<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Jeszcze ten i ów mruczał pod nosem „Każdy młody, młody, młody“, kiedy na całą salę odezwał się Popiołka:
— Towarzysze! Po raz nie wiem już który zobaczyliście na przykładzie, podanym przez Eneasza, że prawa burżujów służą tylko do uświęcania zbrodni; rozumiecie to? Dzielny Ryś wszedł w ich istotę i prześlizgnąwszy się zręcznie między paragrafami, których tępość i bezmyślność jest wszystkim znana, istotnie pożarł swego brata i jego rodzinę. Był to urodzony ludożerca, człowiek o instynktach dzikich; pojmujecie mnie? Ja jednak pokażę wam człowieka dobrego i uczciwego, który — właśnie trzymając się wszystkich praw moralnych — zjadł wkońcu sam siebie i swoją rodzinę, z czego pokaże się to, co my, anarchiści, zawsze twierdzimy, a mianowicie, iż człowiek jest dobry, a tylko bezdennie głupie przesądy ludzkie, zwane prawami, niszczą go i robią z niego potwora. Opowieść moja jest najzupełniej prawdziwa, jak to będzie mógł potwierdzić — świadek najzupełniej wiarygodny — jeśli potwierdzić zechce. Będzie to krótka opowieść o zbrodni uczciwego człowieka. Bierzcie „bałałajkę“, Atoll, a akompanjujcie inteligentnie, wy, „kiczu“ chodzący... To nie będzie kołysanka dla starych dzieci.
Popiołka był blady, spokojny, drwiąco uśmiechnięty. I ten jego uśmiech był bardzo zły. Kiwnął głową na znak podziękowania Utopji, który mu przez stół posłał nową szklankę grogu, a kiedy się sala uspokoiła, zaczął mówić:
— Był to młody, porządny chłopak z przyzwoitej rodziny. Skończył gimnazjum i chodził na uniwersytet w Krakowie, skąd na czas feryj wyjeżdżał do domu, do Warszawy, gdzie miał rodzinę, nie bogatą, ale zamożną. Kilka pokoi, kucharka, „młodsza“, wygody; pojmujecie mnie? Młody człowiek — niech się nazywa Wiktor, tak jak Drozd. Co ci to szkodzi, Drozd? — miał trochę własnych pieniędzy po babce, a nie potrzebując z nich nikomu składać rachunków, bawił się — zresztą umiarkowanie. Rozumiecie — drugie śniadanko w towarzystwie kolegów, wódeczka, kanapki z kawiorem, piwko, „czarna“ z „bananem“ — jak to w Warszawie przed wojną było w modzie powszechnie. Były to zabawy niewinne i nieszkodliwe. Do dziewcząt nasz Wiktor zbliżał się rzadko. Nie dlatego, żeby mu się nie podobały, ale ponieważ nie był przystojny, nie sądził, żeby się mógł podobać, a nie chciał dawać się brać na kawał. Nikomu się z tem nie zwierzał — jednakże przykro mu bardzo było i trochę wstyd. Jakże to? Każdy ma swoją, wszyscy opowiadają, jak to kobiety na nich lecą, a on musi zawsze płacić. Bardzo mu to było nieprzyjemnie.
Pewnego razu wrócił do domu trochę urżnięty, więc śmielszy. Otworzyła mu „młodsza“, fertyczna, przystojna subretka warszawska, z zadartym trochę nosem i świdrującemi oczami, niebardzo kąpana i rosołkiem zlekka zalatująca, ale świeża, snem zarumieniona, ciepła... Męstwo wezbrało w naszym Wiktorze, śmiało machnął się do niej, no i — udało mu się; rozumiecie to. Stało się to w przedpokoju, przy blasku naftowej lampki kuchennej — elektryczności wtedy jeszcze wszędzie nie było — na śliskim, czarnym szezlongu, z pod którego starej, popękanej ceraty tu i owdzie brudne kłaki wychodziły, kłaki-flaki... Otóż na tym szezlongu, na którym zkolei chrapało kilkudziesięciu lokai, z nogami cuchnącemi potem i woskiem od ciągłego froterowania, stała się rzecz wielka i święta.
