<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Jak dusze zmarłych, migające o północy nad grobami, tak rozpalały się i gasły w zmierzchu stare, święte, surowe słowa słowiańskiej: liturgji, pachnące różami Bizancjum, chłodną świeżością ostępów leśnych, wilgocią wielkich, cichych rzek i gorącem powietrzem stepów, szumem swym śpiewających pieśń o śmierci niesławnej wiecznie niestałych i zmiennych jak wicher ludów wędrownych.
Wysoki, rosły pop w szkarłatnej, pozłocistej sukni, fałdzistej i długiej, śpiewał coś silnym, dźwięcznym barytonem. Na tle wyzłacanych „carskich wrót“ wyglądał, jak wielki, śpiewający, czerwony płomień, z którego czasem tylko wynurzała się smutna, umęczona, wyrazista twarz, ciemna, z dużemi, błyszczącemi oczami, okolona czarną glorją bujnej, lwiej grzywy.
Wysoko pod sklepieniem żarzył się olbrzymi, przecudny pająk kryształowy, sączący białe, łagodne światło w zmrok cerkwi, rozgrzany refleksem złoceń. Ze ścian patrzyły ciemne, ascetyczne twarze świętych, objęte poczerniałą aureolą.
W powietrzu mieszały się światła i głosy. Poważnej, przeciągłej pieśni czerwonego płomienia w złotem krzewiu odpowiadał niewypowiedzianie czysty, przesłodki śpiew ukrytych za złotą kratą mniszek. Śpiew ten był niepokalanie czysty, idealny, zaziemski. Głosy oczyszczone z wszelkiej przymieszki ludzkiej, pozbawione drżenia namiętności i uczucia, nie zimne lecz zupełnie opanowane, miały dźwięk fletowo-szklany. Akordy zawisały i rozkwitały w powietrzu jak figury geometryczne.
Dwie czarno ubrane mniszki, w sztywnych, wysokich, komicznych skopkach na głowie, widne wyraźnie na tle złotych „carskich wrót“, składały z nieopisanym wdziękiem niskie pokłony. Całe ciała ich przeginały się wprzód, jednym szybkim ruchem gnąc się w czarne podkowy i w tym kształcie zastygały, prostując się potem nagle, jak trzciny.
Na wysokościach trzy dzwony grzmiały niespokojną, nerwową modlitwą. Spadały na głowy rozdrgane, śpiewające kręgi powietrza, nieledwie błyszczące, potężne. Cała cerkiew, pełna ich muzyki, zdawała się wibrować i dźwięczeć.
Niby wolno kołyszące się w powietrzu smugi kadzideł znowu z za kraty złotej pociekły harmonijne, słodkie strugi śpiewu kościelnego, długie, nabrzmiewające i zwolna gasnące tony, wstęgi, haftowane bladym blaskiem obumarłych słów świętych.
Niewidzialnemu gospodarzowi podziękowawszy ukłonem za ulgę, Zaucha jeszcze raz obrzucił wzrokiem cerkiew i powoli skierował się ku wyjściu.
Przez cały dzień męczył go silny ból głowy, połączony ze zdenerwowaniem, które o zmroku zmieniło się w bolesne przygnębienie. Zażył jakieś proszki na ulicy, a chcąc wytchnąć w ciszy, zauważywszy, iż cerkiew w monasterze Męki Pańskiej jest otwarta, wstąpił. Uspokoił go widok modlących się ludzi, śpiew i harmonja świątyni. Wychodził smutny wprawdzie, ale nie burzący się już, jakby spokorniały. Ból głowy minął, pozostawiając po sobie tylko pewne przeczulenie, głęboko ukrytą w duszy, niemęską chęć do płaczu i roztkliwienie.
Stał przez dłuższą chwilę przed klasztornemi wrotami, patrząc na cienie, gęsto migające po placu przed monasterem. Przed nim czerniał wysoki pomnik Puszkina. Zgrzytając w szynach kołami, tramwaje okrążały plac, niedaleko kłóciło się kilku szoferów przy samochodach na stanowisku. Była zwykła chwila przedwieczorna: Spiżowy grzmot dzwonów nad blado połyskującemi kopułami cerkwi, rogaty półksiężyc i towarzysząca mu gwiazda.
