Wściekłe psy/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Żałuj, że nie byłeś. Zupełny skandal!
— I pocóż mam żałować, że nie widziałem skandalu? — irytował się Zaucha.
— Widzisz, ty leżysz wciąż na łóżku, w tym ciemnym, posępnym pokoju, a to wywołuje niezdrowe podrażnienie. Musisz się czuć źle! — tłumaczył mu łagodnie Chrobak.
— Nie chcę być ani szczęśliwy, ani zadowolony! — mruknął Zaucha.
— Ale widzieć coś trzeba, przyjrzeć się życiu...
— Nie chce mi się. Pójdę i zobaczę — skandal!
— Ale to było ciekawe!
I nie zważając na mało zachęcające milczenie towarzysza, opowiadał:
— W kawiarence było pełno. Urządzenie nędzne, drogo — ale ludzi kupa. Powiadam ci, to zastanawiająca rzecz! Pomyśl sobie u nas, w takiej Warszawie, codzienne wieczory poetów i to jeszcze w czasie rewolucji! Pies z kulawą nogą by nie przyszedł! A tu — pełniusieńko!
— Snoby!
— Może być, ale to właśnie, że te snoby chodzą na wieczory poetów!
— Cóż dziwnego? Inteligencja idzie pokpić sobie z dziwolągów nowych proroków, a reszta spodziewa się skandalu. Byłem. Widziałem.
— No, jeśli tak, to wczoraj jedni i drudzy byli zadowoleni. Pomyśl sobie, wśród tej hołoty, wśród tych kanalij rymujących pojawił się wczoraj — Walery Brjusów!
— Poeta? Przewodniczący moskiewskiego „Koła artystyczno-literackiego?“
— Żebyś wiedział. I wiesz, co czytał? Wyjątki z Owidjusza „Ars amandi“ o wdziękach i doświadczeniu erotycznem starzejących się kobiet, wiersze Petronjusza i wreszcie swoje własne wiersze o niezaspokojonych Mesalinach...
— Widzisz. Bydlę. To dla pieniędzy. Nie dziwię się zwykłym sutenerom poezji, którzy właściwie powinniby handlować żywym towarem, ale Brjusow...
— A wiesz, kto ich skompromitował?
— Skądże mogę wiedzieć?
— Zgadnij!
— Ty.
Chrobak żachnął się.
— Niby dlaczego ja?
— A jakże mogę zgadywać, skoro nawet nie wiem, kto tam był?
— „Trzej Muszkieterzy“ futuryzmu: Kamienskij, Majakowskij i Burluk. Wleźli ci naraz, skończywszy program w swojej kawiarni i zrobili awanturę. Zaczęli wierszami i prozą besztać ordynarnie konkurencję, ale o mało się po pyskach nie pobili. „Gazetę futurystów“ czytałeś?
— Czytałem.
— No i co?
— Nic.
— Jakto nic? Tam mnóstwo nowego...
— Niby co? Sztuka proletarjacka? To samo mówiono o sztuce ludowej, to przecie jedno i to samo hasło... O potrzebie tworzenia nowego życia? To jeszcze kuplecista Jeremjasz żydom wyśpiewywał...
— Ale charakter tego wszystkiego, nowe słowa...
— Nie o nowe słowa idzie, tylko o to, aby słowa miały nowe światło...
— To da nowa technika pisania!
— Nieprawda, to da tylko nowy sposób odczuwania, może głębszy, może płytszy właśnie... U ciebie, Chrobak, wszystko jest w materji. Genjusz polega u ciebie na jakimś „tricku“ technicznym. Wczoraj mówiliśmy o nowych, współczesnych marjonetkach. Ty mówisz, że cała sztuka polega na tem, aby zdobyć tajemnicę, które części lalek są z metalu, a które z drzewa... Jakbyś to wiedział, to jużbyś miał idealny teatr marjonetek. A ja ci mówię inaczej: Z krowich ogonów porób lalki, a jeśli sztuka będzie dobra, będziesz miał idealny teatr...
— Jednem słowem — twojem zdaniem — Hamleta może grać byle kto...
— A nie gra byle kto?
Zaucha z wielką radością spostrzegł, że zabił biednemu Chrobakowi ćwieka w głowę.
Przez dłuższy czas panowało milczenie.
Chrobak był w koszuli, w czarnych, wyświechtanych i obwisłych ztyłu spodniach, grubemi, skręconemi fałdami opadających na bose stopy. Duże, czerwone nogi z podniesionemi w górę wielkiemi, pałkowatemi palcami, wyłaziły z pod spodni jak ogromne ślimaki.
