
— Więc właśnie! — mówił dalej młody anarchista. — Nie jesteśmy dzikimi ludźmi. My — wszyscy dalibyśmy sobie w świecie radę. I dajemy sobie. To, widzicie, towarzyszu...
Powiódł ręką dokoła.
— To są jednostki dzielniejsze. Żaden z nich by nie przepadł, gdyby ino o sobie samych myśleli. Oni myślą szerzej — i zła nie chcą. Otóż — cała rzecz w tem: Nie chcą zła!
Mówca zatrzymał się i myślał przez chwilę.
— Nie chcę niepotrzebnych słów. Wy, towarzyszu, lepiej od nas znacie historję naszego narodu polskiego. Nieprawda jest, żeby on upadł przez swoją złość. Upadł, bo się sąsiedzi zmówili i rozkradli go. Za dużo ich było, nie dał rady. I my, anarchiści, wiemy też, że on wcale z tej złości nie potrzebuje się poprawiać, ażeby znowu niezależność państwową odzyskać. A cóż to? Ten naród rosyjski lepszy był od naszego, albo co? — A przecie jakie państwo miał! To nie jest żadna sztuka i to nie jest wszystko.
— Klawo mówi! — szepnął ktoś.
— Klasa! — pochwalił drugi.
— A czy sie co przez to zmieni? Pomyślcie ino, towarzyszu! Pewnie znacie Żeromskiego „Dumę o Hetmanie“ — powiadam, najświętsza książka, jaką czytałem. Płacze się nad nią ze złości krwawemi łzami, a potem zimna zawziętość chwyta człowieka za serce. To żeby miało wrócić? Nigdy!
Że jednak nie wszyscy tę książkę czytali, cicho było, a anarchista, czując, iż nie został zrozumiany należycie, tłumaczył się:
— My wiemy, co to krzywda społeczna i nie myślimy wcale tak dziko, jak się wam zdaje. Coś niecoś się poprawiło, coś niecoś samo się zmieni, resztę zdobędziemy. Wiemy o tem, wierzymy i dlatego, jeśliby tylko o to szło, przetrwaliśmy przecie niejedno i przetrwamy. Między braćmi niejedno ujdzie, ale — między braćmi. Tylko, że my tego braterstwa nie widzimy w narodzie swoim, niema w nim miłości! W tym narodzie się swoich ludzi nie szanuje! W tym narodzie nie myślą wszyscy o wszystkich, a tylko każdy o sobie...
— Nieprawda! — protestował Zaucha. — Posłuchajcie mnie, towarzysze! To dobry naród i powiadam wam, że jak się w nim trafi człowiek z sercem, to taki, jakiego gdzieindziej nie znajdzie!
— Można! Można! — z ruska odpowiedział anarchista. — I uwierzyłbym wam! Czemu nie? A tylko że ja — takiego człowieka nie spotkałem. Można, można, że są święci polscy, ale w niebie — a ja ich nie widziałem. A chcecie zato, żebym wam opowiedział, co widziałem i przeżyłem?...
— Nie chcę! Nie chcę! — bronił się Zaucha. — Ja to znam! Też widziałem!
— Widzieliście, jak krzywdzą... Nieraz może was krzywdzono... Coście zrobili?
— Rozcięliście? — rzucił Topór.
— Aha! A teraz chcecie budować. Państwo wybudujecie, to nie jest żadna wielga rzecz. Czytałem — i „czarni” nawet mają swoje państwa i parlamenty... Ale jakie wy życie wybudujecie?
— Tak samo dobrze i wy możecie zbudować...
— Właśnie. Na to mamy gwery w rękach.
— Bratnią krew rozlewać?
— Jak trza, to trza! Trza się postawić, inaczej o nas zapomną! — warknął Topór.
— Z Moskalami na własny kraj chcecie iść?
— Chodzili inni, możemy i my!
— Dobry Moskal lepszy od złego Polaka.
