W żydowskich rękach/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Sielanka
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Sielanka.

Jakkolwiek Bronisia podczas rozmowy w ogrodzie z Walerym, krępowana jego chłodem i angielską sztywnością, nie śmiała przypominać mu dziecinnych zabaw; jednak przypadkiem, mimowoli wygadała się, że po powrocie z klasztoru, najpiérwszy spacer jéj był do stawów w lesie. Po niewczasie spostrzegła się, jak niebacznie zdradziła się przed nim: ale Walery nie zwrócił jakoś na to uwagi, zagadał o czém inném i wzmianka o stawach przeszła niepostrzeżenie, co po trochu i ucieszyło Bronisię. Była pewna, że Walery tego nie słyszał.
Słyszał on jednak dobrze i umyślnie zagadał o czém inném, aby nie tykać drażliwego przedmiotu, o którym rozmowa byłaby go w kłopot wprowadziła.
Ale po kilku dniach, gdy jednostajne życie wiejskie i nudy trapić go zaczynały, przyszło mu raz po obiedzie, gdy leżąc na sofie bawił się puszczaniem kółek z papiérosa — otóż przyszło mu na myśl, że może to i nie źle by było pójść nad stawy, gdzie go się Bronisia pewnie co dzień spodziéwa i poromansować trochę z parafianką. — Byłaby to wcale dobra rozrywka, która go do niczego zobowiązywać nie mogła — i którą porzuci, skoro go bawić przestanie.
Z témi myślami, wybrał się następnego dnia rano ze strzelbą do lasu.
Ranek był prześliczny, świéży, — kroplista rosa... Ale po co ja wam to wszystko piszę, coście już tyle razy pewnie czytali. Któż z was nie czytał o kroplistéj rosie, w któréj łamią się promienie słoneczne, wciskające się w głąb lasu przez sklepienie drzew; — o świéżym żywicznym zapachu lasu szpilkowego, o szemraniu potoków w zaroślach, niezbędnych przy opisywaniu poranku w lesie?
Nie będę więc was nudził długiemi opisami, ani zatrzymywał przy każdéj trawce i kwiatku, by wam kazać wzdychać i zachwycać się jego pięknością i wolę sobie postąpić ze świéżym porankiem tak samo, jak zrobiłem już z nieświéżą Kundusią, t. j. że odeszlę was po bliższe szczegóły do innych autorów, którzy z flamandzką drobiazgowością kreślą podobne rzeczy; albo wygodniéj jeszcze zrobię odwołując się wprost do fantazyji i wspomnień czytelników, bo pewnie mało znajdzie się takich, którzyby choć raz w życiu nie mieli sposobności widzenia jakiego pięknego lasu świérkowego, przeplatanego białą brzeziną, dębami i grabiną, zagęszczonego spodem leszczynowémi krzakami i ostrężyną, między któremi snują się szerokie wstęgi zielonych trawników lub ściéżki wydeptane w różnych kierunkach wśród mchu i borowin. Otóż proszę sobie wyobrazić taki las, złożony ze szpilkowych i liściastych drzew, mający tu i owdzie gęstwiny ciemne, niedostępne prawie, w których jak plamy krwi, czerwienieją muchomory — to znowu łączki i polany słoneczne, pachnące miodem i pełne kwiatów; proszę w tym lesie wyobrazić sobie pana Walerego ze strzelbą na ramieniu, papiérosem w ustach, szkiełkiem na oczach, słomianym kapeluszem na głowie idącego ku stawom i pogwizdującego aryją z „pięknéj Heleny“ o trzech boginiach, a będziemy mieli dość dokładny obraz chwili, miejsca i osoby. — A prawda, zapomniałem całkiem o świérgotających ptaszkach, które się trzepotały wśród gałęzi i strząsały poranną rosę na kapelusz i strzelbę pana Walerego, ale zapomnienie to może daruje mi czytelnik, przez wzgląd, że i pan Walery zapomniał całkiem o tém, choć wybrał się niby to w zamiarze polowania, a tymczasem, zamiast patrzéć w górę po drzewach, rzucał co chwila ciekawe spojrzenia w zarośla, polując tylko na białą sukienkę Bronisi; — oczy jak dubeltówka gotowe były do strzału. Zwierzyna jednak nie pokazała się wśród drogi i pan Walery bez wystrzału doszedł do stawów.
Były to dwa obszerne stawy, gęsto zarosłe sitowiem i szuwarem, otoczone w koło młodym a gęstym lasem sosnowym, który wznosił się amfiteatralnie na pagórkach. Pomiędzy stawem szła szeroka grobla, bujnie porosła wysoką trawą i łopuchami, które całkiem prawie zakryły ściéżkę. Obok grobli na pochyłości pagórka wznosił się ów historyczny dąb, cały spróchniały wewnątrz. — Tu nieraz młodzi ludzie przed ulewą chowali się i jak dwie turkawki w gniazdku, przepędzali parę godzin, słuchając z bijącém sercem, jak burza szalała po lesie trzęsąc drzewami, łamiąc gałęzie.
Pan Walery patrząc teraz w ciemny otwór drzewa, nie mógł się wydziwić, że mógł być kiedy tak skromnym, naiwnym, że siedząc w dębie z nieszpetną dziewczyną, nie pokusił się nawet sprobować, jak smakuje pocałunek jéj świéżych, rumianych ustek. Miał szczérą intencyję przy zdarzonéj sposobności naprawienia tego błędu młodości — i w téj myśli usiadł pod dębem, oczekując przybycia Bronisi. — Czekał z takim spokojem, jak się czeka w restauracyji na kurczę z sałatą, taką miał pewność, że go to nie ominie, że oczekiwana gąska zjawi się — nie dziś, to jutro. — Nie było mu wcale pilno — oczekiwanie było także pewną rozrywką, bo dawało mu jakiś cel, którego mu brakło. Zapalił świéży papiéros — i pogwizdując jakąś wesołą aryjetkę offenbachowską wpatrywał się w błękit nieba, — i zasnął.
