W żydowskich rękach/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Ludzie z przeciwnych biegunów
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Ludzie z przeciwnych biegunów.

Słońce już dość wysoko stało na lazurowém niebie, a w lipczyńskim dworze jeszcze było cicho — żadnego ruchu, żadnego życia. Była to niedziela. Goście bardzo późno się rozjechali wczoraj, gospodarz spał w najlepsze, służba także powiększej części spała, a przed gankiem czekało kilkunastu chłopów i bab wiejskich na wypłatę kwitów. Niektórzy nie mogąc się doczekać, odeszli na ranną mszę do kościoła i wrócili a dziedzic jeszcze nie pokazał się na ganku. — Zamiast niego wyszedł ekonom i oświadczył ludziom, że dziś wypłaty nie będzie, bo pan słaby. — Niezadowoleni chłopi odeszli z kwitkiem, mrucząc i narzekając, a że jaki taki potrzebował pieniędzy na jutrzejszy jarmark, więc od dworu poszli prosto do karczmy prosić Haby o wypłatę kwitków, rozumié się ze stratą. — Byli już przyzwyczajeni do tego, to nie pierwszy raz odprawiano ich z niczém ze dworu i musieli zawsze prosić Haby o tę przysługę; bo przysługą nazywał Habe to, że zarobił na nich blizko trzecią część wartości kwitów.
Ale tym razem Habe nawet takiéj kosztownéj przysługi zrobić im nie chciał pomimo próśb i lamentów.
— To co wam to szkodzi — zapłaćcie, prosił jeden chłop — my przecie nie chcemy darmo. Potrąćcie sobie procent za czekanie, a dziedzic przecież odda wam. — Ta to uczciwy pan.
— Uczciwy to prawda ale nic nie ma, a raczéj ma długów po uszy. — Co mnie z tych kwitków waszych — to kawałek papiéru, za który nikt mi nic nie da, bo dziedzic nie ma kredytu. I co ja potém biédny żyd będę robił z temi papiérkami — hę?
Chłopi zaczęli się skrobać po głowach zafrasowani, postąpili żydowi procentu i znów prosić zaczęli. Żyd jednak był twardy, nie chciał wcale wypłacać kwitków: dopiéro gdy mu przyrzekli, że każdy z nich wyjdzie mu w żniwa do roboty po dwadzieścia pięć krajcarów i to wtedy kiedy on ich zażąda, zdecydował się zrobić im tę grzeczność. Ostrożny żyd zrobił tę umowę zaraz przy świadkach i na piśmie, a za to wypłacił im kwitki w całości. Chłopi byli uradowani, że tak dobry interes zrobili bo wiedzieli, że Habe nie miał wiele pola — nie duża więc robota ich czekała, może jeden dzień wypadał na każdego, to można było wyjść do roboty choćby za tak nizką płacę, jaką dawał, a zyskali, zawsze procent, który o wiele wyżéj by ich kosztował. — Na oblanie tak korzystnego interesu, wychylili po półkwaterku, zostawili za to kilka kwitków, poklepali żyda po ramieniu i wracając do wsi mówili między sobą, że Habe choć żyd, nieczysta dusza, ale poczciwe człeczysko i zawsze w biédzie poratuje.
Tymczasem Habe poskładał kwitki, dobył z kuferka całą pakę podobnych, owinął je starannie w bibułę, włożył w kieszeń — i poszedł ku dworowi.
Radoszewski siedział już na ganku przy kawie z fajką i gazetą. Czytanie gazety należało u niego do codziennych zajęć, równie jak obserwowanie barometru. Gazeta była dla niego także rodzajem barometru, z którego robił wnioski o pogodzie lub burzy na horyzoncie politycznym. Pan Radoszewski bowiem uprawiał tak zwaną wielką politykę — sprawom krajowym, jako mniéj ważnym, mało poświęcał uwagi. Za to wypadki Europejskie, szczególniéj Francyji śledził z wielką pilnością i wyciągał z tego rozmaite wnioski i kombinacyje dla naszego kraju, z czego zbudował sobie osobny system polityczny. Sedan trochę pokrzyżował jego plany. Był on bowiem zapalonym napoleonistą — wiara w Napoleonów należała do tradycyji szlacheckiéj — i na tém budował swoje nadzieje. — Upadek Napoleona pobałamucił go, mimo to uparcie wierzył w zwycięztwo Francyji, robił grube zakłady, że Paryża nie zdobędą Prusacy i że Napoleon powróci jeszcze na tron. — Koncypował nawet w sekrecie list powitalny dla powracającego, w którym zaręczył kilka rad zbawiennych dla podniesienia Francyji i zgniecenia Prus na kwaśne jabłko. Listu tego w skutek ścisłéj rewizyji poczt, nie mógł wysłać na miejsce przeznaczenia. Napoleon nie mógł korzystać z jego rad, Francuzi przegrali pięć miliardów, Alzacyję i Lotaryngię, a pan Radoszewski konia z rzędem, sto butelek węgrzyna i coś jeszcze. — Cały system polityczny jego runął jak kolumna Vendome, — szlachcic gryzł się i martwił i czas jakiś interregnum panowało w jego głowie.