Po ciosie, jaki go spotkał, przyszedł już trochę do siebie, ale minę wciąż jeszcze miał głupią, niewyraźną, zdziwioną, wystraszoną. Chcąc zapomnieć, rzucić się w wir różnych przedsięwzięć, nosił się z planem urządzenia teatru marjonetek, konferował w tym celu z Malinowską, sowieckim komisarzem dla spraw teatralnych, przedewszystkiem zaś namiętnie zajmował się gospodarstwem. W rzeczach żony znalazł parę garnków i mały „Primus“, który mu się nadzwyczajnie spodobał. Na tym „Primusie“ gotował — o ile oczywiście było co gotować. Szczęśliwym nazywał się dzień, w którym mógł dostać trochę ziemniaków i wędzonki.
Manja kucharska Chrobaka była w gruncie rzeczy zbawienną. Pusta kasa nie pozwalała na stołowanie się w „Kole Pań“, chodzili tam już obaj tylko na kawę i z utajoną nadzieją pożyczki. Żyli głównie tem, co Chrobak upitrasił. Ale wiele przyszło im zato wycierpieć od „świetnego Primusa“, który, zdając sobie dokładnie sprawę z decydującej swej roli, strajkował podstępnie i zdradliwie z typowo bolszewicką złośliwością. Cierpiał on mianowicie na chroniczne zatkanie jakiejś dziurki, bez której nie mógł się palić, a tak mikroskopijnej, że w całej Moskwie nie można było znaleźć odpowiednio cienkiej igły. W takich wypadkach Chrobak brał swój „świetny Primus“ za łeb i zakasawszy rękawy, trzymał go całemi godzinami pod wodociągiem, dopóki woda łaskawie dziurki nie przepłukała.
Właśnie teraz nieubrany, nieuczesany i pociągając często tkliwie a żałośnie nosem, stał przy wodociągu, w zgrabiałych już z zimna palcach, trzymając strajkujący „Primus“ pod cienką strugą wody. Dla rozrywki wszczął z Zauchą rozmowę o rzeczach wzniosłych. Zbity trochę z tropu przez towarzysza, pochylił w zamyśleniu czoło, gęsto pokryte głębokiemi zmarszczkami zdziwienia i przez dłuższy czas przyglądał się strudze wody, omywającej czarne kształty maszynki.
— Bo ty niepotrzebnie ulegasz wpływom tych zwarjowanych mistyków — zaczął po namyśle. — Duch, duch i duch, potencja energji twórczej, misterja jakieś, a tymczasem w życiu jest wszystko proste i jasne.
— Chwała Bogu! Przynajmniej jeden się znalazł, dla którego na tym padole niema tajemnic.
— No, tajemnice są, ale tak długo, dopóki się ich nie pozna.
— Czyżby?
— Oczywiście. Masz naprzykład aureolę na obrazach świętych. Myślałby kto, że istotnie święci emanują z głowy jakąś złotą jasność. A tymczasem, jeśli się studjuje sztukę, to się wie, iż pochodzenie tego zjawiska jest bardzo prozaiczne. Oto malarz przestylizował w ten sposób łajna ptasie, jakiemi zwykle okryte były głowy posągów.
— Kto ci to powiedział? — spytał ze złowróżbnym spokojem Zaucha.
— Jakto? To ty nie wiesz o tem? Przecie to powszechnie znana rzecz! Tak wykładał jeden bardzo poważny uczony w Monachjum.
— Boże, co będzie, jeśli naród tych uczonych wygra wojnę! — jęknął Zaucha.
I uniósłszy się na łokciu, już chciał „wlecieć“ na swego towarzysza, gdy naraz Chrobak ryknął uradowany:
— Przepchał się! Przepchał się! Co za świetny „Primus!“ Idealny poprostu! No, teraz ugotuję ziemniaki!
— Twoje szczęście! — uspokoił się Zaucha.
— Powiadam ci, najemy się dziś, jak królowie!
A wyjąwszy z szuflady stołu kawałek wędzonki, położył ją sobie na ręce, plasnął po niej dłonią i ważąc, rzekł z lubością:
— Piękna wędzonka, co?
Perspektywa jakiego-takiego obiadu łagodząco wpływała na humory. Ludzie byli przeważnie niedokarmieni, często wprost głodni, jak wilki. „Burżuj“ otrzymywał zaledwie jedną ósmą część rosyjskiego funta chleba na dzień i funt cukru miesięcznie. Chleba już w sklepach dostać nie można było — tu i owdzie sprzedawano tylko placki kartoflane. Chałwa orzechowa też zniknęła z handlu, sprzedawano zamiast niej jakieś czarne paskudztwo, słodzone lukrecją lub też żelatynowe, barwione „trzęsionki“ na sacharynie. Zaucha nie był smakoszem, ale brak cukru i tłuszczu po pewnym czasie dał mu się odczuwać w zupełnie wyraźny sposób, zaś siły opuszczały go do tego stopnia, iż zaledwie sześć godzin na dobę zdolny był do normalnego życia. Nie nogi już, lecz wszystkie kości bolały go przy chodzeniu, w nocy zasnąć nie mógł z głodu, zaś budził się zlany potem i tak osłabiony, że przez dłuższy czas zwykle leżał bez ruchu, jak martwy.