Głos Popiołki świstał ironją i szyderstwem.
— Pierwsza noc prawdziwej miłości poczciwego Wiktora!
— Popiołka! — poruszył się na swem krześle Drozdowski. — Jakże można?
Popiołka utkwił w nim jakby przygasłe w tej chwili spojrzenie swych czarnych, bolesnych oczu.
— Co? Jak można? — zapytał sennie. — Zobaczysz. Wszystko można, jeśli się chce. Słuchaj-że dalej:
— Ten stary szezlong, nasiąknięty potem kilkudziesięciu niewolników, bitych czasem po gębach i na śliskich salonach odtańcowujących co rano swój taniec, stał się dla tych dwojga młodych ludzi gilotyną; pojmujecie mnie? Prawdziwą gilotyną. W pierwszej chwili — nie! W pierwszej chwili — to był raj! Bo pokazało się, iż „młodsza”, tak mężnie przez młodego Wiktora zdobyta, była panną, prawdziwą panną!
— Choroba burżuj!
— Wcale nie! — bronił Popiołka. — Ta dziewczyna, rozumiecie, to był taki chytry, brudny warszawski drań.
— Popiołka! — krzyknął prawie błagalnie Drozdowski.
— Był drań, słowo honoru ci daję! — zapewniał Popiołka. — Dziewuszka, która dawno już myślała, żeby się puścić, a tylko chciała to zrobić z korzyścią dla siebie i przytem — bała się. Niebardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. Tylko dlatego nie broniła się paniczowi. Nie przypuszczasz przecie, że się w nim zakochała, w takiej chuderlawej, brzydkiej małpie! No! A on trafił na chwilę szczęśliwą i — skorzystał. Cóż dalej, jak myślicie?
— Dał jej sto rubli, a po pewnym czasie pojechał do Krakowa! — domyślił się Utopja.
— O, nie! On się w niej zakochał! Nie dał jej stu rubli! Coś jej tam dawał od czasu do czasu, na chusteczkę, na pończochy, na lakierki, na kapelusz, wreszcie — po parę rubli, zato — zakochał się. Był jej wdzięczny. Nigdy jeszcze nie miał panny, nigdy jeszcze nie miał kobiety za darmo — ona oczywiście myślała o pieniądzach, ale on — nie chciał sobie miłości pieniędzmi zepsuć. Przesiadywał teraz w domu, szukając wciąż sposobności, kiedy nikogo nie było — w łazience, w sypialni rodziców, w salonie, w przedpokoju — potem szedł na miasto, do knajp, i teraz on opowiadał, jakie to ma powodzenie u kobiet. Aż wreszcie dziewczyna zaszła.
— To się wie!
— No, a on wtenczas...
— Ucik!
— Ożenił się! — skończył Popiołka.
— Człowiek porządny!
— Ja też mówiłem! Zbrodnia uczciwego człowieka! Towarzysze, bądźcie mądrzy, zrozumiejcie! — Kochankowie nigdy nie myślą o dzieciach. Nie dlatego się wam dziewczyna podoba, że może mieć dziecko.
— Jużci! Ale zawsze on dobrze zrobił, ten Wiktor...
— Dobrze, pewnie że dobrze! — zgodził się Popiołka, a głos jego zadrgał kpiącą, szyderską nutą. — Zobaczycie, ile szczęścia narobił! Otóż, rozumie się, rodzice się na niego pogniewali.
— Hołota, psiakrew! Dlatego, że ze sługą!