Właśnie czytał wiadomości z Francyji, gdy dwa wyżły młode, które u nóg jego leżały, zerwały się szczekając i pobiegły ku bramie. Radoszewski podniósł głowę i zobaczył Habę, który przelękły cofał się przed psami a przyparty do bramy, nie wiedząc co robić ze strachu, kłaniał się nizko psom, jakby dla zachowania sobie ich łaski, — co sprawiło wprost przeciwny skutek, bo psy jeszcze zapalczywiéj skakały do jarmułki żydowskiéj i ujadały zawzięcie. Mina wystraszonego żyda była arcy-pocieszna; błagalnie poglądał ku gankowi, spodziéwając się, że dziedzic odwoła psy, ale dziedzica widać bawiło to widowisko, bo przypatrywał się tylko z zajęciem i śmiał się, że aż okrągły brzuszek trząsł mu się od serdecznego śmiechu.
— Abramku — wołał — broń się, nie daj się. A to szelma Zagraj, jak się ostro bierze do niego. Dzielny pies. A Łapka milczkiem go podchodzi: akurat, jak matka. Ha, ha, ha, — jak Boga kocham, gotowi potargać Abramkowi kapotę. — Ktoby się po nich tego spodziewał.
Więcéj go zajmowała dzielność psów, niż strach żyda i aby mieć dłuższą sposobność podziwiania téj dzielności, nie spieszył się wcale z oswobodzeniem Abramka z kłopotliwego położenia. Dopiéro gdy się naśmiał i ubawił do syta, zaszedł ku bramie powoli, pykając fajeczkę, zawołał na psy, które łasząc się przybiegły do nóg jego. On je głaskał i klepał zadowolniony i wśród tego mówił naprzemiany to do nich to do żyda:
— Brawo Zagraj, brawo Łapka. — A to tchórz z ciebie Abramku, fe, wstydź się.
— Wielmożny panie, z takiemi bestyjami to nie ma żartów — on i najodważniejszego pokąsa.
— Ależ kpie jakiś — to młode psy. Cóż one ci zrobić mogą?
— To samo co stare. — O!
Tu pokazał kawał oddartéj sukmany.
— To z figlów tylko.
— Piękne mi figlów. A kto mi za to zapłaci? Tu nie ma śmiechu...
Mówił te słowa pokornie, uniżenie, ale w drgających muszkułach bladéj twarzy i zaiskrzonych oczach żyda, malowała się tajona wściekłość za to lekceważące traktowanie go i bawienie się jego kosztem. Radoszewski jednak nie uważał tego, bo on ani przypuszczał, aby żyd o coś podobnego mógł się gniewać. Uczucie godności człowieczéj uważał tak dalece za wyłączny przywiléj szlacheckiego pochodzenia, że gdyby Abramko ośmielił się powiedziéć mu, że takie szczucie psami uwłacza mu, byłby mu się w nos rozśmiał. Abramko zapewne wiedział tém, bo nie probował wcale okazać mu swojéj obrazy, owszém starał się ile możności pokryć chwilowe wzburzenie, nawet zaczął uśmiechać się pokornie i tylko o potarganéj kapocie zapomniéć nie mógł. Ale gdy mu Radoszewski obiecał, że mu zapłaci tę szkodę — uspokoił się i z dobrą już miną poszedł ku gankowi za dziedzicem, który usiadłszy napowrót przy stoliku i łyknąwszy parę haustów kawy, odezwał się po chwili:
— No, cóż słychać Abramku?
Był to zwyczajny sposób pana Radoszewskiego zaczynania rozmowy. Tradycyjne to pytanie szlacheckie, datuje się może jeszcze z czasów, w których nie było poczt, ani gazet. Abramko téż był przyzwyczajony do tego pytania, tak że czasem się zdarzało, iż nim dziedzic mu je zadał, odpowiadał stereotypową formułką:
— Nic wielmożny panie — biéda i tyle.
— Ekonom mi mówił, że masz podobno jakichś majnemorajnych gości u siebie?
— To żadne goście wielmożny panie, — dzieci przyjechały — syn i córka.
— A gdzież to syn był? Podobno w szkołach? Czy to prawda, że ty syna do szkoły posyłasz? I cóż z niego myślisz zrobić?
— Co można zrobić z żyda, wielmożny panie, będzie z niego handlarz i na tém koniec.
— Ale córka twoja podobno dobrze za mąż wyszła? Ekonom mi mówił, że wygląda jak pani jaka.
— Żeby ona wyglądała nie wiedziéć jak, to zawsze z niéj nie więcéj nie będzie, tylko żydówka.