Podumawszy chwilę, Zaucha powlókł się Twerską ulicą. Minął żałosne postacie oficerów, stojących na rogu z plikami „Anarchji“, „Prawdy” i „Izwiestij” pod pachą, minął jakąś wielką oszkloną kawiarnię parterową, pełną paskudnych baranich pysków ormiańskich, tatarskich i żydowskich spekulantów, wreszcie zatrzymał się przed ogromną szybą wystawową, za którą lśniło coś, jak raj — niby ogród jasny, biały, różowy, fioletowy, kraina marzenia, rozkwitła wyszukanie pięknemi i tylko pięknemi kształtami, świat bezinteresowny, cichy, niedrapieżny, czysty, a uśmiechnięty. Były to — kwiaty, nieznane Zausze ani z imion, ani z obyczajów, smukłe, przeginające się wdzięcznie w ozdobnych choć skromnych wazach, jakby drżące w zimnem, białem świetle elektrycznem, jakby zdziwione ogromem i tajemniczością cieni i dni, migających za szybą, jedne dumne, rozgorzałe, świetne, drugie pączkami bialuśkiemi a wątłemi pnące się gęsto, gęsto po zielonej kaskadzie zwisających łodyg, jeszcze inne, jak wrzosy, idące gęstą, kwietną, wonną ławą.
— A może to i są wrzosy? — pomyślał Zaucha i w tej chwili ujrzał w duchu równię mazowiecką, ciemno-złote ścierniska, las sosnowy, w którym już złocą się liście rozproszonej brzeziny, a na piaskach żółtych płonące cicho, szkarłatne wrzosowiska, wygnane ciepłem słońcem jesiennem i owiane gęstem, metalicznem brzęczeniem pszczół i os, chciwych słodyczy, ukrytej w drobnych, fioletowych puharkach.
— A zawsze zamyślony, zawsze zamyślony! — odezwał się tuż przy nim głos.
Uśmiechnięty, jak zwykle, życzliwie i uprzejmie piękny i elegancki pan Piotrowski.
— To pan? — ucieszył się Zaucha.
— Kupuje pan kwiaty?
— Och, kupuje! Tak, przyglądałem się... Pierwszy raz w życiu spostrzegłem, że kwiaty są przyjaciółmi człowieka...
— Co pan robi wieczorem?
— Nic.
— Gdzież się pan w ostatnich czasach podziewał? Nie łaskaw na nas... W złym humorze, co? Zgryziony?
Wsunął mu rękę pod ramię i łagodnym ruchem pociągnął go z sobą.
— Pewnie, że niema się czego cieszyć...
— Ciężko żyć nieprzyzwyczajonemu — jak powiedział któryś z filozofów...
— E, i przyzwyczajonemu w naszych czasach nie lekko... Kłopoty mam, dużo przejść... Te Niemcy, psiekrwie, wymyśliły znów armaty, bijące na sto dwadzieścia kilometrów i bombardują Paryż...
— Tak, to nieprzyjemne...
— Boję się, że i zachodni front pęknie, a wtedy wszystko djabli wezmą.
— Tak źle nie będzie, Francuzi się nie dadzą. Ale jedno panu powiem: Skoro Niemcy mogli wynaleźć działa, bijące na sto dwadzieścia kilometrów, to my możemy znaleźć lekarstwo na nasze zmartwienie... Widać, niema niemożliwości na świecie.
— A to pan ma najzupełniejszą słuszność! — ucieszył się Zaucha. — W tem powiedzeniu pan jest cały, wiecznie ten sam, niezwalczony, niezwyciężony Piotrowski!
— Widzi pan! I już się pan pocieszył! Jak to dobrze spotkać się czasem z przyjaciółmi... Pocieszą lepiej niż kwiaty... A pan zapomina, nie pamięta...