Zasnął właśnie wtedy, kiedy od strony Lipczyn na łąkach ukazała się biała sukienka Bronisi. Szła ona ściéżką koło potoku, prosto ku stawom. Może nawet nie w nadzieji spotkania tam kogo, bo nie spieszyła się bardzo — szła więcéj z przyzwyczajenia; miejsce to ciągnęło ją do siebie wspomnieniami i choć nieraz wyszła z myślą przejścia się po wsi lub téż miasteczku, mimowolnie kierowała się w tę stronę — z początku z nadzieją zobaczenia tam kogoś, co na nią pewnie czeka, a późniéj gdy ta nadzieja ją kilka razy zawiodła, szła tylko po to, aby tam być, bo jéj tam było najmiléj. A jednak choć nie spodziéwała się nikogo, lada szelest w krzakach przyspieszał zwykle bicie jéj serca; zarumieniona przymykała powieki, oczekując, rychło Walery odezwie się do niéj. Ale niestety, pokazało się, że to albo szyszka spadająca z drzewa sprawiła ten szelest, albo ptak zerwał się z zarośli i poruszył gałęzie. Nieraz krzak oświecony słońcem złudził ją podobieństwem postaci ludzkiéj. Kto czekał kiedy i nie mógł się doczekać, ten zrozumié jakie ciężkie próby musiało przechodzić zakochane dziéwczątko, nie mogąc doczekać się tego, któremu miało tyle do powiedzenia. Zdawało się bowiem Bronisi, że skoro spotka się z nim w miejscach, gdzie się tak wesoło, serdecznie bawili dawniéj, będą znowu tak swobodni, tak poufali jak wtedy. Niedoświadczone dziéwczę, nie uwzględniało wcale różnicy, jaka zaszła teraz w ich położeniu, nie przyszło jéj nawet na myśl, że schadzka w lesie młodych dzieci inaczéj trochę wygląda, jak kiedy jedno z nich dojdzie do lat dwudziestu, a drugie już szesnaście lat liczy. — W niewinnéj imaginacyji spotkanie takie nie natrafiało na żadne trudności. — Dopiéro kiedy Walery, który zbudzony szelestem jéj sukienki, zerwał się i stanął przed nią, — poznała po rumieńcu, co jéj oblał twarz całą i uszka, po niepokoju, jaki ją ogarnął, — że rzeczywiście dzisiejsze spotkanie niepodobne do tych przed laty. Uczuła, że źle zrobiła, przychodząc tu sama, radaby była uciec, gdyby ją nie wstyd było uciekać i gdyby miała siły, ale zjawienie się Walerego tak ją przestraszyło, że straciła władzę w nogach. Zdawało jéj się, jakby coś przykuło ją na miejscu.
Walery delektował się jéj rumieńcem, zakłopotaniem, zadawalniało to jego próżność, że takie wrażenie wywołał — i przypatrywał się jéj z uśmiechem satyra. — Ten wzrok jeszcze ją więcéj zmięszał i onieśmielił.
— Ja... Ja... zaczęła się tłómaczyć nie patrząc na niego i szarpiąc chusteczkę — nie sądziłam, że pana tutaj...
— A ja spodziewałem się pani — i dlatego przyszedłem, — rzekł Walery, zbliżając się poufale do Bronisi i obejmując ją śmiałem spojrzeniem.
Ton z jakim to mówił, drasnął nieprzyjemnie Bronisię, podniosła na niego oczy ze zdziwieniem.
— Cóż pani mi się tak przypatrujesz? Czy się zmieniłem?
— O, bardzo, odrzekła z naciskiem i smutnie.
Walery spostrzegł, że śmiało rozpoczął i chcąc złe naprawić, odezwał się z udaną czułością.
— Nic dziwnego. Tak dawnośmy się nie widzieli, mogłaś mnie pani całkiem zapomniéć.
— To pan źle o mnie myślisz.
— Czy tak? — zapytał ucieszony i ośmielony naiwną szczerością Bronisi, zbliżył się do niéj. W tém wśród zarośli coś zaszeleściało. Bronisia obejrzała się z trwogą w tę stronę i rzekła:
— Ktoś nas podsłuchuje.
— Ktożby mógł podsłuchiwać? Któż mógłby być tak ciekawy?
— Ja nie wiem; ale boję się czegoś.
— Kogo? — spytał łagodnie i znowu przysunął się bliżéj i wziął ją za rękę, chcąc tém dodać jéj odwagi. Nie broniła mu tego, owszem w uczuciu trwogi, jaka ją obejmowała, ścisnęła konwulsyjnie dłoń jego i przygarnęła się ku niemu. Walery korzystał z położenia i nachylił się ku niéj, usta jego już miały dotknąć jasnéj główki, gdy nagle z krzaków wysunęła się kobieta o czarnych oczach, ogorzałéj twarzy, okryta brudnemi płachtami i dzikim, bezczelnym, śmiechem spłoszyła zakochanych.
— No, całuj, całuj, jasny paniczku lękliwą synogarliczkę, pobaw się nią, a kiedy cię znudzi, rzucisz na śmiecisko — wy to umiecie, o! umiecie.