Habe zdawał się umyślnie przesadzać z lekceważeniem i poniżeniem siebie i swojéj familii; — może dla tego, że nie lubił, by ktoś ciekawym wzrokiem zaglądał w jego życie rodzinne i pogardliwym smakiem obrażał jego dumę; jako ojca familii; a może téż w odpowiedziach jego kryła się zjadliwa ironia, przedrzeźnianie pojęć szlacheckich o żydach. Radoszewski jednak nie poznał się na tém, owszem zdawało mu się, że tém łaskawem zapytaniem o dzieci udobruchał i ujął sobie żyda. Zadał mu jeszcze kilka oklepanych pytań o ceny zboża, o odbyt na ostatnim końskim jarmarku i t. d., a w końcu odezwał się tonem pozornie swobodnym i rubasznym, w którym jednak przebijał się przymus i udanie wesołego humoru.
— Habo! — rzekł nie patrząc żydowi w oczy — potrzeba mi pieniędzy.
— Ny, komu ich teraz nie potrzeba, wielmożny panie. Teraz trudno o grosz. Ja sam chciałem prosić wielmożnego dziedzica o coś pieniędzy za te kwitki.
— Mniejsza o kwitki. Jak wytrzaśniesz pożyczkę dla mnie to ci zapłacę tę bagatelę.
— Dla wielmożnego pana to bagatela, ale dla mnie biédnego żyda, to trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów — to nie bagatela.
— Wiele, wiele? — zawołał zdumiony tą cyfrą Radoszewski. Wypuścił fajkę z ust i podniósł się ze stołka.
— Trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów, może bez jakiego krajcara.
— Ależ to niepodobna. Za co? — Za same kwitki? — Zkądżeby taka straszna suma urość mogła. Wszak na Nowy Rok rachunek nasz był wyrównany.
— Od Nowego Roku mamy już sześć miesiąców. To się uzbiéra.
— No, ale żeby aż tyle.
— Niech wielmożny pan porachuje — rzekł Abramko wyciągając pakę kwitków i kładąc je na stole przed dziedzicem.
Radoszewski jednak nie zabiérał się wcale do rachowania, zabrałoby mu to niepotrzebnie wiele czasu, a tu szło mu, aby załatwił się z Habą przed sumą. Nie myślał dziś wcale o płaceniu, jeno o pożyczce i dla tego odsunąwszy paczkę na bok — rzekł:
— Innym razem porachujemy się. Teraz nie mam czasu.
— Wielmożny panie, to choć co nieco, prosiłbym pieniędzy, bo teraz idzie jarmark, chciałbym parę krów kupić, trzeba podatki zapłacić.
— Zkądże ci wezmę cymbale, kiedy sam nic nie mam. — Pożycz zkąd — to i tobie się coś dostanie.
— Jakto pożyczyć, kiedy nikt nie chce dać. Hypoteka zasmarowana już aż strach, z przeproszeniem łaski pańskiéj. Lasu wielmożny pan sprzedać nie chce.
— O tém nie ma mowy.
— A jednak toby wielmożnego pana podreperowało.
— Mówiłem ci, że nie sprzedam. — Znasz szlacheckie słowo.
— Ale gdyby tak kto sprzedał za wielmożnego pana. To i honorowi by się nic nie stało i kieszeń by się podreperowała. — Podsunął się żyd nie śmiało i spojrzał ukradkiem na Radoszewskiego, badając jakie przyjęcie znalazł ten projekt.
Ale Radoszewski nachmurzył się i rzekł:
— To byłby żydowski wykręt tylko, — niegodny szlachcica.
— No to co zrobimy wielmożny panie? — Żydki na weksle już nie chcą nic dać; nawet na te pieniądze, co koléj ma zapłacić już w sądzie, areszt położyli za dawne weksle. Żeby to jeszcze wielmożny pan umiał się z temi kolejnikami potargować, toby się co dla wielmożnego pana okroiło. Ale jak zrobią wywłaszczenie to grosza z tego nie zobaczymy. — Wierzyciele zabiorą.
— Mniejsza o to, ja tych pieniędzy i takbym nie strzegł, bo nie myślę szelmom Niemcom sprzedawać naszéj ziemi.
— Oni i tak wezmą.
— To będzie zabór a nie sprzedaż. Ja tego właśnie chcę.
— No i co wielmożnemu panu przyjdzie z téj upartości?
— Ty tego nie rozumiész, choćbym ci tłumaczył Bóg wié jak długo. — Widzisz to się robi dla idei, dla zasady, — a to u mnie więcéj znaczy niż pieniądze.