— A nie wolno im? Nie podobała się im, więc się pogniewali. Sługa nie sługa — nie chcieli. Nie wyklinali, nie cofnęli pieniędzy, ale nie chcieli jej mieć w domu, bo ich podeszła. Bardzo się tem zmartwił Wiktor, dobry chłop, zmartwił się za siebie, za żonę i za dziecko, — zabrał żonę — i jazda do Krakowa, kończyć nauki. Zamieszkali w jednym pokoju no i — zaczęło się. On chodził na uniwersytet, a ona nudziła się w domu. Spróbował z nią chodzić Wiktor do teatru, do kawiarni, na rozmowę z kolegami — co się jemu podobało, ją nudziło, co ją bawiło, jemu było wstrętne. Plunął na to, co lubił, chodził z nią do kabaretów, na muzykę, między głupich ludzi — zaś, żeby się rozerwać, popijał. Chciał ją uczyć — nie dała się. Naco jej? Skoro ona, dziewka, mogła se znaleźć takiego męża uczonego, widać — mądra jest dość. Każdy mądry dla siebie! — kłóciła się z mężem. — Tobie się to podoba, mnie drugie!
No więc, rozumiecie mnie, Wiktor zaczął pić. Z nauki nic. — Ale, Utopja, nie kłóć się, daj Drozdowi grogu, co cie obchodzi, urżnie sie czy nie? — Więc on wtedy zaczął pić na dobre. Jak raz poszedł, dwa tygodnie nie było go w domu. Pił i pił. Żarła go złość na żonę, na siebie i na rodziców, bo myślał sobie, że przecie mogli mu ją byli wychować jakoś, gdyby byli chcieli, a on sam nie umiał i nie miał siły. Aż tak puścił wszystko i nie było w Krakowie co robić.
Wtedy wrócił do Warszawy i został dziennikarzem. Z rodzicami — nic, nie chodził, nie pokazywał się. Zpoczątku trochę biedował, potem — jakoś poszło. Tylko z żoną znów źle! Bo ona znów, jak się na swoim gruncie znalazła, chciała się pokazać. Nowe suknie, kapelusze, do Doliny Szwajcarskiej z nią idź, do Opery — bransoletek chce, kolczyków, do chłopców robi oko, eleganci jej się podobają, a w domu wciąż ktoś tam z rodziny siedzi, z Pragi, czy z Powiśla — i szczuje, podmawia. Bronił się Wiktor jakiś czas, krzyczał, groził — ale co jej zrobi? Raz zaczął bić — zniosła, nie mówiła nic, wieczorem nie zastał jej w domu. U ciotki była i ciotka darowała jej złotą bransoletkę z szafirem. Bo to, rozumiecie mnie, był drań, chciwy lekkiego życia, i to wróciło znów! Co jej tam mąż, dzieci! Wyżyć się chciała, różowa, niebrzydka, próżna...
Umarł ojciec, potem matka, Wiktor dostał spadek, co na niego wypadł, kilkanaście tysięcy rubli. Chciał wrócić do Krakowa, skończyć uniwersytet — ona nie, w Warszawie pobawić się chciała. Kłócili się jakiś czas, wreszcie puścili wszystko — ona na stroje, on na wódkę. Zapił się już zupełnie.
Przyszła wojna — uciekli do Moskwy. Z pieniędzmi było źle, biedowali. Zamieszkali w robotniczej dzielnicy, w jednym z tych cichych zaułków w okolicy Pierwszej Mieszczańskiej. Żyli nędznie, bo on, co mógł urwać, urywał na wódkę. No, nie bardzo to zabawne, ale — prawdziwe życie człowieka opowiadam. Już on, ten Wiktor, widział, że życie przepada. Sił nie miał bronić się, ścierwo głupie; rozumiecie? Ginął on, a z nim ginęła żona i dziecko. Gdyby ich był rzucił, możeby i sam się uratował i oniby nie zginęli. Nie przeszkadzałby żonie w zarabianiu — choćby na ulicy. A tak?
— Przestań, Popiołka! — krzyknął Drozd, popielaty na twarzy, zmieniony.
Spojrzał na niego Popiołka.
— I cóż tem pomogę, jeśli nie skończę? Tem bardziej, że tu dopiero zaczyna się to zajmujące...
Wiktor robotę jakąś dostał. Mógł wyżyć — ale on chciał pić. Wyrwać się ze swego piekła — to nie. Życie mu codzień w twarz pluło — on nic. Pił. Widział, że jest wszystko źle — Topór, topora waszego nie miał.