Walery prędko opamiętał się z pierwszego wrażenia, jakie na nim zrobiło niespodziane zjawienie się téj kobiéty — i postąpiwszy ku niéj groźnie spytał:
— Czego tu chcesz czarownico?
— Przyszłam spytać jasny panie, — odrzekła drwiąco — czy nie trzeba będzie zawołać księdza ze stułą, bo potém toby cię kijem nie napędził do tego. — Ja was znam.
— Wynoś się ztąd, bo... — chwycił gwałtownie za strzelbę i zmierzył ku niéj.
Ale kobiéta nie cofnęła się ani kroku — urągającym wzrokiem kłóła zapérzonego i wyzywała go.
— Nie strzelisz jasny panie, nie strzelisz, bo byś się przesiedział w kryminale, a tam nie bardzo wygodnie dla takiego jak ty gagatka. Wsadziliby jak prostego chłopa, nie pomogłoby ci żeś ty jasny pan i że masz takiego mądrego ojca.
Waleremu brakło cierpliwości. — Odwrócił strzelbę kolbą do góry i zamierzył się na kobietę, ale ta zręcznie wywinęła się przed uderzeniem i chowając się za drzewo wołała:
— Rozpuść skrzydła turkaweczko i odlatuj póki cię jastrząb nie pochwyci, nie pokrwawi serca. — Leć, leć póki czas.
— Pójdziesz ty mi ztąd, stara wiedźmo — odezwał się z tyłu jakiś szorstki, gruby głos. Kobiéta obejrzała się na mówiącego i w jednéj chwili wsunęła się w krzaki i znikła bez śladu.
Gajowy, bo to on nadszedł właśnie, złożył się i strzelił w tę stronę, gdzie uciekła. Chwilkę nadsłuchiwał — nic się nie odezwało, nawet szelestu żadnego słychać nie było. Kobiéta jakby pod ziemię się skryła.
— Kto to była ta czarownica? — spytał Walery gajowego.
— A to z przeproszeniem łaski pańskiéj — to ta szelma cyganka, Łasiówna z Leśniczówki, co to z nią mamy tyle kłopotu.
— Wszak proces już skończony. Czemuż jéj dotąd nie wypędzono ze wsi?
— To nie tak łatwo, proszę łaski wielmożnego pana — to dyjabeł nie kobiéta. Właśnie przyjechała komisyja ze rządu, co odbierze jéj grunt i dlatego przyszedłem po jaśnie wielmożnego pana.
— Zaraz przyjdę.
To powiedziawszy, odwrócił się ku Bronisi, która przez cały ten czas stała jak zesztywniała, i zcierpła z przerażenia. Dotąd nie mogła opamiętać się i przyjść do siebie.
— Przestraszyła panią ta baba — ta niegodziwa. — A pani jesteś tak wrażliwą. Uspokój się pani.
— Każ pan temu człowiekowi odprowadzić mnie do wsi.
— Pani już chce odchodzić?
— Tak.
— W takim razie pozwoli pani, że sam ją odprowadzę.
— Nie, nie — zawołała żywo — on, — dodała wskazując na gajowego, który stał opodal czekając na rozkazy.
Nie był to człowiek, mogący budzić wielkie zaufanie, piegowata twarz, rude wąsy, co jak miotły stérczały, pomimo że je ciągle rękami głaskał i wzywał do posłuszeństwa, jasno-niebieskie, chytre, a przenikliwe oczy, osadzone głęboko w czarne rzęsy, ruchy służbistego dworaka gotowego do każdéj usługi, nie mile zalecały go oku. Mimo to Bronisia wiedziona więcéj instynktem, jak rozumem, uważała go za stosowniejszą eskortę dla siebie. Słowa cyganki przejęły ją jakąś niewysłowioną obawą do Walerego.
— Więc odprowadzimy panią obaj, będzie nam bezpieczniéj — dodał drwiąco.
— Chodźmy więc — rzekła Bronisia i postąpiła żywo na przód. Walery szedł obok niéj, a gajowy pozostał nieco w tyle. Bronisia milczała i przyspieszała kroku, dopiéro gdy się wydostali z lasu na otwarte pole, uczuła się spokojniejszą i rozmowną. Walery spostrzegł tę zmianę i zauważył złośliwie:
— Jak widzę, pani humor zależy od miejscowości. — Las nie bardzo korzystnie na panią oddziaływa.
— Rzeczywiście nie mogę pojąć, co mi się stało — rzekła Bronisia wesoło i śmiała się sama ze swojéj przesadnéj obawy, która ją teraz całkiem opuściła; to ta cyganka tak mnie przeraziła.
— Drugi raz jéj się to nie uda. Każę ją wypędzić ze wsi, żeby nie psuła pani przyjemności spacerów. Bo spodziéwam się, że panią ten wypadek nie odstraszy od téj leśnéj ustroni. Dawniéj, o ile sobie przypominam, lubiłaś pani to miejsce.
— I teraz je lubię, równie jak dawniéj.
— W takim razie, nie tracę nadzieji, że będę miał przyjemność spotkać panią.
— Ale pan tak daleko idziesz ze mną. — A pana tam potrzebują. Żegnam pana — mam i tak już niedaleko do domu.
— Nie odpowiedziałaś mi pani na moje pytanie.
— Więc do widzenia — rzekła zarumieniona i wstydząc się tego, co powiedziała, pobiegła szybko w górę i znikła za łanem zboża.
Walery popatrzył za nią, potém zwrócił się do gajowego i spytał:
— Marku — czy komisyja zajechała przed pałac?
