<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Kolacja była niemal wystawna: wytworne przekąski, ryba, jarząbki, tort, jabłka, pomarańcze, wino.
— Przepych, jak u jakich anarchistów! — żartował Zaucha.
Piotrowski skrzywił się.
— Jeszcze tak źle nie jest! Jeszcze z karabinem po bulwarach nie uganiam!
— A Popiołka zawsze wmawiał w mego męża, że on jest anarchistą! — uśmiechnęła się pani Luta.
— Mimo, że pan Piotrowski nigdy z karabinem po bulwarach nie uganiał? — z jadowitym uśmieszkiem w trąciła Agnes.
— Moi państwo, możebyśmy choć przy kolacji dali spokój Popiołce! — zniecierpliwił się gospodarz. — Wciąż tylko o nim mówicie! Co za dziwna przyjemność!
— Wciąż o nim myślę. Kiedyśmy go poznali, wie pan, ledwo był wyszedł z tego strasznego obozu, zbiedzony, chudy, jak szkielet, obdarty. To, co opowiadał o swych przejściach, to było straszne... W zimie tułał się po Karpatach z jakimś bataljonem, który artylerja rosyjska osaczyła i nie wypuszczała go... Był mróz, tym biedakom wyszła żywność, sypiali na śniegu w swych cienkich, sukiennych, krótkich płaszczach... Mogli się swobodnie poruszać na pewnej przestrzeni, ale wyjść z niej nie mogli... I nawet poddać się nie było komu... Mój mąż, który dużo przecie widział, opowiadał mi.
— „Pan Piotrowski“, wy byliście na wojnie? — zdziwiła się Agnes.
Przez chwilę było zupełnie cicho.
— Ona z pewnością miała na myśli „tamtego“ — przemknęło przez głowę Zausze.
Piotrowski z brawurą podniósł głowę i spojrzał Rosjance w oczy.
— Kto wie? Może i byłem? — odpowiedział, obcierając spocone czoło jedwabną chusteczką.
Mówił głosem spokojnym, równym, zupełnie opanowanym, ale Zaucha czuł, iż ten głos był istotnie „opanowany“.
— Droga Luto! Opowiadałem ci, co słyszałem od pana Popiołki, opowiadałem ci, o czem się osobiście przekonałem w obozie dla jeńców, a co było tak straszne, że wprost mnie przeraziło, choć, doprawdy, dużo już w życiu widziałem. Z tego jednak nie wynika....
Przerwał.
— Czemuż się zaraz wszystkiem tak przejmować? Słabo ci?
Oczy młodej kobiety były wprost przerażone, twarz jej, pobladła, wylękniona, mocowała się przez chwilę ze wzruszeniem, wreszcie — osłabła. Nastąpił nagły wybuch płaczu.
— Eto czto takoje? — szepnęła Agnes.
Ale pani Luta wielkim wysiłkiem zapanowała nad sobą.
— Wyobraźcie sobie, że widziałam ducha! Albo że djabeł z za krzesła panny Agnes pokazał mi język.
— Rozstrój nerwowy! Błogosławione skutki waszej rewolucji! — warknął Piotrowski. — Brakowało jeszcze, żebyś i ty zaczęła zażywać morfinę!
— Łuczsze uż kokain!
— Nie podsuwajcie mi swych trucizn! — odezwała się pani Luta łagodnie. — Nie potrzebuję ich!
— Nikt cię przecież nie namawia! — żachnął się Piotrowski.
— Mam ja lekarstwo lepsze, którego wy nie znacie. Mam też sumienie, które nie ucieka przed odpowiedzialnością. A Popiołki mi żal dlatego, że on padł ofiarą... bez żadnej winy ze swojej strony...
— Nie wiem, żeby mu kto krzywdę zrobił...
— Są, widzisz, serca, które cierpią za drugich, nieswoim bólem, nieswojem nieszczęściem.