— Rozrąbać nie umiał! — kiwnął głową Topór.
— Otóż właśnie! I patrzcie się, do jakiej podłości taka słabość człowieka doprowadza! Źle mu było, widział, że tak nie wyżyje, ale bał się, że żona i dziecko przepadną! A niby przy nim nie przepadały!
W owych czasach Moskwa była wesołem miastem. Schroniło się tu dużo bogatych „bieżeńców“, obywateli, którym rząd wypłacał odszkodowanie za zniszczone dobra. Kto nie brał? Kto tam miał dwa sążnie przed domem, a na nich trzy wierzby i jedną gruszkę brał — dziesiątki tysięcy odszkodowania — byle ino papiery się jakie znalazły. Więc chodzili ludzie po tej Moskwie, natrząsali się z Moskali, mieszkali sobie w najlepszych hotelach, jedli i pili i czekali końca awantury. Jedni skupowali brylanty i złoto, drudzy robili interesy, inni — bawili się. W gabinetach, gdzie pokryjomu wódkę i wino sprzedawano — „bieżeńcy“, panowie w smokingach, panie delikatne w sukniach drogich, z brylantami. Choć to wojna, to dla nich i ostrygi świeże były i potrawka z raków i kotlety z drobiu i lody i owoce z nad Czarnego lub Kaspijskiego morza i wódki, wina najprzedniejsze! Żyć przecie trzeba, to trudno! Na bliny z kawiorem lub ze śmietaną to chodzili tylko tak popatrzeć, jakie to świństwa Moskale jedzą. Wino czerwone to niby jako „chlebny kwas“ podawano — w wielkich dzbanach szklanych. Kwiaty świeże z Krymu sprowadzano.
— A na amunicję wagonów nie mieli!
— Kto był mądry — we wspaniałości żył nieopisanej. Syty, wymyty, telefonem gabinet zamawiał, „batyka“ mu całego na zakąskę do ciepłych, chrupiących kołaczów przynoszono, karasia sobie sam w akwarjum do smażenia wybierał. — Tego mi usmaż! — pokazywał palcem. — Podoba mi się, uśmiecha się do mnie, tłusty będzie!
Dla naszego Wiktora — to był raj. Czepiał się bogatych i jeździł z nimi pić. Do tych wielkich sal na porfirowych kolumnach, do tych restauracyj, złotem błyszczących, gdzie się widziało białe plecy i ramiona pań, w różnobarwne jedwabie ledwo zawiniętych, gdzie służba nawet miała wypielęgnowane, opalizujące paznokcie. Biedak, zeszedłszy w życiu ze swego porządnego mieszkania za żoną do robotniczego domku, leciał teraz, jak ćma, w ten blask, w tę świetność...
A była wówczas jeszcze pod Moskwą otwarta „Strielna“, za Aleksandrowskim parkiem przez rodzinę carską utrzymywana wielka, świetna willa, z najlepszą w Moskwie restauracją i z gabinetami. Jechało się tam zwykle już późnym wieczorem, „rysakami” — dla szyku. Siedziało się w ogromnej sali, całej obrosłej przeróżnemi krzewami, pod subtelnemi, rzadkiemi palmami albo w altankach, wystrzyżonych w drogiej, hodowanej zieleni. Myszkowali po tym ogrodzie zamurowanym panowie, błyszczały jak motyle lub kwiaty kobiety, piękne, pachnące, barwne. Piło się, jadło się owoce z ciepłych krajów, gadało się, a niby zdaleką, z zamkniętych gabinetów, dolatywał stłumiony, słodki szum wielkiego, śpiewającego chóru. Lub też siedziało się w wielkich, szkarłatnych, wyzłacanych gabinetach. Na bieluśkim obrusie kwiaty, srebra, kryształy, różnobarwna piramida owoców, zielono — złociste albo purpurowe winogrona krymskie, złote gruszki, granaty, szczerzące szkarłatne zęby, żółte „kaki” japońskie, banany zielone, jabłka różowe jak buzie dzieci — w kryształach wina perliste, w srebrnym kuble na lodzie szampan, dokoła pod ścianami ustawiony chór, pieśń szeroka, dźwięczna, czysta, zaś na środku pokoju tancerki dwie — dziewczyny gibkie, dobrze zbudowane, w ciężkich, czarnych szarawarach ażurowych, spiętych u dołu złotemi bransoletami, a nagie od piersi, białe, pełne, wykwitające z czarnego stroju. I kiedy chór śpiewał, bose, białe stopy tańczyły po miękkim, wzorzystym dywanie, błyskając różowemi, mieniącemi się, jak perły, paznokciami...