— Nie, proszę łaski wielmożnego pana. — Prosto na Leśniczówkę.
— Więc chodźmy tam. — Którędy najbliżéj?
— O! tędy, proszę łaski pana, brzegiem lasu — odrzekł Marek, zdejmując czapkę i wskazując pokornie drożynę wydeptaną przez łąkę.
Walery przyśpieszył kroku — by stanąć prędzéj na miejscu, gdzie miał wystąpić w zastępstwie swego ojca, który przed dwoma dniami wyjechał do Wiédnia, wezwany tam telegramem. Walery w czasie jego nieobecności wprawiał się w roli przyszłego dziedzica, szczególniéj tam, gdzie mu to przychodziło bez trudności, — bo Walery nie lubiał się zbytecznie trudzić. Wystąpienie wobec komisyji, nie należało do trudnych obowiązków, a dawało jakąś rozrywkę, dlatego to Walery tak skwapliwie wziął tę sprawę do serca i chciał osobiście być przy egzekucyji wyroku.
Po kwadransie drogi, stanął na miejscu — koło Leśniczówki.
Miejsce to leżało na granicy Lipczyn i Zagajowa za potokiem, osadzonym wikliną i olchami, na wzgórzu i wchodziło klinem między dwa lasy, a zawiérało kilkanaście morgów ornego pola. Kiedyś na tém polu stał domek leśniczego, w szwajcarskim guście, ztąd nazwa tego miejsca. Dziś z leśniczówki nic nie zostało, prócz téj nazwy. Zamiast szwajcarskiego domku, stała nad urwiskiem, przy ujściu do potoku chata, a raczéj lepianka z chrustu i gliny, a koło niéj kilka ilin i dzikich jabłoni.
Pomimo pięknego położenia, miejsce to miało w sobie coś ponurego i nie miłego, wyglądało jak liszaj na zdrowém ciele, bo historyja jego mieszkańców wycisnęła na niem swoje szpetne ślady i splugawiła jego cichą sielankę. — Grunt ten bowiem i chałupa należały do Łasiów, a raczéj oni przez lat dwadzieścia opiérali się ze dworem o przesadzenie go. Ztąd był on polem ciągłych utarczek — dwór nie pozwolił Łasiowi uprawiać go, a Łaś a raczéj córka jego, groźbami, przekleństwami, nie dopuszczała dworskich do zajęcia gruntu. — Napróżno Czujko groził nieraz czeladzi wydaleniem ze służby, jeżeli nie spełnią jego woli, to zachęcał datkami i wódką, — nic nie skutkowało na zabobonnym ludzie, który wierzył, że cyganka ma nie czyste siły na swoje usługi i może złe wyrządzać. Temu zabobonnemu przestrachowi zawdzięczała cyganka, że dotąd siedziała na gruncie pomimo wyroków sądowych. Ale tylko siedziała, bo użytkować z gruntu nie mogła. Co trochę zasiali zboża lub kartofli, to Czujko sprowadził żandarmów, napędził ludzi i kazał zniszczyć zasiewy. W skutek tego pole leżało odłogiem, zielska wszelkiego gatunku bujnie rosły na niém, a między niémi najwięcéj wybujały kolczate osty. Gdzie niegdzie wśród zielska kępki owsa, krzaki pojedyńcze ziemniaków lub bobu kryły się jak przemytnicy.
Chata również odpowiadała temu zniszczeniu. W jednéj połowie była już rozwalona i przegniła. Stać się to musiało już dawno, bo mchy i pokrzywy rozrosły się bujnie nad temi resztkami domu. Druga połowa trzymała się jeszcze jako tako, podparta drągami. Przykrywał ją dach łatany wiechetkami słomy w różnych czasach, to téż kiedy jedne już zczerniały i spadały, drugie połyskiwały jeszcze w słońcu złocistym połyskiem. Wiechetki te kładzione nierówno, według tego gdzie się potrzeba pokazała, przez co na dachu potworzyły się pagórki, rowy, jak na czuprynie nierówno strzyżonéj. Gdzieniegdzie wiatr oderwał kawałek strzechy i odsłonił krokwie i łaty okopcone od dymu, które wyglądały jak żebra padliny. Cała ta część domu, nie wiadomo, czy wskutek zbyt ciężkiego poszycia, czy od wiatru, czy od starości, skrzywiła się, a wskutek tego drzwi zalepione obrazkami i okienka złożone z kawałeczków szkła tłuczonego, przybrały kształty skośnych czworoboków.
Może cyganów staćby było na porządniejsze utrzymanie, bo cyganka zarabiała nie mało grosza wróżeniem, zażegnywaniem i lekami, — ale dwór nie pozwoliłby pewnie stawiać na gruncie, który uważał za swoją własność, a gdzieindziéj stawiać nie chcieli, by nie stracić prawa do gruntu. Chałupa była ich własnością, więc jakkolwiek dziedzic wygrał grunt, ruszyć ich nie mógł, — to téż siedzieli jak psy na śmieciach, warcząc na tych, co zbliżać się chcieli. Wynagrodzenia za chatę przyjąć nie chcieli — spalić nikt nie śmiał i tak siedzieli lata procesując się, a lud wiejski, dlatego że nie lubił dziedzica, trzymał stronę cyganów i skrycie im pomagał w tym oporze przeciw dworowi. Aż w końcu przebrała się cierpliwość u Czujki — pomimo, że miał inne ważniejsze sprawy na głowie, zabrał się na seryjo, aby raz skończyć z cygańską rodziną; w tym celu wyrobił sobie pozwolenie rozebrania lub zniszczenia chaty, by grunt oswobodzić i zająć go pod uprawę. Wysłano z tém sędziego na miejsce i przydano mu do pomocy pachołków. Komisyja ta zajechała wprost na Leśniczówkę i oczekiwała właśnie przybycia dziedzica.