— Roboczy lud wszędzie równo uciskany!
— Robotnik nie ma ojczyzny, ani narodowości.
— Panowie mu ją wzieni!
— Co ta brat! Puste słowo! Różni są bracia!
— Czekajcie! — wołał jakiś niepozorny, żółty, czarno obrośnięty człowieczyna. — Ja wam opowiem — o bracie! Zobaczycie — nie ustrój społeczny, nie państwo, na które się winę zrzuca — ale człowieka, samą duszę! Z dobrymi ludźmi w każdym ustroju wyżyje! Ze złym i w niebie nie wytrzyma!
— Gadajcie, Eneaszu, gadajcie!
— My tu, widzicie, Zaucha, mamy pewien zwyczaj — odezwał się Popiołka. — Wieczorem pokolei opowiadamy sobie różne pouczające „kawałki”: — o miłości ojczyzny, o miłości małżeńskiej, macierzyńskiej, synowskiej — historje niezmyślone, z życia — jak je kto widział. Dużo się z tego można nauczyć. Chcecie to posłuchajcie! Bardzo zajmujące rzeczy. Grogu, Utopja! Opowiadajcie, Eneasz!
Kiedy przed każdym stanęła pełna szklanka mocnego, ciemnego grogu, Eneasz zapalił papierosa i zaczął opowiadać:
— Opowiem wam niedługą historję o kochającym bracie, rzecz niezełganą, niewymyśloną, a którą przypadkiem od początku do końca widziałem — jak zresztą każdy z nas kilkanaście co najmniej takich sprawek w życiu swem oglądać musiał. Wynika z nich, że ludzie, choć drugim narzucają religję, prawo, państwo, policję i kryminały, sami żyją jak dzicy. Głupi się boi, zaś mądry robi, co chce i jak chce.
— Dyć my to wiemy! — mruknął ktoś z kąta.
— Znamy dobrze tę obłudę!
— Otóż mieliśmy tu kilka żon, które zjadły swych mężów, siostrę, która zjadła braci i matkę, matkę, która pożarła syna, posłuchajcie teraz, jak kochający brat zjadł brata:
Nazywał się Ryszard...
— Pańskie imię!
— „Lwie Serce”.
— Był mocny, trochę piegowaty, włosy na głowie kędzierzawe miał, jak murzyn, szczęki jak bokser, oczy kare, wesołe, sprytne. Urodził się w małem miasteczku, brudnem, błotnistem, zażydzonem, gdzie jego ojciec był naczelnikiem stacji towarowej. Staremu nie powodziło się źle, bo brał kubany, dlatego w domu jego zawsze wszystko było. Słodko się jadło, dobrze się piło, a rodzina, choć liczna, żyła w dostatku. Dzieci tam była kupa, dziewczęta i dwóch synów, Ryszard i Genek.
Wybił się Ryszard. Jak powiedziałem — sprytny był. Szesnaście lat mu było, kiedy zdał maturę w szkole realnej i jazda na technikę. Tata go zawiózł, zaopatrzył, ażeby zaś chłopiec w kłopocie nie był, otworzył mu kredyt u krawca. Nie minęło pół roku — dostał stary rachunek za dwanaście garniturów.
— Stroił się smarkacz! — odezwał się głos.
— Nie. On tylko starego tak ubrał — sam chodził w jednych portkach, bo co od krawca wziął ubranie, to sprzedał! Ano, kiedy się sprawa wydała, pocisnął stary trochę żydów i — jazda do Lwowa. Jużci, że Rynio na niego nie czekał — ale zwiał. Dokąd? Bóg wie.