— Jak to se te, psiekrwie, bogacze żyją, co to wymyślają! — oburzył się Topór.
— Ano, pewnie, wybyście tego nie potrafili! — przyznał mu Popiołka. — To właśnie smutne, że bawić się już nie będziemy! Ale cóż Wiktor? Pojmujecie mnie, dla Wiktora „Strielna” stała się — niby jak kościół. Jak tylko się jej mógł dorwać — modlił się do życia przy kieliszku wódki. Głupi nie był. Czuł on, choć nie widział, że na świecie jest dużo pięknej radości, i że człowiek nie musi wiecznie chodzić gorzki, jak burżuj pod bolszewickiem panowaniem, że się nie kończy na kłótni z żoną w małej, brudnej izdebce...
Zaczęła się wtedy rozpacz. Konanie. Wpraszał się, wkręcał, wmadlał w towarzystwo bogatych, aby tylko do „Strielnej“ pojechać. Żaden może z tych ludzi, sam car nie cieszył się nią nigdy tak, jak oni, rozumiecie mnie? Pił, nie tylko gardłem, ale oczami, uszami, całem ciałem. A potem, nędzne ruble z kieszeni dobywszy, jechał „rysakiem“ do domu. Mały, jakby skurczony z mrozu, ale bardzo świecący księżyc wędrował po ciemnem, prawie czarnem niebie wśród mrowia łzawiących się, niebieskawych gwiazd, rzeźwił zimny, suchy, czysty wiatr, z siłą wyrzucane kopyta wielkiego konia huczały po puszystym, suchym śniegu — paf! paf! paf! paf! paf! paf! — uciekały w noc ciemną białe dworki, mury monasterów, kopuły cerkwi błyszczące, a woźnica gadatliwy, widząc przed sobą drogę wolną, niskim basem opowiadał coś gromko pół sennemu gościowi, dmuchającemu w kołnierz ciepłego futra. A z sanek jeden tylko krok na dno nędzy i biedne, zimne mieszkanie, żona w brudnej i zniszczonej koszuli, łóżko żelazne, siennik wygnieciony, płacz dziecka, „Primus“ śmierdzący i hałaśliwy i kłótnie, kłótnie, kłótnie! I parę godzin martwego snu, a potem to straszne przebudzenie się!
Wiktor wpadł na sposób. Przywoził ze sobą wódkę do domu, chował ją — i pił w nocy, w ciemnościach. Zaś kiedy się zbudził rano z cuchnącemi ustami, z wyschniętem gardłem i bolącą głową — znowu pił, naczczo, i błogosławił wódkę jak litościwe bóstwo, a kiedy czuł, że znowu usypia, opryskiwał spirytusem poduszkę, aby przez sen oddychać jego zapachem. Już mu wszystko jedno było, czy dziecko krzyczy, czy żona go klnie. Pożyczał, skąd mógł i od kogo mógł, zadłużał się na wszelkie możliwe sposoby, przynosił wódkę do domu, kładł się na łóżku i pił, patrząc w brudne, spocone okno, w którem świat kłębił się, jak we mgle. Czasami coś mu przelatywało przez mózg: Dziecko! Żona! I że to jest męka, że to koniec! Wówczas stawał się dobrym, pieścił córeczkę, przepraszał, idjota, żonę i marzył znowu o raju na ziemi. Z postanowieniem poprawy szedł do roboty, w napół przytomnej głowie powtarzając sobie, że wszystko jeszcze może być dobrze. Ale po kilku dniach przytomnych, po kilku dniach głupiej, niepotrzebnej pracy wracało zrozumienie, jak Topór mówi, i pokazywało się, że nic już nie może być „dobrze“, że życie — jest właśnie stracone i przemarnowane, zmarłe, a tylko nie pogrzebane. Pozostawało — upokorzyć się; że jednak Wiktor nie wiedział, zaco, dlaczego — więc znowu serce zaczynało się szarpać, zaczynało kłuć, a potem przychodziła „Strielna“ i długie, ciche dnie picia z oczami wpatrzonemi w okno zamglone, jakby bielmem pijaństw a zaciągnięte.