Nadzwyczaj przykry widok przedstawiało to miejsce. Ci urzędnicy sądowi w mundurach, parobcy z pługami i siekiérami, których gwałtem spędzono ze dworu, paru oficyjalistów — wszyscy ci wyglądali jak oprawcy, robiący przygotowania do egzekucyji. Chałupka wyglądała jak rusztowanie — brakowało tylko skazańców. Łasia jak wiémy nie było, siedział jeszcze w kryminale, w śledztwie, a cyganki nigdzie odszukać nie można było. Zwyczajem praktykowanym dziś często przez chłopów, schowała się przed komisyją, aby tym sposobem przewlec sprawę. Posłano wójta i przysięgłego aby ją odszukano. Właśnie wrócili donosząc, że jéj nigdzie znaleźć nie mogą, gdy z lasu wyszedł młody dziedzic i gajowy. Ludzie wiejscy z poza chat i krzaków przypatrywali się temu, bojąc się zbliżyć by ich na świadków nie pociągnęli.
Walery zbliżył się do sędziego i przedstawiwszy mu się w charakterze dziedzica zażądał rozpoczęcia egzekucyji.
— Nie ma jeszcze drugiéj strony — odrzekł urzędnik — posyłaliśmy za nią, ale nigdzie jéj znaleźć nie można było.
— Ukryła się w lesie, ja i gajowy widzieliśmy ją przed chwilą.
— Ona tak zawsze robi — dodał gajowy.
— Cóż więc zrobimy — spytał urzędnik.
— Każ pan burzyć chatę, a jestem pewny, że ona się tu wnet zjawi.
— To nie będzie po formie.
— Biorę to na siebie.
— Ha, kiedy tak...
Zwrócił się do wójta i przemówił urzędowym głosem:
— W imieniu prawa rozkazujemy wam wójcie zburzyć tę chatę. — Tu wskazał laską na chatę.
Na tak energiczną przemowę, wójt flegmatycznie podrapał się po głowie, spojrzał na czeladź dworską, jakby radząc się jéj i nic nie powiedział.
— Słyszeliście? — Ja, urzędnik rozkazuję wam. Jeżeli nie spełnicie rozkazu, będziecie odpowiedzialni za wszystko.
Biédny urzędnik, aż na palcach podniósł się, aby uwydatnić lepiéj urzędniczą powagę, ale i to jakoś nie wiele pomogło.
— Ta cóż ja poradzę, jak ci nie chcą, — tłumaczył się wójt, pokazując na parobków, którzy stali nieruchomo patrząc w ziemię.
— Powinieneś dać przykład! Weź siekiérę i rąb pierwszy. — Słyszysz.
Wójt poruszył się, ale nie spełnił rozkazu.
Ten milczący opór począł już irytować Walerego. Zwrócił się do parobków i zawołał podniesionym głosem:
— No! prędzéj.
Parobcy się niby poruszyli, ale żaden nie zdecydował się spełnić woli dziedzica. Wtedy gajowy, chcąc się przysłużyć panu, wyrwał jednemu z nich siekierę, przystąpił do chaty i uderzył silnie w okno.
Brzęk stłuczonego szkła, rozległ się wśród grobowéj ciszy panującéj w około. W téj chwili z lasu wypadła cyganka, z rozłożonémi szeroko rękami, rozwianym włosem, biegła jak szalona przez pole do chaty — rzuciła się wściekła do gajowego i wyrywając mu siekiérę, stanęła przed nim w pozycyji obronnéj.
— Waruj psi synu — krzyczała, pieniąc się i trzęsąc z gniewu — z daleka od mojéj pracy, bo ci łeb rozpłatam. To moje, moje, rozumiész, a kto się tknie, tego pan Bóg skarze za moją krzywdę do siódmego pokolenia. Co urąbiecie z téj chaty, to będzie na waszą trumnę.
Wściekłość jéj przechodziła w szaleństwo. — Wyglądała jak furyja z obłąkanemi, dzikiemi oczami, rozczochraną głową i opalonemi piersiami, które pod rozdartą koszulą wisiały jak brudne worki, puste worki. Głos jéj był ochrypły, ale donośny, grzmiący. Grupy wieśniaków wysuwały się z za chat i zarośli i przysuwały się coraz bliżéj.
— Wziąść tę babę i związać — krzyknął urzędnik na pachołków i dla przykładu postąpił naprzód ku niéj z podniesioną laską. Cyganka chwilowo umilkła, zbladła ze strachu i skuliła się pod zamachem laski, jak pies, co przysiada, ale wnet zerwała się z ziemi jak zraniona wilczyca, wyszczérzyła zęby i wrzasnąwszy:
— Co, ty psie będziesz ich szczuł na mnie? — rzuciła się ku niemu i uderzyła go tak silnie siekiérą, że gdyby nie był zasłonił się ręką, pewnieby dzisiejsza czynność jego była już ostatnią. Ręka odebrała to, co przeznaczone było głowie. Urzędnik jęknął z bólu i zalany krwią opadł na ziemię.
— Chwytajcie zbrodniarkę — zawołał Walery groźnie.
Parobcy, wójt i dwóch pachołków rzuciło się na cygankę, ale ta oganiając się i zasłaniając siekiérą, wymknęła się zręcznym skokiem z pomiędzy nich i szybko poczęła uciekać do lasu. Nim ją chwycić zdołano, skryła się w gęstwinie niedostępnéj.