Żyd nic na to nie odpowiedział, milczeniem zdawał się oddawać hołd zasadom Radoszewskiego, tak sobie przynajmniéj Radoszewski tłomaczył to milczenie, tymczasem żyd milczał, bo nie chciał mówić o tém, czego nie rozumiał, on rozumiał tylko interes, a to co robił Radoszewski uważał za rodzaj obłędu, nad którym litował się w duszy. — Obracał jarmułkę w ręku i patrząc w ziemię milczał dyskretnie. Radoszewski zaś chodził dużemi krokami po ganku puszczając gęste kłęby dymu. Przypominał trochę lokomotywę wprawioną w ruch, miejsce pary zastępowały tu myśli. Radoszewski myślał jeszcze o wielkości swego czynu, uważał siebie za bohatera, walczącego w imię starych tradycyj, kładącego się jak Rejtan w poprzek nowatorskim wymysłom cywilizacyji i protestującego przeciw nim. A że był prawie sam jeden, tak to jeszcze więcéj wbijało go w dumę, że stoi jak ostatni rycerz na wyłomie. Czasu trochę potrzebował zanim te myśli ustąpiły nieco w nim i zwolniły bieg jego. Przyszedłszy trochę do siebie, przypomniał sobie przykrą rzeczywistość, zwrócił się więc do Abramka i rzekł:
— No, Abramku, radź co, bo ja pieniędzy koniecznie dostać muszę. Na pierwszego mam termina wypłaty, o podatki także miałem egzekucyją. Gotowi mi nałożyć sekwestr. Na to przecie pozwolić nie można.
Żyd się skrobał po głowie, jakby chciał z niéj wyskrobać jaką radę, a twarz jego skrzywiona wyrażała, że mu się to jakoś nie udawało. Wreszcie odezwał się:
— Czy wielmożny pan nie sprzedał jeszcze nikomu krescencji?
— Nie, albo co?
— Bo możnaby sprzedać — toby coś pomogło.
— Sprzedać za pół darmo.
— Dlaczego za pół darmo?
— Bo każdy będzie chciał korzystać z tego że potrzebuję, a i wstyd nie mały, jak gruchnie po okolicy, że Radoszewski już zboże na pniu sprzedaje.
— Po co ma gruchać? To wszystko robi się cicho, ładnie. Ja sam gotów wziąść na siebie ten interes.
— Ty? — Czyż byś ty miał pieniądze?
— Ja sam nie mam. Ja sobie pożyczę, jakby dla siebie i zapłacę raty za wielmożnego pana.
— A krescencję zabierzesz.
— Nie, ja tylko zbiorę wielmożnemu panu, omłócę, sprzedam i potém się porachujemy. Ja sobie potracę, co mnie się należéć będzie za kwitki, za moją fatygę i to com dał w gotowiźnie, a resztę oddam do rąk wielmożnego pana.
— No to dlaczegóż ty masz zbiérać? To przecież lepiéj że sam zbiorę.
— To moja spekulacyja. Żydowi zawsze taniéj zrobią ludzie, niż panu. To już będzie mój zarobek za fatygę.
Radoszewski zaczął się wahać i namyślać.
— Ale widzisz, to jakoś głupio będzie wyglądało wobec ludzi, że ty będziesz sobie gospodarzył na moim gruncie, jakby na swoim.
— Co to wielmożnemu panu za nie honor, że żyd będzie robił za wielmożnego pana. Ta to my żydkowie od tego, żeby być wygodą dla panów. Wielmożny pan powié, że wielmożnemu panu nie chciało się samemu kłopotać gospodarstwem i oddał zbiórkę Abramkowi — i każdy temu uwierzy i nikt nie potrzebuje wiedziéć, że to spółka.
— Więc to będzie spółka?
— Na zysk i stratę.
— Ba, a nuż stracę? — To wolałbym od ręki sprzedać.
Radoszewskiemu ten projekt coraz więcéj zaczął się podobać, — uwalniało go to bowiem od kłopotów gospodarskich, a lubo Radoszewski sam bardzo mało zajmował się gospodarstwem, bo nie miał na to czasu — oddany całkiem na usługi sąsiedzkie i publiczne, jednak zawsze miał pewne skrupuły, że gospodarstwo zostawia tak na opatrzność boską, — że zaniedbuje je. — Teraz zaś mógł całkiem swobodnie i bez troski oddać się życiu publicznemu. — A właśnie nadchodziły wybory, czekały go zjazdy, zgromadzenia przedwyborcze, agitacyje — i to mu się podobało, że będzie mógł oddać się temu duszą i ciałem, a Abramko za niego pracować i doglądać będzie. Zakrawało to na rodzaj przywiązania ze strony poczciwego żyda, że się podejmował dla niego tego trudu. Tak sobie Radoszewski tłomaczył ten jego postępek i gdyby katechizm nie był mu wzbraniał tego, gotów był posądzić żyda o chrześciańską cnotę miłości bliźniego. — Nie miał wcale zamiaru odrzucać tak korzystnego interesu; jednak dla oka uznał za stosowne namyśléć się i wahać.
— A wiesz co — rzekł — możeby to było nie źle, muszę rozważyć tę rzecz.
— Co tu rozważać? Interes czysty, jak szkło. — Niech wielmożny pan spisze kontrakt i rzecz skończona. Im prędzéj będę miał kontrakt w kieszeni, tém prędzéj będę mógł dostać zkąd pieniędzy dla wielmożnego pana.
— No tak; ale zawsze tak nagle nie można.