Skręcili w ciemny zaułek Leontjewski.
— Nie zapominam! — bronił się Zaucha. — Byłem zajęty... Szukałem przez jakiś czas Popiołki, włóczyłem się po różnych norach anarchistycznych.
— I w tem bylibyśmy panu pomogli. Trzeba było przyjść do nas...
— Gdybym go był nie znalazł, pewnie byłbym przyszedł. Ot, ciekawiło mnie, chciałem zobaczyć...
— Ma pan do Popiołki jaki interes?
— Poprostu — myślałem, czyby się go nie dało z tego sosu wyciągnąć. To bardzo zdolny rzeźbiarz, mój dawny znajomy...
— Wiem, wiem. I cóż? Nie znalazł go pan.
— I owszem.
— A, więc pan był u Popiołki? — ożywił się Piotrowski. — Widział się pan z nim?
— Widziałem. Cały dzień mam z tego powodu „katzenjammer“ fizyczny i... moralny. Niesmak w gębie i w duszy.
— No? Czyżby tak źle było? — prawie się zmartwił Piotrowski. — Nie może być! To bardzo ciekawe. Szkodaby było. Niech pan zaczeka, opowie pan żonie, ona się bardzo panem Popiołką interesuje. To pan przynosi ciekawe wiadomości. Proszę!
Otworzył furtkę i wprowadził go na słabo oświetlone podwórze bielejącej w głębi willi.
Zaucha zamierzał się w pierwszej chwili bronić, ale potem pomyślał, że to nie będzie miało sensu. Dlaczego się wymawiać? To, co Popiołka mówił o Piotrowskim — djabli wiedzą, jak to tam było! Popiołka ze świętego mógł zrobić aligatora, on w ludziach zawsze widział same ciemne strony, ten Karaib, tańczący z dzidą i nożem w zębach! A wieczorem i tak nie było nic lepszego do roboty...
— Właściwie to ja idę dla pani Luty? — szczerze powiedział sobie Zaucha, myśląc, że widok tej pięknej kobiety dobrze mu zrobi na nerwy po migrenie.
Piotrowscy zajmowali pierwsze piętro willi, wspaniale i z przepychem urządzone dwa olbrzymie salony, zaciszną sypialnię z kominkiem, na którym płonął ogień i niewielką, dość nawet prymitywną, ale wygodną jadalnię.
— Sama jesteś? — spytał Piotrowski żonę, która otworzyła mu drzwi.
— Agnes jest. A więc wreszcie pan sobie przypomniał? — witała Zauchę, podając mu rękę.
Dłoń miała suchą, gorącą.
— Cenny gość! — rekomendował go Piotrowski. — Przynosi wieści od pana Popiołki.
— Co? Był pan u Popiołki? No i cóż? Co pan powie?
— Wszystko ci powie, ale posadź go naprzód i delikatnie z nim, bo ma migrenę...
— Może piramidonu?
— Już zażywałem, już mi lepiej, głowa nie boli i cały jestem na pani rozkazy...
— Wiecie co? — zaproponowała pani Luta. — Tu, w tych salonach, jest bardzo paradnie, ale w jadalni najlepiej się rozmawia... Chodźcie do jadalni, potem przejdziemy tu...
Agnes, gibka, giętka, uśmiechnięta, była w obcisłej sukni z jakiejś świecącej materji bronzowej, mieniącej się czarno-stalowemi pręgami.
— Wiecie, Agnes, pan Zaucha był u pana Popiołki! — obwieściła jej pani Luta, wskazując gościowi wygodne miejsce na kanapie.
— Kiedy? Kiedyście byli u niego? — zdziwiła się Agnes.
— Wczoraj wieczorem...
— No i jakże? Co pan widział? Niechże pan opowiada!
— Minutkę jeszcze! — zawołał Piotrowski z jakiejś ubikacji, przylegającej do jadalni.
A wynurzywszy się stamtąd z kilku butelkami i metalową puszką, zwrócił się do Zauchy:
— Niechże pan teraz opowiada, ja zaś sfabrykuję coś, co przyprowadzi pana do równowagi po tej denerwującej wizycie.