Tymczasem Czujko, gajowy i pozostali pachołcy, zajęli się ratowaniem sędziego. Obmyto ranę, która pokazała się mniéj niebezpieczną, niż w pierwszéj chwili przypuszczano: cierpiał jednak wielki ból, bo kość była nadwyrężoną. Zbandażowano rękę na prędce, posłano po wóz do dworu i odwieziono tam rannego.
Wskutek tego wypadku, zburzenie chaty odroczono na późniéj.
Niebawem posterunek żandarmeryji dostał polecenie szukania cyganki i dostawienia jéj do kryminału. Przepadła jak kamień w wodę. Byli tacy, którzy utrzymywali, że ukrywa się w okolicy, że ją widziano to na jarmarku jakimś, to o zmierzchu koło stawów, — ale wieści te nie potwierdzały się. Były one raczéj utworem fantazyji ludu który cygance przypisywał moc cudowna, a nawet możność uczynienia się niewidzialną. To pewna, że znalazła jakąś bezpieczną kryjówkę, kiedy czujność władz policyjnych w żaden sposób wytropić jéj nie mogła.
Ta sprawa z cyganką zajmowała Walerego przez dni parę tak dalece, że zapomniał zupełnie o przyobiecanéj schadzce koło stawów i nie pokazał się tam wcale.
Ale i Bronisia także się nie pojawiła — a ta wstrzemięźliwość jéj wynikła po części, że przykre wspomnienia cyganki, nie zatarły się w jéj pamięci i przejmowały ją jakąś niewytłumaczoną trwogą, która więcéj czuła niż rozumiała, a po części i wskutek rad Kundusi.
Ta bowiem, skoro jéj Bronisia wyspowiadała się ze wszystkich szczegółów tyczących się spotkania z Walerym, zrobiła jéj uwagę, że nie wypada aby panna dorosła schodziła się sam na sam w lesie z młodym człowiekiem, choćby konkurentem, że wprawdzie książki na to pozwalają, ale obyczaj staropolski gani takie romansowe wybryki, — że jeżeli chce koniecznie w sielankowy sposób porozumiéć się z Walerym, to pójdą obie na spotkanie się z nim i to dopiéro za dni kilka, aby zatęsknił trochę i nauczył się przez to bardziéj cenić wartość ukochanego przedmiotu.
Stanęło tedy na radzie poufnéj, że pójdą do lasu aż po odjeździe pana Radoszewskiego, który wybiérał się w drogę po niedzieli.
Odjazd jego nastąpił we środę, z przyczyn nader ważnych, przynajmniéj Radoszewski uważał je za takie. Miał bowiem najprzód pojechać do swego szkolnego kolegi, który zabiérał się właśnie do obchodzenia jubileuszu swego kapłańskiego zawodu. Radoszewski uważał sobie za rzecz sumienia i obowiązku być na téj uroczystości. Następnie miał oddać kilka wizyt odleglejszym znajomym, którzy byli łaskawi dom jego nawiédzić. Grzeczność nie pozwalała nie być u nich. Daléj czekał go sąd polubowny, na który go wezwano jako superarbitra, potém kilka poufnych narad o kwestyjach kraju, a w końcu sejmik przedwyborczy. Były to według pojęcia Radoszewskiego sprawy wielkiéj wagi, których nie można było zaniechać, bo sprawy publiczne przedewszystkiem. Habe zaopatrzył go na tę wyprawę w trochę pieniędzy, i do tego jeszcze uwolnił go od troszczenia się o gospodarstwo. Radoszewski więc odjechał z lekką głową.
Kundusia zaopatrzyła bryczkę jego w faseczkę bigosu, parę buteleczek starego miodu, flaszkę anyżówki, na zakrapianie po drodze robaka, trochę wędlin i pierników. Radoszewski zaś naładował kapciuszek tytuniem, ucałował i pożegnał Bronisię, polecając ją opiece Boskiéj i Kundusi; téj ostatniéj zostawił cudowny krzyżyk od gradu, który dostał w spuściźnie po dziadku — i spokojny, że dopełnił wszystkich obowiązków katolika, ojca i gospodarza, przeżegnał się na bryczce i krzyknął:
— Wio! Mateuszu w imię Boże!
Przedtém jeszcze ekonom musiał poodpędzać wszystkie baby koło dworu, by która przypadkiem nie przeszła drogi jadącemu panu, a szczególniéj, broń Boże, z próżnemi konewkami, bo Radoszewski był niesłychanie zabobonny i jadąc w drogę uważał, by mu zając drogi nie przebiegł, ani baba z próżnemi konwiami, a za spotkanym księdzem rzucał co rychło słomę lub szpilki dla zażegnania nieszczęścia. Innych sposobów nie szukał na odwrócenie nieszczęść, które mu zagrażały i gęstniały nad jego domem jak gradowe chmury.
Po jego wyjeździe, Kundusia miała kłopot z Bronisią, by ją nakłonić do odłożenia spaceru do lasu na dzień następny. Dziéwczę stęskniło się za waletem kierowym i rwało się jak słowik do lasu. Kundusia zabawiała ją jak mogła i umiała, to opowiadała jéj kilka zajmujących epizodów ze swéj pamiątkowéj książki do nabożeństwa, to uczyła robić w palcach gwiazdki z bawełny, które pozszywane mogły stanowić piękną poszewkę na jasia i służyć kiedyś na prezent dla kogoś. Ten ostatni argument, skłonił roztargnioną Bronisię do większéj uwagi, chciała uczyć się, żeby kiedyś walet kierowy mógł spać na gwiazdkach, utkanych przez nią.