Wejście Kundusi przerwało tę rozmowę. Panna Kunegunda była w pełnéj paradzie, gotowa do kościoła. Miała na sobie suknię piernikowego koloru w kwiaty, co ja robiło podobną do klombu georginij i astrów w późnéj jesieni, a to tém więcéj, że panna Kunegunda używała krynoliny, która ona „kryjeliną“ nazywała. Nie robiła tego przez zamiłowanie mody, bo owszem nie lubiła wszelkich cudacznych nowości w stroju, ale moda każda ma to do siebie, że wszędzie przyjąć się i wcisnąć musi, tylko z tą różnicą, że u takich konserwatystek jak panna Kunegunda pojawia się wtedy dopiéro, gdy już przestaje być modną. Był czas kiedy Kundusia z oburzeniem patrzała na bezbożne krynoliny, gdy księdzu Bartłomiejowi ledwie dziur nie wycałowała na rękach, za jego żarliwe kazanie przeciw krynolinom i z uciechą słuchała różnych anegdotek złośliwych o téj klatce modnéj. A jednak mimo to stało się, że kiedy świat zapomniał już o krynolinie, nie wiadomo jak i kiedy znalazła się ona na chudéj figurce panny Kunegundy — co więcéj, utrzymywała ona, że nie ma wygodniejszego i wdzięczniejszego stroju dla przyzwoitéj niewiasty jak kryjelina, a to dla tego, że kopulasta krynolina należała już do przeszłości, tradycji; a Kundusia miała bałwochwalcze poszanowanie dla tego co stare. Starsze jak krynolina były kółeczka z włosów wbijane na szpilki podwójne, któremi panna Kunegunda miała udekorowane czoło i skronie, a to na pamiątkę pewnego dnia przed trzydziestu laty, w którym pewien leśniczy oświadczył jéj na odpuście, że jéj bardzo do twarzy z tego rodzaju figurką. Poczciwa Kundusia miała przez długi czas nadzieję, że ów komplemencista będzie się starał pozyskać sobie na dłuższy czas te kółka, które mu się tak podobały a z niemi i ją samą: ale niecnota tego samego dnia jeszcze zwrócił afekta swoje do córki jakiegoś profesora, która także była na odpuście i nie zadługo z nią się ożenił. — Mimo to Kundusia zapamiętała dobrze, że w kółeczkach było jéj do twarzy i zachowała sobie ten rodzaj czesania, nawet gdy siwiejące i rzedniejące coraz bardziéj włosy coraz mniéj stosowne były do tego. Kundusia pozwalała sobie w sekrecie niewinnych sposobów toaletowych, które wyczytała w księdze staréj pana Radoszewskiego, byle tylko nie rozstawać się z ulubionemi kółkami. — Jeżeli teraz do tych kółek i sukni z krynoliną dodamy czarną mantylę z dwiema falbanami i słomkowy kapelusz pod brodę wiązany na żółte wstążki, a ozdobiony kwiatem ponsowym, będziemy mieli dokładny wizerunek panny Kunegundy, jak ona się, przedstawiała w niedzielę i uroczyste święta. A prawda, zapomnieliśmy o książce do nabożeństwa, którą piastowała w rękach ubranych w popielate, niciane rękawiczki. Książka ta pożółkła i brudna już od starości stanowiła prawie cząstkę duszy panny Kunegundy; nie licząc bowiem drukowanych modlitw zawierała ona skarby najcenniejszych pamiątek z długoletniego panieństwa Kundusi. Był to rodzaj archeologicznego muzeum, które przeglądała co niedziela z uszanowaniem i lubością wzdychając nieraz za miłemi wspomnieniami. Co kilka kart było jakieś wspomnienie, jakaś pamiątka; to modlitwa przepisana przez jakiegoś guwernera, to zasuszone niezapominajki, to czterolistna koniczyna obiecująca szczęście, to laurowy liść z trumny jakiéjś zasłużonéj osoby, to zakładka do książki haftowana ręką przyjaciółki, to obrazek z Kalwaryji dar księdza proboszcza, to włosy matki nieboszczki, to bilet z powinszowaniem imienin ozdobiony girlandą i dwoma gałązkami, a wreszcie na ostatniéj karcie zapisane pożółkłym atramentem, data urodzin chrzesnych synów i córek i ważniejsze wypadki z jéj życia. Gdyby ktoś chciał pisać historyją serca i życia panny Kunegundy, książka ta byłaby cennym dla niego materyjałem. Że jednak nikt się taki nie znalazł, Kundusia musiała ograniczyć się na Bronisi, któréj w wieczornych gawędkach spowiadała się ze swoich powodzeń i zawodów miłosnych, niby dla przestrogi i nauki. Bronisia bowiem była jakby przybraną jéj córką, a po powrocie z klasztoru stała się jéj jedyną przyjaciółką, z którą się cały dzień prawie nie rozłączała. To téż i teraz za wejściem Kundusi wnet pojawiła się w pokoju. Wbiegła jak motylek w białéj sukience z falbanami, przepasanéj niebieską szarfą i w słomkowym kapelusiku. Innych ozdób nie miała. A przepraszam — miała jeszcze kwitnące rumiane jagody, oczy jak bławatki i siedmnaście latek. — Były to także ozdoby, które ją lepiéj ubiérały, niż najpiękniejsze stroje, a w jasnych grubych warkoczach, co spadały aż po pas, lepiéj jéj było do twarzy, niż w kółeczkach Kundusi.