— Więc nienajlepsze wyniósł pan wrażenie?
— Nienajlepsze, proszę pani! — westchnął Zaucha. — Jakiekolwiek byłyby pobudki, ideowe czy nie, to, co Popiołka ze swymi anarchistami uprawia, jest niewątpliwie zwykłym bandytyzmem.
Pani Luta aż ręce załamała.
— Niech mi pani wierzy, że ja życzę Popiołce jak najlepiej — mówił Zaucha — i dużobym dał za to, żeby go usunąć z pod wpływów tego otoczenia.
— Sądzicie, że na niego działają jakie „wpływy!“ — po rosyjsku wtrąciła Agnes. — Bardzo wątpię. Popiołka nie jest człowiekiem słabym.
— Fizycznie! — zgodził się. — Ale, jak wszyscy artyści, jest wrażliwy i otoczeniu ulega.
— Tam niema ani jednej wybitnej indywidualności.
— Tam jest atmosfera, a ta na Popiołkę działa. Bunt jako protest, romantyczna poza, bardzo łatwa, a niezmiernie jadowita krytyka, wreszcie nastrój, wieczne pijaństwo... Prawdę mówiąc, ci anarchiści wcale nie są anarchistami...
— Nie rozumiem pana! — przerwała znów Agnes z lekceważącym uśmieszkiem. — Jeśli ci ludzie nie są anarchistami, to chyba niema anarchistów na świecie!
— I kto wie, czy pani nie ma racji! — odpowiedział Zaucha. Znam literaturę anarchistyczną, ale anarchistów nigdy nie mogłem sobie wyobrazić i, prawdę mówiąc, nigdzie w świecie nie spotkałem... Przez cały dzień myślałem o tem... Na Zachodzie, być może, automatyzacja życia taka, aby człowiek mógł żyć zupełnie sam i tylko sobą, jest już możliwa... A przynajmniej jest do pomyślenia... Na Wschodzie, stosunkowo bardzo rzadko zaludnionym, człowiek niewątpliwie jeszcze żyje skupiony w nieliczne gminy pierwotne, faktycznie anarchistyczne... Ale u nas, w Polsce? Polak może być socjalistą, jednakże nigdy nie będzie anarchistą — w masie, oczywiście... Jest na to zanadto towarzyski, społeczny, stadowy, czy jak kto chce... Popiołka i jego towarzysze, to proszę pani, ludzie niezaprzeczenie zrewoltowani, zbuntowani nawet, rozkołysani przez rewolucję rosyjską, ale to nie anarchiści. Co więcej, powiedziałbym, iż samo to, że na nich tak działa rewolucja rosyjska, świadczy o ich słabości duchowej i umysłowej i przeczy temu, jakoby to byli rasowi nasi przedstawiciele...
— Zapewne, daleko im do orlich nosów waszych Sobieskich, Potockich i innych ciemiężycieli ludu! — syknęła jadowicie Agnes.
Ale tu Zaucha aż pobladł i zatrząsł się z gniewu.
— Słuszajtie, mademoiselle! — zaczął z zimną pogardą po rosyjsku. — Wam lepiej naszych nosów nie tykać, jak i my pozostawiamy w zupełności wam waszych orlonosych Trockich, różnych „steinów“ i „baumów“ — a także beznosych proroków symbirskich. Nie wam, wyzwoleńcom, doniedawna całującym bat, uczyć wolności i rewolucji nas. Duch Polski, wiecznie rewolucyjnej, był dla was, carskich niewolników, gwiazdą wolności, z której wy po swojemu zrobiliście śmierdzący kaganek, przyświecający w piwnicach katom przy torturowaniu niewinnych. Wot wam!
— Aleś jej pan wypalił! — ucieszył się Piotrowski, zawzięcie potrząsając koło ucha metalowym „mieszalnikiem “ — Luta! Podaj szklanki! Nie te! Te większe!
— Zaszkodzi ci...