Wieczorem Kundusia kładła jéj oprócz kabały, wszystkie pasyjanse, jakie znała, na intencyją jutrzejszéj wycieczki do lasu; kładła napoleońskiego, koronę, warkocz, krzyż, wachlarzyki, piramidkę, cztérdziestkę, jedenastkę, podkładanego, sympatycznego — i wszystkie prawie bardzo pomyślnie wypadały.
Trudniéj było przebyć noc. Usnąć nie mogła dla natłoku przeróżnych myśli do głowy, myśli smutnych i wesołych naprzemiany. Co przeszło dziewczęciu przez myśl w téj bezsennéj nocy, tego nie umiałbym wam opisać należycie, słowa skarykaturowałyby może te przecudne obrazy w młodéj wyobraźni snute, jak owe czarodziejskie przędziwa z tęczy, mgły i złotych promieni, które za dotknięciem ręki człowieczéj, zmieniają się w brudną pajęczynę. Jest to osobny świat do którego, aby módz wejść, trzeba znać cudowne zaklęcia, jakich uczy młodość i miłość. Do tych dwóch czarodziejek odsyłam tych, co chcieliby znać marzenia Bronisi z księżycowéj nocy. Ja od siebie dodam tylko, że kiedy po północy kury na basztach zatrzepotały skrzydłami i odzywać się poczęły, jak szyldwachy nocne, Bronisia jeszcze nie spała.
A kiedy potém na chwilę zdrzemnęła się, to się jéj śniły takie okropności, że aż spotniała we śnie z trwogi niezmiernéj. — Śniło się jéj naprzykład, że się spóźniły do lasu z Kundusią i nie zastały już Walerego. To znowu że go widziała chodzącego w rozpaczy i załamującego ręce, że jéj tyle czasu nie widział, że chciała pocieszyć go i zawołać na niego, ale nie mogła dobyć głosu z piersi, chciała biedz ku niemu, ale spotykała różne zapory po drodze, jakieś ogromne drzewa leżące na ziemi, wśród których nogi jéj plątały się, — to znowu jakieś szerokie wody i nie mogła w żaden sposób dostać się do stawów.
Sen ten męczył ją bardziéj, niż najdłuższe czuwanie i dlatego rada była, gdy się przebudziła. — Głowę miała ciężką i rozbolałą.
Na niebie ledwie trochę bielić się zaczynało zaranie. Bronisia nie mogła już doleżéć i zerwała się z pościeli. Kundusia zdziwiła się nie mało, gdy otworzywszy oczy ujrzała ją już prawie ubraną. Kukułka na zegarze wykukała czwartą.
— A ty czemu tak rano się zerwałaś? — spytała zaniepokojona.
— Nie mogłam spać. Głowa mnie boli.
— Głowa? — Poczekaj gołąbeczku, zaraz my na to poradzimy.
To powiedziawszy zaczęła się prędko ubiérać i niebawem zabrała się do przyrządzenia lekarstwa. Była to rzecz bardzo niewinna, woda lewandowa i skórki razowego chleba maczane w occie. Tém obłożyła skronie i czoło Bronisi. Środek ten uważała za niezawodny bo wyczytała go w staréj księdze pana Radoszewskiego, noszącéj tytuł: „Klucz do skarbca ekonomji ziemiańskiéj.“ Dla Radoszewskiego księga ta była prawdziwym skarbem i poradnikiem w wielu rzeczach, a i panna Kunegunda nieraz zaglądała do niéj, szukając rady na różne sekretne dolegliwości i ułomności natury. Także za poradą „ekonomji ziemiańskiéj“ zaleciła potém Bronisi wymyć się mydłem z dragantu moczonego w różanéj wodzie i z mączki jęczmiennéj, jako téż białka i krochmalu. Miał to być doskonały środek na płeć piękną. Kundusia używała go od lat kilkunastu, a lubo płeć jéj mimo tego środka, coraz podobniejsza się stawała do zwiędłego ziemniaka, mimo to wierzyła skrycie w mydło z dragantu, jako środek upiększenia płci.
Bronisia znała dobrze tę słabość Kundusi i dlatego nie sprzeciwiała się jéj zupełnie, umyła się cudowném mydłem, co bardzo odświéżyło jéj płeć, jak utrzymywała Kundusia, potém włożyła niebieską sukienkę — nie bez ukrytéj myśli — i staranniéj niż kiedykolwiek splotła jasne warkocze.
Całe to ubiéranie, jakkolwiek odbywało się z umysłu powoli, wraz z pacierzem i śniadaniem nie zabrało wiele czasu. Kundusia więc zaproponowała pójście na mszę ranną. Chciała wysłuchać mszy ś-téj na intencyją dzisiejszego dnia, który miał być dniem ważnym dla jéj wychowanki. Kundusia bowiem postanowiła pomówić dziś na seryjo z panem Walerym, wybadać jego zamiary i ośmielić go do formalnego oświadczenia. Kundusia wiedziała z doświadczenia, że odwlekanie i brak decyzyji w takich przypadkach, odwléka często sprawę na długo. Totéż modliła się gorąco do serca Jezusowego i opieki Boskiéj, by Bronisia nie potrzebowała tak długo, jak ona, czekać na spełnienie życzeń serca swego, — a Bronisi poleciła odmawiać modlitwę do świętego Józefa patrona oblubieńców.
Tak wzmocnione na duchu wróciły do domu — a w parę godzin potém, skoro tylko rosa dostatecznie oschła na łąkach, wybrały się do lasu.