Wbiegła powiedziéć ojcu, że już drugi raz dzwoniono na sumę i że wielki czas już iść do kościoła. Śpieszyła się tak nie tyle może przez pobożność, ile że w kościele spodziéwała się zastać dziś „kierowego waleta.“ Nastawała więc na to, by ojciec prędko się ubiérał, bo ksiądz proboszcz i tak dość długo już zapewne czeka. Pan Radoszewski nie lubiał spóźniać się na nabożeństwo, odprawił więc Abramka, rozkazując mu przyjść po nieszporach dla umówienia interesu — i poszedł wystroić się przystojnie do Pana Boga. Bronisia z niecierpliwością liczyła chwile jego nieobecności; Kundusia tymczasem zabawiała ją przypominaniem reguł przyzwoitego zachowania się w obec światowych gości. Miała ona bowiem pretensyję do znajomości świata i form towarzyskich raz dla tego, że służyła po wielkich dworach, a powtóre, że sama pochodziła z pięknéj familii, która przez nieszczęścia tylko podupadła. Lubiła często mówić o swoim bracie ciotecznym doktorze, o stryju kanoniku, o ciotce ksieni i wielu innych członkach familii, którzy prawdopodobnie nie wiedzieli o swéj krewnéj, która tak często ich wspominała, dla dodania sobie tém honoru i znaczenia u ludzi. Nieszczęśliwa Bronisia musiała najczęściéj słuchać tych genealogicznych wspomnień, choć je już znała i umiała na pamięć. Na szczęście przybycie ojca uwolniło ją od słuchania po raz setny przygód panny-matki, które zapędziły ją do klasztoru.
Ruszono do kościoła. — Po drodze Bronisia przechodząc koło klombu kwiatów, urwała pączek róży i przypięła go do piersi. Czy to miało być skromne przyznanie się do miłości w obec kierowego waleta, czy i niebieska szarfa miała swoje znaczenie i przekonać go o stałości i pamięci — tego na pewno twierdzić nie mogę, bo nie wiem czy Bronisia znała już rozmowę kwiatów i kolorów. — Jeżeli nie znała — to instynkt zastąpił świadomość. Jest to szósty zmysł kobiécy, który im często wielkie oddaje przysługi. — Instynkt ten ubrał ją w kolory, które miały mówić: pamiętałam i kocham. Z témi ziemskiémi myślami, którym w takt biło pośpiesznie serduszko pod białą sukienką, weszła do zakrystyji.
Ksiądz proboszcz siedział w albie w poręczowém krześle, czekając na kollatora i bronił się od natrętnych much ręką, a od drzemki potężnemi niuchami tabaki, którą poczęstował wchodzącego Radoszewskiego. Bronisia nie zatrzymując się tutaj dłużéj, weszła do kościoła. Tak była pewną, że go tam już zastanie, że siedzi przed ołtarzem, iż nie śmiała spojrzéć w tamtę stronę. Uklękła przed ołtarzem i poszła do ławki kollatorskiéj prawie na pamięć, bo krew tak mocno uderzyła jéj do głowy, że nic nie widziała przed sobą; lud klęczący wydał jéj się jakąś chaotyczną masą kolorów, sama nie wiedziała jak i kiedy znalazła się w ławce. Tu schyliła się pobożnie i schowała twarz rozpaloną po niżéj przodu ławki i nie podniosła jéj dopóki nie ochłonęła trochę. — Obecność Kundusi i ojca, którzy tymczasem usadowili się obok niéj, dodała jéj także odwagi i ośmieliła ją podnieść najprzód głowę, potém oczy, potém spojrzéć naprzeciwko, gdzie miał siedziéć on. Ale niestety, zamiast niego, obaczyła dużą twarz Bernardyna, który z kazaniem przyjechał tu z miasteczka. Jakkolwiek znała go i wiedziała, że to jest znakomity kaznodzieja, w tej chwili zrezygnowałaby z przyjemności widzenia go i słyszenia. Wiedziała że to jest grzészna myśl, jednak wolałaby była, żeby ta myśl w téj chwili stała się ciałem i siedziała przed nią w postaci pana Walerego. Miała nadzieję, że lada chwila wejdzie i to sprawiało jéj roztargnienie w modlitwie, bo za każdym szelestem zwracała się ku drzwiom. Ale za każdym razem spotykał ja zawód. Już ksiądz proboszcz kończył mszę ś., obtarł ręczniczkiem kielich i zabrał pełnémi piersiami powietrza do odśpiewania „Ite missa est“, a pana Walerego jeszcze widać nie było. Przeczucia ją zawiodły, a przynajmniéj zawiodły ją o tyle, że ułożyła sobie, iż go zobaczy w kościele — a miała go zobaczyć dopiéro za powrotem do domu. — W czasie bowiem, gdy gorąco molestowała na intencyją jego przybycia — przed ganek dworu lipczyńskiego zajechał lekki powozik z herbem, z lokajem w galonach, który siedział w nim z założonémi rękami, powożony przez swych panów — a właściwie przez młodszego pana. Był to ów pan Walery, o którym czytaliśmy w poprzednim rozdziale i niniejszym, jako był zapisany w serduszku Bronisi. Do tych słów dodamy jeszcze małe objaśnienie.