W owym czasie Wiktor, choć znany już jako nieuleczalny pijaczyna, nie był jeszcze bardzo skompromitowany. Nie przychodził czasem do biura, mówiło się, że choruje. A on istotnie był chory. Coraz częściej zdarzało się, że, urżnąwszy się, jak trup padał na ziemię, gdzie stał — w restauracji, czy na ulicy, na mrozie... Odwożono go do domu, parę razy jednak zdarzyło się, iż ataków takich dostał, gdy był sam i żona jego bała się, że może gdzie w ten sposób zamarznąć, albo że go do koszuli obedrą i zamordują. Prosiła zrazu, żeby już, jeśli co, pić u nich, że jednak to do przyjemności nie należało, od czasu do czasu brano ją do towarzystwa. Marna to była zabawa — bo kobieta głupia, nie poprzestając na swej nędznej roli, chciała się bawić jak równa z równymi i udawała damę. Więc śmiano się z niej i z męża — a on i to znosił, byle mu wódkę zapłacono. A potem te jazdy sankami do domu. On w jednych sankach, pijany, ona w drugich, wciśnięta, między złych i pijanych mężczyzn. Zaś czasem zdarzało się, że ktoś, co mieszkał daleko, zostawał u nich i spał w małym pokoiku, dawniej odnajmowanym, ale teraz pustym, bo nikt nie mógł wytrzymać długo przy tem kłócącem się małżeństwie.
Tu Popiołka dopił swój grog, zażądał nowej szklanki i puścił naraz z twardem, złem postanowieniem:
— A raz tam spałem ja!
W sali zapanowała zupełna cisza.
Głowy słuchaczów pochyliły się na piersi, czoła pokryły brózdy głębokich, posępnych zmarszczek. Papierosy gasły — nikt ich nie zapalał. Ten i ów zcicha wychylał swą szklankę grogu. W posępnem milczeniu, falującem szaremi pasmami gęstego dymu, głos Popiołki brzmiał bezlitośnie, tragicznie.
— Wiktor na ulicy padł na bruk. Żona jego nie widziała tego, bo już sadzono ją na sanki. Dźwignąłem łajdaka — zleciała się służba nocna — zawołali mi sanki. Posadziłem kretyna koło siebie, powiedziałem woźnicy, gdzie ma jechać... Pijany błazen kiwał mi się w rękach, wydzierał się, wreszcie zesunął się na dno sanek... ścierwo... Oparłem na nim nogi jak na psie, i tak go dowiozłem do domu... Do domu! W dwóch nędznych pokoikach paliła się malutka lampka nocna... Dziecko małe, zapłakane, wylęknione, uciekło przede mną pod łóżko.... Delikatnie, że aż żebra zatrzeszczały, ująłem pijaka i położyłem go na łóżku... Gdyby nie dziecko, sprałbym go był po mordzie, bo takiego po mordzie należy bić w dzień i w nocy... Przyjechała wreszcie jego żona... Wściekła! Po wspaniałościach wielkiej restauracji ta nora, ta buda psia, dziecko, pijany mąż, zimno... Sypiał Wiktor wówczas w trzecim pokoiku, dawniej! wynajmowanym drugim. Przenieśliśmy go tam. Stało tam tylko nędznie zasłane, żelazne łóżko i stołek...
— Ta jego żona? — mruknął ktoś groźnie.