— Nie. Dobre na frasunek. A mówiłem wam, Agnes: Róbcie sobie w domu, co chcecie, tylko Polaków nie zaczepiajcie, bo będzie źle.
Wylał zawartość puszki do wysokiej szklanki i podsunął Zausze.
— Co to?
— Nic. Trochę spirytusu, czerwonego wina, wermutu, koniaku, a na zakąskę, na dnie — oliwka, pokrzepiająca mieszanina.
— Bo niech pani zrozumie — mówił, umaczawszy usta w szklance, Zaucha, zwracając się do pani Luty. — Nie mówię już o powstaniach, w których cała ich inteligencja wolnościowa stała po stronie carskiej.
— Bakunin nie, Herzen też nie! — zaprotestowała Agnes.
— Ale gwiazda anarchizmu rosyjskiego, czcigodny Lew Tołstoj tak!
— Tego nie wiem!
— Bo pani z tem do twarzy. Niech pani przeczyta jego listy do Fieta,[1] zobaczy pani, jak pisze o tem, że i jemu „trzeba będzie sięgnąć po zardzewiały miecz, wiszący na ścianie...” Co inteligencja! A lud rosyjski nie uważał i nie uważa Polaków za wiecznych buntowników? Toż ten żałosny błazen Krylenko odzywał się do Muśnickiego w tonie niby suwerena!... A socjalisty rosyjskie? Kiedy na ulicach takiej Łodzi w dniu pierwszego maja lała się krew robotnika polskiego, to ich wodzowie, Moskale, konspiracyjnie pili wódkę na dwa tygodnie przed pierwszym maja, a potem w któremś z nieczytanych pism konspiracyjnych zagranicą ogłosili anonimową korespondencję o tem...
— Także mi niewiadomo! — broniła się Agnes.
— Zato nam dobrze wiadomo, że wam nic nigdy niewiadomo! — ciął Zaucha. — Niech sobie pani przeczyta „Kalendarz ruskiej rewolucji” Burcewa... I „to” będzie nas uczyć!...
W zapomnieniu pociągnął ze szklanki kilka łyków, jak gdyby to była limonjada.
— Niech się pan nie kłóci z Agnes, bo pan z nią i tak nigdy do końca nie dojdzie! — interwenjowiała pani Luta. — Miał pan o anarchistach opowiadać.
— Otóż mówię pani, że ani Popiołka, ani jego towarzysze nie są zupełnie anarchistami. Cały „Topór” — bo tak się ta grupa nazywa — zrobił na mnie wrażenie zbuntowanej załogi statku. Oficerów się wyzbyli, gospodarują, jak im się podoba, ale dokąd ich prąd niesie, o tem nie mają najmniejszego wyobrażenia. Żeby się zaś umocnić w przekonaniu, iż postąpili dobrze, opowiadają sobie przy kieliszku wszystkie krzywdy, których kiedykolwiek zaznali.
— A czy nie zaznali tych krzywd? — wypadła niezmordowana Agnes.
— Zaznali. Niewątpliwie — zaznali. Nie potrzebują mi o tem opowiadać, nie tylko że sam to wiem, ale jeszcze przypomniałbym im krzywdy, o których prawdopodobnie nie myślą nawet... I są to krzywdy bardzo a bardzo ciężkie... Ale nie pochodzą one bynajmniej z jakiegoś idjotycznego spisku rzekomej burżuazji, nie mają swego źródła w klasowości, a tylko w obojętności, w lenistwie duchowem i braku miłości, czem grzeszą wszystkie nasze klasy, cały nasz naród... Krzywdy są tem cięższe, iż, ponieważ nikt nie miał zamiaru ich wyrządzać, nikt też przed niemi nie broni... Naród polski może czasem doprowadzić do ostatecznej wściekłości, ale nie trzeba się na niego rzucać z pianą w pysku, jak wściekły pies... A otóż to, proszę pani, są takie właśnie wściekłe psy... Ludzie albo słabi, których jedno ukąszenie poderwało, albo marni, bo mściwi.