Walery i Bronisia znali się ze sobą, gdy on miał lat siedmnaście, a ona trzynaście. Majątki ich rodziców graniczyły o miedzę, rodzice bywali u siebie czasem z sąsiedzkiémi wizytami i w ten sposób młodzi zbliżyli się do siebie. A że Bronisia nie była chowana na pasku i ojciec pozwalał jéj swobodnie biegać po polach do żenców, kosiarzy, a nawet do lasu na poziomki, grzyby i okrężnice; więc zdarzało się, że nieraz na tych spacerach spotykała panicza z Zagajowa. Z początku spotkania te były przypadkowe, potém szukali nawzajem sposobności częstego spotykania się, a w końcu umawiano się oto. Najczęściéj schodzili się nad stawem w lesie lub koło spróchniałego dęba. Był to rodzaj niewinnéj, dziecinnéj prawie zabawki w zakochanych, a zamiana ograniczała się na tém, że ona mu z kosza dawała maliny, a on jéj kwiatki do wianka — że on przynosił do lasu książki z wierszami, nad któremi razem wzdychali i płakali — i że obiecywali kochać się bardzo, kochać się wiecznie, według przepisów, jakie podawali jakiś stary romans w listach, który także wspólnie przeczytali. Być może, iż gdyby schadzki te trwały dłużéj, teoretyczne traktowanie o miłości nie wystarczałoby młodym ludziom i weszłoby w niebezpieczną fazę, ale na szczęście Bronisi, Walerego wysłano za granicę dla kończenia edukacyji, a ją miano oddać do klasztoru. — Młodzi rozstali się z zaczerwienionémi oczami i mokrémi chusteczkami: — ona mu na pamiątkę dała spory zwitek jasnych włosów, on jéj wiérsze i zasuszoną niezapominajkę z nad stawu, gdzie tyle chwil spędzili razem i przysięgli sobie kochać się do śmierci. Od tego czasu nie widzieli się lat pięć. — Bronisia jednak, jak widzimy wierną była swemu przyrzeczeniu; zaraz po powrocie z klasztoru, na drugi dzień, była pod spróchniałym dębem i nad stawem, w nadziei, że go tam zastanie. Nie było go, zapewnie dlatego, że nie wiedział o jéj powrocie. Mimo to Bronisia siedziała tam dość długo, może czekała, a może téż schadzka ze wspomnieniami młodszych lat tak ją wiązała. Przypomniała sobie każdy najdrobniejszy szczegół z tyle romantycznych czasów, a pamiętała je wszystkie, jakby to było wczoraj. Pięć lat i pobyt w klasztorze nie zmieniły całkiem Bronisi, owszem miłość jéj dziecinna karmiona marzeniami młodéj wyobraźni wybujała zanadto nawet.
Przypatrzmy się, co się stało przez ten czas z paniczem. Mamy do tego dosyć czasu, bo obaj — on i ojciec jego, dowiedziawszy się od służącéj że pan w kościele, usiedli na ganku i czekali na jego przybycie. Obaj usiedli jednako, jakby w jednéj szkole tego się uczyli, założyli prawą nogę na lewą — pochyliwszy się w tył na krzesłach, kiwali się, jak na huśtawce. Obaj byli ubrani według téj saméj mody, z małą tylko odmianą w kolorach, obaj mieli pinz-nez na jednakuteńkich nosach, jednako zaczesane włosy i angielskie faworyty, z tą tylko różnicą, że papa miał faworyty gęstsze, ciemniejsze i trochę już siwiejące, a syna rzadszy zarost wyglądał, jakby dopiéro lekko podmalowany, nie wyraźny. Słowem, syn był kopią ojca, nieco pomniejszoną, — co tego ostatniego napawało dumą i zadowoleniem.
Służąca, uważając za despekt zostawiać gości na ganku, zapraszała ich usilnie do stancyji, gdzie było już zastawione śniadanie, ale przybyli nie zgodzili się na to a to głównie dla tego, iż bali się zaduchu i gorąca w małych stancyjkach. W ogóle z pewnem lekceważeniem i niesmakiem rozglądali się po otoczeniu.
— Jak tu brudno i biédnie — odezwał się młody krzywiąc się, jakby jakiś brzydki zapach zaleciał mu pod nos. — Dawniéj wydawało mi się tutaj jakoś inaczéj.