Dopiero po jakimś czasie wydało się — bo jeden znajomy napisał do starego aż z Królestwa, z pod Częstochowy gdzieś, że tam Ryś u niego był, bardzo zbiedzony, niby aktor jakiejsik trupy prowincjonalnej, że on — ten znajomy — dał mu u siebie nocleg, za co Ryś ukradł mu parę kandelabrów srebrnych i zwiał. Ano, duś-że stary znowu żydów i funduj kandelabry! Chcieli się już do Rysia na dobre zabrać, aż ci skruszał i wstąpił do klasztoru, do Paulinów... Książeczkę do modlenia nawet napisał...
Tylko że to nie trwało długo, bo się zakochał, z klasztoru uciekł i ożenił się. Były tam jeszcze inne kawałki, ale o tem wam teraz opowiadać nie będę, bo to nie należy do rzeczy. Dość na tem, że skruszony powrócił do kraju, odsłużył wojsko i został urzędnikiem.
Opowiadający urwał i zamyślił się.
— Dalej! Dalej! Popij se... W gardle mu zaschło.
Mały człowieczek podniósł swą żółtą, zarośniętą twarz i spojrzawszy wesoło czarnemi oczkami, rzekł:
— Kiedy to nie tak łatwo przebić się przez te wszystkie łajdactwa! Zabawne bardzo. Ale — mniejsza o zabawę, trza się rzeczy pilnować. Żył Ryś. Służył w wywiadowczej służbie austrjackiej, mówili, że i w rosyjskiej — czort go wie. Wygrzebał jakąś sławną kiedyś śpiewaczkę, wskrzesił ją, obwoził ją po świecie i zarabiał. Sprawiedliwy był — wszędzie dawał po dwa koncerty. Na pierwszym gwizdała ta stara lokomotywa, na drugim publiczność, obie strony były zadowolone, a najwięcej Ryś. Potem znalazł se znów drugą, młodszą, ładną — tę znów wywiózł do Wenecji. Tam śpiewała na kanałach, a on ją sprzedawał bogatym Anglikom. Zawsze był za wspólnością kobiet. Służbę rzucił, żona mu, na szczęście, umarła. Dzieci oddał na wychowanie swoim rodzicom, sam wplątał się w jakiś cyrk i inne przedsiębiorstwa, jeździł po świecie, coraz więcej pierścionków miał na palcach, coraz większe brylanty w szpilkach do krawatów, coraz dłuższe futra.
— I coraz droższe kochanki! — dało się słyszeć czyjeś ciche westchnienie.
— Coraz droższe kochanki to miałbyś ty, Atoll! — zwrócił się w jego stronę opowiadający. — Raz dlatego, że dla ciebie, stara prostytuto, pieniądz to jest miłość, a powtóre, że, jako wieczny sutener, marzysz o tem, aby raz mieć drogą kochankę. I to u ciebie jest ludzkie i mimo całą podłość — ładne. Ale on, Ryś, nigdy nie miewał kochanek. Funkcjonował czasem jako mężczyzna...
— Mówiłeś, że się zakochał!
— Nie; mówiłem, że się ożenił, a to zupełnie co innego. To, widzisz, były względy praktyczne, które w naszych czasach doszły do najwyższej doskonałości. Ty naprzykład, Atoll, gdybyś potrzebował pieniędzy na sznurek paciorków, aby tem przyciągnąć nowego twych niewątpliwych wdzięków wielbiciela, ożeniłbyś się z szesnastoletnią panną, o ile ona, oczywiście, nie słyszałaby przedtem o twych berlińskich sukcesach. Nie, Atoll, dla tego człowieka kobiety nie istniały. Patrzył na nie z niechęcią, a ile razy przyszło mu z niemi mówić, widziało się w jego oczach pogardliwe: — Drei Schritt vom Leib! — Dlatego on kochał się tylko w brylantach.
— A to wszystko jedno! — wykrzyknął rozochocony Popiołka. — Taka sama dusza — świecąca lecz niegrzejąca, załamań ma dużo, ostrych kantów jeszcze więcej, a użyteczności żadnej. Nie myślicie, Zaucha? I cóż twój gad, Eneasz?