— A tak, są, i nawet ja te serca znam, dobrze znam! — uśmiechnął się z cieniem goryczy Piotrowski. — Popiołka z bólu za niedoznane krzywdy rabuje samochody na bulwarach, a ty znowu z bólu nad Popiołką, który ci przecie nic nie zrobił, i z którym na bulwary nie chodzisz, torturujesz swe otoczenie. Nie mówię już o sobie — popatrz, jak pan Zaucha wygląda! Tak, tak, mój panie, to są polskie serca, nadgryzione wiecznie, nadpęknięte, mało słoneczne. Francuz, Anglik będzie się cieszył nie tylko własnemi radościami, ale jeszcze z drugich coś miłego dla siebie wyciągnie. — Polak wiecznie szuka dokoła siebie nieszczęścia, a jeśli go we własnej kieszeni nie znajdzie, pożycza od drugiego. I to sztuka i tamto — mojem zdaniem jednak pierwsze sprzyja życiu i kulturze — drugie jest chorobą lub barbarzyństwem.
— Bo nie wiecie, ile piękna jest w cierpieniu! — mruknęła Agnes.
— A wy nie wiecie, ile piękna jest w radości. Co kto lubi! Bodajeście się udławili pięknem wszystkich cierpień całego świata, czego wam życzy wasz szczerze kochający. — Amen.
— Dobrze. Chluśnie ono potem od nas na cały świat!
— Ej, nie! — zaprzeczył Zaucha. — Od Bałtyku do morza Czarnego wykopiemy szeroki kanał i ustawimy na swoim brzegu karabiny maszynowe. Do tego czasu wy zaczniecie znowu chodzić na czworakach, a że wówczas już dzikich ludzi na świecie nie będzie, więc Papuasi, Buszmani, Siuksy i inne Angliki będą przyjeżdżały do nas i będą się wam, jako rarytetom, przez lornetkę przypatrywały.
Zaucha wygłosił to proroctwo z taką ponurą zawziętością i taką pewnością siebie, że nawet pani Luta wybuchnęła śmiechem.
— Widzisz, że można się śmiać! — zwrócił się do niej mąż z łagodną wymówką. — I naco te smutki, te łzy? Masz przecie piękne mieszkanie, salony, tualety, brylanty, masz wszystko; brak ci czego?
Tu w głosie wytwornego pana zadźwięczała nuta jakby handlowa. Zausze zdawało się, że słowa jego mogły znaczyć:
— Uważaj! Zobowiązałem się do pewnych świadczeń materjalnych. Zobowiązania dotrzymuję. Teraz ty zaczynasz ode mnie żądać rzeczy, których niema w kontrakcie!
Ale czem prędzej odsunął od siebie tę myśl, pełną jadu.
Pani Luta westchnęła.
Po kolacji usiedli w mniejszym salonie przy kominku, na którym płonęły smoliste polana sosnowe. Rozgorzały światłem przecudne żyrandole, pani Luta jednak poprosiła męża, aby zgasił światło, mówiąc, że ją oczy bolą. Siedzieli tedy przy czerwonym blasku ognia, rozmawiając i popijając grzane wino czerwone. Agnes, zapatrzona w płomień, siedziała ponura, pani Luta otulała się szczelnie pledem.
— Zadeklamujcie co! — poprosiła dziewczynę.
Artystka kiwnęła głową.
— Ale co? Ach, pan Zaucha mówił coś o Malajczykach... Niech więc będzie o Malajczykach... Pojedziemy daleko, na wyspy zielone...
Poprawiła się w głębokim fotelu, szukając najwygodniejszej pozycji, i w blasku ognia metalicznie mieniła się jej suknia, łyskając ciemnym bronzem w czarne, stalowe pręgi. Zausze zdawało się, że to żmija zwija się w kłębek przy ogniu. Wreszcie, podwinąwszy pod siebie nogi, wtuliwszy się w miękkie wgięcia pluszu i wychyliwszy ku płomieniom drapieżną głowę z błyszczącemi oczami, zaczęła niskim, dźwięcznym głosem:
— I ty złamana będziesz, Ziemio! — Nie płacz. — Tak, i ty, nawet ty. — Nie płacz. — Miłości może żałować będziesz? — Lub tego, że pokryłaś sobą powierzchnię wody? — A może chcesz się żalić na trwanie czasu?