Dochodząc do łąk, które dzieliły las od ornego pola, gdzie się ciągnęła właśnie granica Zagajowa i Lipczyn, spostrzegły ze zdziwieniem wielu ludzi, snujących się i stojących w różnych punktach. Jedni stali przy zatkniętych w ziemię białoczerwonych chorągiewkach, inni kładli coś jak łańcuchy lub powrozy na ziemi, albo zabijali w łąkę łaty drewniane, spojone w kształcie dużéj litery A. Łat takich stérczało już dużo w równéj liniji na całéj przestrzeni, jak daleko okiem zasięgnąć można było i tworzyły razem jakby krokwie dachu, który miał przykrywać ziemię. Pod dużym, białym parasolem stał jakiś mężczyzna w palonych butach, żółtéj marynarce i słomianym kapeluszu i coś mierzył czy rysował na małym stoliku o trzech nóżkach. Co chwila przykładał on lunetę do oczów i dawał rozkazy ręką, a wtedy cały zastęp ludzi, palików i chorągiewek kierował się podług ruchów jego ręki i posuwał się naprzód, coraz daléj, obejmując coraz to większą przestrzeń ziemi w swoje posiadanie.
Robiło to zdaleka wrażenie mrówek, poruszających się wzdłuż jednéj liniji tam i napowrót, idących i wracających z ciężarkami i bez ciężarów.
Nim nasze niewiasty — chciałem powiedzieć panny — doszły do ściéżki, która przez łąki, wzdłuż rowu prowadziła do lasu — już cały zastęp tych ludzi pracujących, posunął się w głąb lasu i to właśnie ku owemu spróchniałemu dębowi, który był owym głównym celem dzisiejszego spaceru Bronisi.
Można więc sobie wyobrazić, jak przykre wrażenie zrobił na niéj widok ludzi obcych, w miejscach, które dotąd uważała prawie jako wyłączną swoją własność, bo oprócz niéj i Walerego, rzadko kto chodził w te ustronne miejsca. Były one dla niéj rodzajem gaju świętego; to téż wejście ludzi obcych oburzało ją, wydawało jéj się to zbezczeszczeniem, świętokradztwem. Z tém uczuciem religijnego prawie oburzenia i zgorszenia, weszła do lasu kierując się ku stawom. Ale tu gorsza jeszcze czekała ją niespodzianka.
Nad stawami, w odległości kilkudziesięciu kroków ujrzała kilku ludzi, którzy powrozami naginali ku ziemi podciętą nadwiślańską rozłożystą topolę. Nieco daléj inni obrabiali siekiérami inne drzewo leżące już na ziemi, a koło ognia, przy którym stały garnki z warzywem, uwijał się żydek jakiś i naléwał wódkę robotnikom.
Bronisia nie mogła wierzyć własnym oczom, zdawało jéj się, że to jakiś sen gorączkowy męczy ją takim okropnym widokiem. Przetarła oczy, jakby się przebudzić chciała i spojrzawszy na Kundusię wzrokiem zranionego gołębia, spytała ze ściśnionem sercem:
— Kundusiu! Co to wszystko znaczy?
Kundusia ruszyła podobnie ramionami, nie wiedząc co powiedziéć. I ona nie mogła zrozumiéć, co znaczy ten najazd obcych ludzi. — Czas jakiś stały obie, jakby zaczarowane zgrozą na miejscu, aż Bronisia widząc padającą, z trzaskiem topolę, pod którą tyle miłych, rozkosznych chwil spędziła, krzyknęła rozpacznie, jakby widziała trumnę z drogą jéj sercu osobą, spuszczaną do grobu, — i nie mogąc powstrzymać swego oburzenia, poskoczyła ku robotnikom z namarszczonem czołkiem, gniewnemi oczami i poczęła ich łajać.
— Kto wam pozwolił — zawołała — rąbać i psuć te drzewa?
Robotnicy popatrzyli na mówiącą ze zdziwieniem, a niektórzy z nich wybuchnęli głośnym śmiechem, — który uraził naszą panienkę. To téż ustroiła jeszcze poważniejszą minkę i spytała się robotników:
— Który tu z was jest ze dworu zagajowskiego?
— Nie ma tu żadnego takiego. — Była odpowiedź.
— Więc jak można niszczyć te drzewa bez pozwolenia dworu?
— Dwór nie ma już nic do tego, panienko — odezwał się najbliżéj niéj stojący robotnik — ten grunt zakupiono pod koléj.
— Jakto? tędy pójdzie koléj? — spytała Bronisia.
— Tak, tak. Roboty już się rozpoczęły.
Bronisia pobladła. Ta wiadomość ostatnia zrobiła na niéj wrażenie przygnębiające, jakby jéj odebrano coś najdroższego — na zawsze. Z tém ustroniem przyzwyczaiła się łączyć wszystkie swoje marzenia; ile razy myślała o Walerym, zawsze go sobie nie wyobrażała inaczéj, tylko w otoczeniu tych drzew poważnych, w téj ciszy leśnéj. Teraz skoro się dowiedziała, że koléj ma zniszczyć te miejsca, przeistoczyć je i zatrzéć drogie dla niéj ślady — zdawało jéj się, że wraz z témi drzewami odbiérają jéj szczęście, miłość Walerego, wszystko — i uczuła w sercu przerażającą pustkę.
Miała żal do tych ludzi, którzy burzyli z tak zimną krwią i brutalnie, sielankę jéj młodości, a szczególniéj oburzała się na figurę w żółtéj marynarce, którą uważała za głównego sprawcę, tego spustoszenia swego raju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.