— Mój gad utył, zmężniał, stwardniał. Mocny był. Guldeny srebrne w palcach łamał — i robił karjerę. Był świetnym wprost administratorem. Wszystkie przedsiębiorstwa, które prowadził, bankrutowały, ale księgi rachunkowe były zawsze w najwyższym i niezmiernie ciekawym porządku.
— Chorroba...
— W takim porządku, że specjaliści, którzy i tak wszystko wiedzieli, brali się do nich, jak do najzmyślniejszych łamigłówek. Że go na niczem nie przyłapią — o tem wiedzieli, ale te jego księgi rachunkowe to dla nich był za każdym razem nowy romans. Ten człowiek miał szalony talent. A powtarzam: Nie istniały dla niego kobiety, nie pił, jadł mało i obojętne mu było, co je, na wszelką ojczyznę gwizdał, o sztuce nigdy nie myślał, nie grał w karty, nie uznawał sportów. Palił i — szachrował. Jego tupet przechodził wszelkie wyobrażenie ludzkie. Miałem do czynienia z ludźmi, których oszukał w najhaniebniejszy sposób: Ubóstwiali go — niczem drugiego Leonidasa.
— Przepraszam! Czem jest towarzysz Eneasz? — szepnął do sąsiada Zaucha.
— Skrzypkiem.
— Nareszcie dzielny ten i plujący wspaniale na wszystko człowiek dochrapał się czegoś. Został dyrektorem jakiejś większej instytucji, miał duże dochody, brylantowe spinki w koszuli, piętnaście garniturów, nawet popielaty cylinder, pepitowe portki i mase breloków, któremi dzwonił na brzuchu, jak handlarz kłódkami. A szczęściło mu się nadzwyczajnie, bo choć był powinien siedzieć dziesięć razy w kryminale, nie siedział ani razu i cieszył się z tego powodu powszechnym szacunkiem i poważaniem. W tem — krach! Coś trzasło, coś się zepsuło, wielki człowiek wyleciał z posady, groziło mu nawet, że mu sprzedadzą...
— Dom!
— Nie; dom zapisany był na kogoś tam! Ale jakieś maszyny, które psim węchem nabył i do których się teraz przyznawał.. Że zaś długi były znaczne, a niejeden wpadł, nikt z pomocą nie śpieszył, nikt weksli podpisać nie chciał.
Dopieroż pomyślał nasz Ryś o szczęściu swego młodszego brata! Bo Genkowi nędznie się powodziło i daleko mu było do sławy i świetności Rysia. Głupi był, jak but — więc został aptekarzem i tułał się biedak z apteki do apteki, piguły kręcąc. Że jednak był przystojny — wysoki blondyn z fryzjerską twarzą, ze złocistą brodą, miał duże, niebieskie, bezmyślne oczy i za długi język, seplenił — że jednak był przystojny, a przytem zawsze, jako pigularz, naperfumowany i cukierki miętowe wciąż gryzł, więc miał takie szczęście do kobiet, że aż syfilisa dostał.
— Klawo!
— Tego to Genka Ryś postanowił uszczęśliwić. Przyjechał naraz do niego, sprawił mu kajzerok, wizytowe spodnie, cylinder, inne portki kazał odprasować i powiada mu: — Ty się, bracie, marnujesz, ludziom się wysługujesz, na cudze konto ludzi trujesz, żal mi cię i dość tego. Pomyślałem o tobie. Ożenisz się, będziesz miał rodzinę, kupisz se aptykę. — Ale! — ucieszył się Genek. — Żebyś wiedział! — obiecał mu Ryś. No i, nie zwłócząc, jazda do Warszawy. Wyszukał tam wdowę, porządną, zamożną, młodą, co sama jeszcze świata używać chciała i dlatego niewygodnie jej było z córką. Tę córkę dalejże Ryś stręczyć swojemu bratu. Opuścił trochę z posagu, że młoda „stara“ na córce jeszcze zarobiła, pokazał jej brata z ufryzowaną, pachnącą brodą i w zaprasowanych spodniach — i jazda.