— Sanek nie było, chodzić mi się po nocy już nie chciało — zostałem u nich. Przyszła do mnie...
— A jakże! Ona sama! Przyszła, w koszuli, rozparzona wódką, zabawą... Prosiła, żeby jej „pożyczyć“ parę rubli... Czemuż nie? — Tyle mojego! — powiedziała mi.
Pamiętam ją rano, kiedy wstała. Był szary, zimowy poranek moskiewski. Okna — jak rybie oczy. Dokoła brud, świństwo, nieporządek, nędza... Stanęła ona w pośrodku pokoju, śmieszna w tej brudnej, szarej koszuli, z kołtunem włosów na karku, ziemistą twarz z noskiem zadartym zwróciła do światła, ramiona białe wyciągnęła w górę i aż westchnęła: — O Boże, skrzydła, skrzydła żeby mieć i uciec od tego wszystkiego daleko, daleko!... Zbudził się i on, ten Wiktor... Łóżko jego stało niedaleko drzwi, a moje znów po drugiej stronie, pod temi drzwiami. Otworzył je, popatrzył na mnie... Okropny, ze zjeżonemi włosami na łysiejącej, żółtej czaszce, sam żółty z czarniawą, brudną szczeciną na gębie, z zapitemi oczami... Pod siennikiem pogrzebał, butelkę z niebieskawego szkła wyjął i na „dzień dobry“ jak nie pociągnie... Widzę go, nędzarza, na sienniku, w brudnej, rozchełstanej koszuli na zaklęśniętych, włochatych piersiach, jak głowę przechylił wtył, a czerwonemi ustami objął szyjkę niebieskawej butelki i pije, pije... Wódka bulkocze... Przyszła do mnie jego żona, jak była, w koszuli, piersiami padła mi na piersi, drażni męża zdaleka... On nic... wódkę pije jak wodę święconą, odżegnuje się nią, oczy mu się zmieniły... Patrzyłem i ja, myślałem, że może skoczy... Nie, pijany był, oczom własnym nie wierzył, hańby swojej widzieć nie chciał. Dopił wódkę i zwalił się z łóżka na ziemię. Zostawiliśmy go żeby tak leżał, jak pies...
— Wiwisekcja! przemknęło Zausze przez mózg.
Spojrzał na Drozdowskiego.
Pijaczyna oparł głowę na stole, tak, że twarzy jego nie było widać.
Spał? Płakał?
— Takie-to, pojmujecie mnie, towarzysze, szczęście wynikło z tej uczciwości wielkiej! — zagrzmiał ironiczny głos Popiołki. — Co miał zrobić biedny człowiek? Nie ożenić się? Źle. — Ożenić się? Wynikło z tego upodlenie i koniec życiu. Nie da się żyć na tym świecie ani z cnotą, ani przeciw cnocie! To też i ten Wiktor spodlał do granic wszelkiej możliwości. Innyby choć w ślepia życiu napluł, powiesiłby się, alboby uciekł na kraj świata! On — dalej swoich uszczęśliwia. Niedawno temu biednych parę metrów jakiegoś sukna, które żona na sukienkę miała dla dziecka i dla siebie, w kufrze znalazł i sprzedał za wódkę... Obiad gotowała na „Primusie“, po coś do sklepiku skoczyła, to on jej „Primus“ zgasił, garnek zostawił, maszynkę ukradł, sprzedał i — upił się! Tyle jej — co jak tam czasem kto po pijanemu zanocuje... Hahahaha! Szczęście! W wasze ręce, Zaucha!
Wybuchnął głośnym, ordynarnym śmiechem.
Ale śmiał się tylko on sam.
Zaś Atoll, który wciąż zcicha szczypał struny „bałałajki“, budząc w nich drobny, urwany, zduszony śmiech ironiczny, grzmotnął wrzaskliwym, jękliwym akordem i ryknął:
— Saryń na kiczku,
Jadrjonyj łapot‘ —
Zaczął po głowie czesać Persa-psa!
Zaczniemy z Niżu,
Drapać i grzmieć
I skórę drzeć
Z kupca złodzieja —
Saryń na kiczku!