— Widać pan nie wie, co to krzywda, skoro pan tak mówi.
Zaucha spojrzał na Agnes i pokiwał głową.
— Jesteśmy, mademoiselle, tworami klimatu umiarkowanego. Gdyby każde drzewo w Polsce musiało zginąć dlatego, że mu wicher gałęzie obłamał, nie byłoby u nas lasów — a są. Czasem i piorun w drzewo rypnie, a ono i tak jeszcze stoi i zieleni się... Jeśli państwu nie dogadza moje porównanie z wściekłemi psami, to możemy to określić inaczej. U Malajczyków jest podobno choroba noża, zwana „amók“. Człowiek dotknięty nią, — czasem skrzywdzony ciężko, czasem rozjątrzony tem, że przegrał o pół dolara za dużo, chwyta krysz, wypada na ulicę i morduje, kto mu w ręce wpadnie — mężczyzn, dzieci, kobiety, póki sam pod nożami nie padnie. Jest to takie samobójstwo, jak japońskie „harakiri“. Otóż „Topór“ ma „amók“. To są tacy polscy Malajczycy, proszę państwa. Cóż dziwnego? Na dwadzieścia kilka miljonów może się znaleźć i parę białych Malajczyków. „Dusza duszy nie jest równa“ — jak mówi Wyspiański.
— To są teorje! — uspokoiła się trochę pani Luta. — Ale pan wspomniał coś o bandytyzmie...
Więc Zaucha opowiedział, co widział na bulwarach, dalej o winie carskiem, o wymarszu „w pole“ Popiołki z oddziałem.
— A co? Nie mówiłem? — nie bez pewnego zadowolenia spojrzał na piękną panią Piotrowski, ssąc słoną pestkę oliwki.
— Mój Boże! Mój Boże! — zmartwiła się młoda kobieta. — Zmarnuje się człowiek, przepadnie!
— Teraz to uchodzi jeszcze bezkarnie — wtrącił Piotrowski — ale potem — kula w łeb. Prędzej czy później, a im później tem pewniej.
— Przypuśćmy, że w dzisiejszych czasach „karząca dłoń sprawiedliwości“ osłabła trochę, że wreszcie można się jej wymknąć — mówił dalej Zaucha.
— Niby jak?
— Do wojska pójść, potem uciec, schować się, wreszcie słyszałem, że ludzie uciekają morzeni łódkami motorowemi do Finlandji, a stamtąd do Szwecji.
— Łódkami motorowemi? — zainteresował się Piotrowski.
— Nie wiem dokładnie, ktoś mi opowiadał... Więc przypuśćmy, że kula w łeb nie tak zaraz. Gorsze, że dusza się psuje. To, co wczoraj widziałem, było potworne. Znęcanie się nad nędznym, słabym człowieczyną, prawie wiwisekcja... Popiołka stał się poprostu zły, wściekły, okrutny... W Iwana Groźnego się bawi...
— Przesada! Przesada! — odezwała się Agnes.
— Bo pani nie widziała! Wczoraj — wobec świadków — z Iwana Groźnego męczennika robił. Pokłóciliśmy się o to nawet...
— Pijany musiał być chyba!
— Nie pijany! To znaczy — był podniecony, ale przytomny... On, owszem, sprawia wrażenie pijanego, ale nie wódką... Zatruty jest czemś... Krótko mówiąc — rewolucja go gubi. Dusza słaba, trochę „poseur“, zgłupiał, zdziczał, stał się wprost ordynarny... Z najwyższym niesmakiem dziś rano o tem wszystkiem myślałem... Jaka w tych ludziach nienawiść! I skąd?
— Szkoda, szkoda człowieka! — ubolewała pani Luta.
A naraz podniosła swe cudne, jasne oczy na Zauchę.
— Panie Zaucha! Pan go nie opuści! Dowiódł pan, że w panu jest ta prawdziwa, chrześcijańska, czynna miłość bliźniego. Szukał pan Popiołki pomiędzy różnymi bandytami, narażając się może, pod strzały ich pan wpadł, a nie ustał pan, póki go nie odszukał. Niech pan czuwa nad nim!