Nigdy i nigdzie nie myślało się tyle i tak intensywnie o jedzeniu. Cała Rosja bolszewicka rozbrzmiewała bezustanku jednem jedynem słowem „chleb, chleb, chleb!“ Większa lub mniejsza racja chleba decydowała teraz o ludziach. Kartki chlebowe były paszportem, dyplomem urzędniczym, honorowym — wszystkiem. Chleb stawał się skarbem, bogiem, życiem, miłością, źródłem szczęścia i zadowolenia, marzeniem. Jakiś biedny urzędniczyna w Piotrogrodzie, złapawszy żonę i siostrę na tem, że zjadały mu jego porcję chleba — zabił je.
Tak wytworzyła się atmosfera kultur najniższych, atmosfera, jaka przejściowo może być w nędznych obozowiskach Indjan, Eskimosów, czy innych nomadów — atmosfera głodu. Wyjąwszy myśl o jedzeniu, każda inna traciła realną podstawę, nie miała racji bytu. Hasła ideowe zbladły, stały się humbugiem, służącym do wydarcia naiwnym chleba dla siebie. Głód zabił duszę. Zamiast etyki zaczęło się krystalizować coś w rodzaju „Prawa dżungli“, w którem wciąż powtarzało się tylko „będziesz jadł“, „nie będziesz jadł“ i „chleb, chleb, chleb, chleb!“ Tym wabikiem zbudzone, zrywało się w duszach ludzkich chciwe padła ptactwo drapieżne, wychodził z ukrycia zwierz bezlitosny. Obłuda, kłamstwo, zdrada czyhały na każdym kroku. Ludzie lubowali się w nikczemnościach i w podstępnej, okrutnej przewrotności.
Trudno było tem powietrzem oddychać.
Zmącił się, zamglił duchowy pryzmat Zauchy, a kontury widzianych przezeń ludzi stały się nieczyste do tego stopnia, iż biedny, udręczony i przeczulony wygnaniec wolał na nich nie patrzeć. Ile razy przypomniał sobie Popiołkę, zawsze przychodziła mu na myśl jego czarna, niesamowita sylwetka, majacząca groźnie za czerwoną, krwawo-ognistą szybą. Serce bolało go, gdy rozpamiętywał fanatyczne, zawzięte twarze „czarnogwardiejców“ grupy „Topór“. Wzdrygał się na wspomnienie Agnes, podejrzliwie krążył dokoła Piotrowskiego, a nawet piękność pani Luty jakoś przybladła mu, jakby skalana tem wszystkiem niskiem i nieczystem, co się dokoła niej zebrało.
Nic dziwnego, że ogarnęło go wielkie zniechęcenie. Czuł, że dusza jego jest w szponach tragicznego zwątpienia i brak mu już było sił do obrony. Myśl o Polsce dawniej wykrzesywała z niego jakby promień jasny, cudowny, boski. Gdy myślał o Ojczyźnie, widział ją promienną, słodką, uśmiechniętą, różowo-błękitną. Przypomniały mu się wszystkie jej krainy, wszystkie widziane krajobrazy, rzeki, góry, lasy... Teraz mrok gęsty wisiał nad tą ziemią ukochaną, zasnutą ciemnościami jakby na zawsze.
— Co będzie?
Patrzył w głąb serca swego, bo serce zawsze wie wszystko. Ale i tam nie było odpowiedzi.
A na świecie powoli robiła się wiosna. Zaczęły na podwórzach kurzyć „tajałki“, rynsztokami rwały strumienie wody, przetarło się zwolna niebo i stało się blado-niebieskie, coraz dłużej i jaśniej świeciło słońce — tylko, że blask jego nie budził energji, nie rodził nowych sił. Kiełkowała wiosna w przyrodzie, nie w sercach ludzkich i Zaucha, przysiadając na bulwarach w swych codziennych wędrówkach do „Koła Pań“, pierwszy raz w życiu niemal z pogardliwą obojętnością przyglądał się coraz soczystszej zieleni trawników. Tak, tak, z pewnością zakwitnie bez i iwa i biały jej puch znów chmurami popłynie przez wielkie place, ulice, przez aleje kremlińskiego parku, może nawet słowiki nocami śpiewać będą — ale człowiek nie rozkwitnie! W człowieku na długo już złamano wiarę we wszelką wiosnę, na długo oduczono go śmiechu i pieśni.