Kiścień za pas...
Huczy we łbach —
Hulanki czas.
Gwiżdż, świszcz — co tchu!
A, ślepe ścierwo — ty czego tu?
Wwwwwa!
Tu Atoll warknął jak pies i zaryczał rozlewnie, szeroko:
— Wiedzcie, bojary — kupcy
I sługi carskie,
My zuchy, za lud położymy
Głowy rycerskie...
Na to nam życie to dano...
Płyniemy Wołgą wezbraną...
Wolność, jak wino, w głowie nam szaleje. —
Bracia, już dnieje...
Już płonie zorza różowa —
Bierz nas, wolności Niżowa —
Od Kazania do Persji!

Przyjdzie dzień — i otworzą się wrota
Dla wszystkich, dla braci i gości,
I rozśpiewa się drużna ochota
I rozkwitną błękity radości.
Przyjdzie dzień — cały lud ruszy w taniec
Na wieki wieków uścisnął ręce
Pójdzie w tan książę — pan — oberwaniec —
By już koniec położyć raz męce...
Przyjdzie dzień — wszyscy wielką, jedyną rodziną
Pod jedynem okienkiem zasiędą
A pieśni się radosne lać będą
Prosto w serca, grzejące, jak wino.
Przyjdzie dzień.

Ale naraz pieśń ucichła.
Drozdowski wstał.
Był straszny. W twarzy, białej jak płótno, żarzyło się dwoje czerwonych, krwią nabiegłych oczu. Z przyciętej zębami wargi ciemnym sznurkiem sączyła się na brodę krew. Pod podkutemi oczami lśniły ślady łez.
— Puśćcie mnie! — krzyknął ochrypłym głosem, kiedy kilka rąk go chwyciło.
— Puśćcie go! — rozkazał Popiołka, wstając.
Ręce cofnęły się.
Drozdowski, zataczając się trochę, szedł ku Popiołce. W odległości paru kroków stanął i sięgnął do kieszeni.
Zrobił się gwar.
W gwarze tym Zaucha nie dosłyszał pytania, które Drozdowski ostro rzucił Popiołce wprost w twarz, ale wyraźna i kpiąca zabrzmiała odpowiedź rzeźbiarza:
— Zgadnij!
Drozdowski cofnął się jeszcze o krok i zmierzył prosto w jego pierś z rewolweru.
Rzeźbiarz stał wyprostowany, niemy, z pogardliwym uśmiechem na bladej, zmęczonej twarzy.
Czekał, patrząc na Drozdowskiego z pod zmrużonych powiek.
A wtem rewolwer drgnął — i zaczął opadać ku ziemi.
Wtedy Popiołka zamachnął się straszliwie i z całej siły uderzył Drozdowskiego w twarz.
Cherlak padł na ziemię.
— Ścierwo! — syknął olbrzym i zgrzytnął zębami.
A obcierając serwetą zakrwawioną dłoń, rzucił rozkazująco:
— Alarm! Druga i trzecia sekcja pod broń. Reszta pogotowie. Zbudzić rowerzystów.
Utopja już był za drzwiami.
Rozległ się stłumiony dźwięk dużego dzwonu.
Na górze, nad salą, dały się słyszeć liczne kroki i jakieś głosy.
W chwilę później, kiedy Zaucha, który pomagał ułożyć Drozdowskiego na kanapie, wyszedł do westybulu i zaczął szukać swego płaszcza i czapki, trzydziestu uzbrojonych ludzi zeszło zgóry po schodach i uszykowało się w korytarzu. Pojawił się przed nimi Popiołka w skórzanej kurtce i z kawaleryjskim karabinkiem w ręku. Coś mówił, dawał jakieś polecenia, a ujrzawszy Zauchę, rzekł złośliwie:
— Idźcież prosto do domu, żebyście znowu nie potrzebowali kucać za jaką sosną!
— To utopja, to utopja! — uspokajał Zauchę introligator, przyświecając mu na schodach i odprowadzając go do furtki odźwiernego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.