A naraz zapachniało słonem powietrzem morskiem, zaszumiały fale i na niebie zarysowała się ostremi linjami nakreślona sylwetka albatrosa. Skrzydło jego — nie skrzydło, a jatagan, dziób jego mocny jak miecz. Zawisła nad oceanem nieobjęta cisza, rozpięły się wielkie łuki tęcz — a potem pokazały się wyspy koralowe, nadmorskie ołtarze Wszechświata, monotonnie, jak niskie brzęczenie niewidzialnej struny, zahuczały fale, bijące o skały, wyrosły samotne palmy, zielonemi płomieniami tryskające w niebo, szmaragdowo-turkusową, pawią rozlewnością zalśniły ciche wody laguny, ujęte w kwitnące brzegi, nad któremi, w sadach, opalowemi kolumnami wstępują na wyżyny dymy z bambusowych chat, zbudowanych na palach. Oto podjęta z wygnanego piasku wybrzeża pstra muszelka, przytknięta do ucha, zaszumiała nieskończoną, odwieczną pieśnią mórz, oto rozdzwoniły się dzwony, rozkołysały się gongi „gamelanu“, zakwiliła smętnie struna arabskich skrzypiec, zagrzmiały rytmicznie bębenki. Smagłe, smukłe dziewczęta, opasane wzorzystemi „sarongami“, w lekkich, białych bluzkach, osłaniających ciemne pączki drobnych piersi, z czerwonemi kwiatami w czarnych włosach, zaczęły tańczyć, a długie ich, jakby bezkostne, bronzowe, nagie ramiona wężowemi ruchami pełzły przez powietrze lub wypełniały je rytmicznem drganiem. Ktoś wszedł w koło, ktoś spojrzał, ktoś drugi przyglądał się temu z gąszcza i nagle zakwitły kwiaty uczuć, a nawet już urodziły się z nich owoce, dziwne, nieznanej barwy, kolczaste, słodkie, mocne, a z utajoną w swej słodyczy trucizną.
A potem przyszły zaklęcia malajskie w przekładzie Balmonta:
— Wypuszczam strzałę — i Księżyc skrył się za chmury, wypuszczam strzałę — a oto czasza Słońca już ciemna, wypuszczam strzałę — i mglisto już tlą się gwiazdy, zadrżały, patrzą, szepcą między sobą. Nie gwiazdy ja raziłem swą strzałą, nie Słońce i nie Księżyc nią przebiłem. W kwiatuszku utkwiły wszystkie me strzały i płoną w nim, bo oto spojrzeniem poraziłem kwiat serca. Strzałę za strzałą puszczam w serce, wychodź-że duszo...
Dziwnie deklamowała Agnes te zatrute wiersze.
Głowę cofnęła w cień tak, że tylko oczy jej świeciły czerwonym odblaskiem ognia. Czasem poruszyła się. Wówczas cicho szeleściła jej suknia i połyskiwała miedzią i ciemnemi pręgami. Wyrazu jej twarzy nie było widać, tylko szept skandowany, skupiony, dobitny, syczący tryskał z cienia:

— Jeśli w nocy przy księżycu
Śpisz — jak duch wnet do mnie przyjdź
Ptaku nocy — cyp! cyp! cyp!
Słyszysz? To drzwi cichy skrzyp —
Fruń pod serce! Serce chwyć!

To znów przywoływała Ducha Ziemi:

Na biesiadę do mnie chodź,
Za mym stołem łaskaw siądź,
Wrogowi mną rozum zmąć,
Oszukaj go, zwiedź i kuś,
Sięgnij mu do głębi trzew,
Wejdź mu żywym ogniem w krew,
Ruń na niego, zdław go, zduś...

To znów rzucała się na duszę jak jastrząb:

W dzień siedem razy się smuć,
W noc siedem razy się zbudź.
Ja mówię: — Słuchaj! Tyś ma!
Gdy w księżyc spojrzysz — to ja!

Ogień syczał zcicha na kominie.
Pani Luta słuchała zamyślona, jakby senna, otulając się tylko szczelniej pledem. Jej cicha, słodka twarz stawała się dziecinnie bezsilną, bezwolną, pokorną...
A Zausze przywidział się biały gołąb, hipnotyzowany przez węża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.