— Ma on, proszę pani, stu dwudziestu własnych trabantów... Dom jak fort... Cóż ja tam poradzę?...
— Może pan trafi na chwilę... Może się co stanie... Ja panu pomogę...
— Czem? Jak?
— Modlić się będę.
Agnes roześmiała się.
— Nie wierzycie w siłę modlitwy, Agnes? — zwróciła się do niej pani Luta łagodnie.
— Nie.
— Ale w uroki i zaklinania wierzycie? A czyż nie modlicie się, deklamując wiersze? Zresztą na razie idzie choćby o utrzymanie kontaktu... Żeby pan miał Popiołkę na oku. Może się nadarzy sposobność, może się znajdzie rada...
— Tak, to dobra myśl! — pochwalił Piotrowski. — Niech pan do niego czasem zagląda... Niewiadomo, co się może stać...
— Zwracam tylko uwagę, że to pachnie „czrezwyczajką!“ — przestrzegała Agnes.
— Dlaczego?
— Anarchiści są tolerowani, ale i podejrzani o związki z monarchistami...
— Gdzież znowu? Anarchiści?
— Tu wszystko możliwe! — przyznał Piotrowski.
— Ostatecznie monarchiści mogą anarchistów zmajoryzować — rzekł Zaucha. — „Przyleją się“ do nich — jak się mówi w Krakowie — a jest ich niewątpliwie więcej, niż czcicieli czarnego sztandaru.
— A teraz wynoście się, panowie, bo muszę tu kazać nakryć do kolacji. Bierzcie z sobą szklanki.
Piotrowski zabawiał Zauchę przez chwilę opowiadaniem o swych interesach. Blaga, jakoby nie można było robić interesów za czasów bolszewickich! Oczywiście, nie jest to to, co dawniej, to znaczy — styl tych interesów jest inny. Możnaby je raczej nazwać grą hazardową — ale wygrać można dużo. Naturalnie, niezbędny jest wielki spryt, zdobywcza śmiałość, jasnowidząca i przewidująca zdolność spekulacji i duża gotówka.
— Rzuciłem w grę całą gotówkę, jaką rozporządzałem — mówił Piotrowski. — Potrzebowałbym dziesięć razy tyle.
Agnes, zamyślona, siedziała w kącie i paliła papierosa.
— Mówicie, że Popiołka był wczoraj zły? — spytała, kiedy Zaucha z Piotrowskim przechodził koło niej.
— Bardzo zły. Nie w złym humorze, ale z głębi duszy. Wyglądało, jak gdyby go co w serce ugryzło — odpowiedział.
— Zdarza się czasami...
Ledwo odszedł od niej, znów uczuł nieczysty, duszący, brudny zapach.
— Muszę być bardzo zdenerwowany — pomyślał. — Mam halucynacje węchowe... Albo może...
Zbliżył się znowu do Agnes.
— Co do Popiołki, to widzi pani, jest tak: Albo go coś złamało, może jakie nieszczęście wytrąciło go z równowagi i za to on chciałby się mścić, albo też jest pod wpływem jakiegoś bardzo złego człowieka...
— Może być jedno i drugie — spokojnie odpowiedziała Agnes.
— Tak. Chcąc Popiołkę uratować, należałoby obie okoliczności dokładnie zbadać. Ja jednak powiem jeszcze, iż on przy całej swej nieobliczalności i dzikości, mimo wszystko, pójdzie za porywem serca... A wtenczas krucho będzie z tymi, którzy w zły sposób nadużywali jego słabości... Ten człowiek błądzi, lecz drogę swoją zna... Niebezpiecznie zwodzić go na manowce. On się na tem rozumie aż nadto dobrze, a za złośliwość odpłaca złośliwością... Ach, to pani używa tych nieprzyjemnych perfum!
— Doprawdy, tak nieprzyjemne?...
— Wprost mnie prześladują. Wszędzie je czuję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Fiet, poeta rosyjski i przyjaciel Tołstoja.