— A że ta panna go tak zaraz na zawołanie zechciała! — zdziwił się ktoś.
— Coby miała nie chcieć? Ledwie jej szesnaście lat było — właśnie skończyła pensję. Powiedzieli jej, że jak wyjdzie zamąż, będzie mogła wszystkie zakazane romanse francuskie czytać, obiecali jej pianino, a on, ten Genek, ładny był z wierzchu, no, blondyn. Więc Ryś inkasował posag, prawda jest, kupił bratu aptekę, najął mu mieszkanie, umeblował, panna dostała elegancką wyprawę, wszystko było, jak się patrzy. Wtedy dopiero Ryś — weksle! Podpisz, bracie, i bądź szczęśliwy!
— A potem aptekę djabli wzieni, co? — zaśmiał się Utopja.
— Ale gdzież znowu! Ryś był mądry! Ot, w biedzie przypadkiem tylko się znalazł, chwilowo. Trza mu było poprostu tych paru weksli na pokaz, że niby zawsze ratunek ma, ale potem bez tego się obszedł! Zato jakie szczęście Genek miał zobaczycie.
— Ta jego młodziutka żona, dziecko szesnastoletnie, dobra była, niezepsuta, inteligentna. Wyobrażała sobie po swym blondynie Bóg wie co, a on — jak but! Pała zupełna, głupiec, tyle tylko, że tym językiem seplenił. Ona do niego o sentymentach, a on do niej o mydełkach. Dopieroż po pewnym czasie ona do różnych tam szwagrów i krewnych mówi: — Tak mu do twarzy w kajzeroku i cylindrze, a taki głupi! — No, za późno było. Zrozumiała młoda kobieta, westchnęła i powiada: — Może to i dobrze, że mąż głupi, byle ino był. Przyjdą dzieci, wychowam sobie towarzystwo, młoda jestem, będę jeszcze mogła syna uczyć, jak pannom głowy zawracać. — Właśnie, żeby tylko te dzieci przyszły! A tu taka była rzecz, że ten blondyn był do tego wszystkiego przez jakiś czas na utrzymaniu u jednej starej wdowy i ta go tak wyprasowała, że już nic nie miał do stracenia. Mija rok, dwa, trzy, cztery — dzieci nie przychodzą. Mąż głupi i do niczego. Za dużo. Więc Ela — bo nazywano ją Elą — zgniewała się, zniecierpliwiła. Pomyślcie sami: Jak ona pomału przychodziła do zrozumienia. Jak w nocach bezsennych płakała i myślała i wreszcie zobaczyła, że młode jej życie zniszczone jest. I jak wkońcu dopiero poznała, że to ktoś zupełnie obcy, ktoś, co na nią nawet nie spojrzał, rzucił ją sobie pod nogi, w błoto, jak się pnie rzuca w błoto rozjechanego gościńca. Bo jemu ona i ten jego brat, Genek, na to tylko byli potrzebni, żeby mógł przejść po nich dalej. Co miała robić? Matka się jej wyzbyła, mąż do niczego, życie złamane — chciała sobie krzywdę powetować, wdała się w stosunek z kimś ta. Miała z nim dwoje dzieci — ale jużci, wydało się to, on się pochwalił sam, zaczęli się ludzie wyśmiewać, ukuli jakieś tam przysłowie, czy wierszyk, bawili się tem... On, Genek, też się gryzł. Jakie między nimi były rozmowy, możecie sobie wyobrazić. Miał aptekę czystą, dużą, subjektów kilku, kancelarję, listowy papier z firmą, mydełka różane, cukierki miętowe. Z ust mu pachniało, jak ze słoja, ale z duszy smród szedł obrzydliwy. Uderzył mu z tego wszystkiego syfilis na mózg — zwarjował, zamknęli go w szpitalu i dopiero się pokazało, co miał w duszy. Strach! Okropny strach! Kary się jakiejś bał, sądu... Umarł w męce. A teraz sobie znowu wyobraźcie tę żonę, co męża syfilityka miała. Jakże ona mu oddała tę swą szesnastoletnią młodość, czystość, niewinność, a on za to truciznę mógł w nią wsączyć...
— Cholery burżuje! — pokręcił głową Topór.
— I cóż? Aptekę trza było sprzedać — i sprzedało się. Tyle, że się posag wrócił. A do tego posagu — zmarnowane lata, mąż, który umarł na syfilis, zła sława, śmiech u ludzi i dwoje dzieci. Znałem ja tę panią Elę, pamiętam ją, jako świeżą, naiwną, młodą mężateczkę... A potem, już po śmierci tego męża, widziałem ją raz — na plantach. Cudowny był, wiosenny dzień, niebo jasne, słońca — potop, kasztany kwitły czerwono i biało, jej dzieci bawiły się przy różnobarwnym klombie kwiatowym, ona sama elegancko ubrana, młoda jeszcze — a wyraz twarzy miała całkiem ogłupiały. Nie mogło się jej widać w głowie pomieścić, jak to tak można było i Genka i ją i wreszcie te dzieci sprzedać, zniszczyć, zmarnować — dla jednego podpisu na wekslu! Zupełnie z tego wszystkiego zgłupiała... Tak-to, widzicie, brat zjadł brata z żoną i dziećmi... A stało się to wszystko według przepisu i „po formie“: I ksiądz tę zbrodnię pobłogosławił, matki z obu stron pobłogosławiły, rodzina duża uznała i ani słowem nikt nie pisnął, notarjusz akt na stemplu spisał, wszystko, cały świat zbrodnię przypieczętował i pochwalił. A Ryś? Dobroczyńcą był — jako wzorowego brata go wychwalano. Wesoło, co?
Zahuczał głośny, brutalny śmiech, poruszyli się i milczący słuchacze. Jedni głośno komentowali opowiadanie, drudzy w zadumie kiwali głowami, uśmiechając się jakby z uznaniem. Atoll, który przez cały czas opowiadania brzdąkał cicho w bałałajkę, wyszarpnął teraz ze strun kilka przeraźliwych akordów i zawył drewnianym głosem:
Każdy młody, młody, młody,
Czuje w brzuchu wieczne głody.
Oto jest mój krótki „speech“:
Wężu głodu — sycz!
Zjemy kwiaty, głazy, gady,
Trawy, gorycz, słodycz, jady,
Żreć będziemy pustkę wszelką
Głębię i wysokość wielką,
Ptaki, zwierza, glisty, ryby,
Wiatr i glinę, sól i grzyby...
Każdy młody, młody, młody,
Czuje w brzuchu wściekłe głody.
Co na drodze — buch!
Wszystko pójdzie w brzuch!
Chór brutalnych, grubych głosów podchwycił refren:
Każdy młody, młody, młody,
Czuje w brzuchu wściekłe głody.
— A cóż to znów za barbarzyński hymn ludożerców? — wykrzyknął Drozdowski.
Atoll spojrzał na niego wyniośle.
— To „Utwierdzenie w dzielności“ Burluka.
— Także poeta!
— Dawid Burluk? To genjalny artysta — wódz artystów — Kolumb faktury — filozof futurystycznego symbolizmu — synteza cudów w sztuce. Ten przedziwny poeta jest usprawiedliwieniem przypływu nowych dni. On — góra mądrego szczęścia. On — ostrze brzytwy chirurga anatomji słów. I mnie wstręt ogarnia na myśl, że znajdą się durnie, które chamskim swym obyczajem po raz setny potępią i oplują prawdę o prorokach, zbawiających piękno.