— Bo byłeś dzieckiem, nie miałeś sądu o tém, ani wyrobionego gustu. Każdemu, co coś widział w świecie okropnym musi się wydawać taki szlachecki dworek i całe gospodarstwo nasze. Wstyd człowieka, doprawdy, że u nas wszystko jeszcze na tak nizkiéj stopie. — Ale cóż, kiedy za nic w świecie nie namówisz do postępowych wyobrażeń i reform.
— Czy i Radoszewski taki?
— Alboż go nie pamiętasz? — On gorszy od wszystkich. Jeżeli i zacofana szlacheckość może mieć swój ideał, — to on jest wcieleniem tego ideału. Wszystko co stare to dobre, dla tego tylko że stare, że trwa od wieków. To téż u niego wszystko po staremu. O nowych wynalazkach, o postępie gospodarstwa, zdobyczach cywilizacyji, pojęcia nie ma. Czy wiesz, że nie chce sprzedać gruntów pod koléj.
— A to dla czego?
— Bo tę nowość uważa za zgubę dla kraju, a przynajmniéj nie potrzebną, bo jego ojcowie obywali się bez tego.
— To idyjota.
— A przynajmniéj coś blizko tego. Jest to jeden z tych, których zwykle nazywają poczciwcami, co według mnie identyfikuje się z głupotą — i w głowie zamiast mózgu ma miękkie serce. Przekonanie, logika u takiego nic nie znaczy, ale sentymentem weźmiesz go na lep, jak muchę na miód, choćby trutką zaprawny.
— To człowiek z przeciwnego nam bieguna. I dziwi mnie co ojca skłania do utrzymywania z nim sąsiedzkich stosunków.
— Interes, mój kochany, interes.
— O ile słyszałem, to Radoszewski nie najlepiéj stoi.
— Tak, ale ma to, czego nam brak — ma popularność, o którą ja starać się nie umiem, bo nie mam do tego usposobienia, ani cierpliwości. Radoszewski wyściska się, wycałuje — i kochają go za to. Jeżeli dostanę budowę koleji, a mam wielkie szansy dostania, to byłbym w kłopocie z materyjałem. Sąsiedzi nie lubią mnie i gotowi cofnąć się od dostawy drzewa, wapna, kamienia — i byłbym zmuszony kupować te rzeczy z trzeciéj ręki, jeżeli nie z czwartéj, bo żydzi, którzy są zwykle pośrednikami w takich sprawach, są mi także niechętni. No, — rozumiész teraz, dla czego mi tak zależy na utrzymaniu z Radoszewskim dobrych stosunków? On będzie tym pośrednikiem, a że to człowiek sercowy i honorowy, więc nie będzie chciał żadnych zysków z tego pośrednictwa! Wiedz-żeż więc, że nawet takie na pozór niepoczesne figury, takie zera jak Radoszewski, można korzystnie zużytkować.
Byłby Bóg wié jak długo rozwodził się jeszcze, gdy w bramie ukazała się biała sukienka Broni, biegnącéj przodem, a za nią Kundusia i Radoszewski. Czujko przestał mówić i podniósł się powoli z krzesła. — Trochę trudniéj przyszło to zrobić Waleremu, który na widok Broni zmięszał się trochę. Przypomniała mu się przeszłość, sielanka i zawstydził się przed sobą samym na wspomnienie tego epizodu ze swoich lat chłopięcych. Był w kłopocie jak się z nią rozstać, czy przyznać się do dawnéj znajomości, czy też witać jak całkiem obcą. Wybawił go z tego kłopotu Radoszewski, który na widok gości przyspieszył kroku i począł już z daleka witać ich głośnémi, serdecznémi wykrzyknikami — i nie dał im prawie przyjść do słowa.
— Poczciwi, kochani — zawołał — otóż tak to lubię. Po sąsiedzku, bez ceremonji. Jak się macie?
Tu rozłożył wałeczkowate ramiona — począł ściskać obu.
— Mój syn — wtrącił Czujko.
— Ależ znam, znam — poznałem zaraz — pamiętam go ot tylim chłopcem. Teraz panie wyrósł, zmężniał, — wykapany ojciec — jakby mu z oka wyleciał. Poczciwy, kochany, niechże cię uściskam.
— Przyjechaliśmy podziękować kochanemu sąsiadowi — zaczął znowu Czujko — za łaskawą gotowość, z jaką pospieszyłeś ratować nas w nieszczęściu.
— Nie przyjmuję, nie przyjmuję — bo to był mój obowiązek. — Jestem pewny, że i kochany sąsiad zrobiłby to samo na mojém miejscu. — A widzisz! — Więc nie ma za co dziękować, zwłaszcza, że moja pomoc na nic wam się nie zdała. Wy modni ludzie już teraz niczego się nie boicie. Na wszystko znaleźliście asekuracyje, choćby pan Bóg chciał którego ukarać jaką klęską — to nie poradzi. — Niech was nie znam. — No, ale proszę, proszę daléj.
Gdy się te powitania i wstępne ceremonije ukończyły, Bronisi już nie było na ganku. — Kundusia zapewne uważała za niestosowne by sama panna pchała się tak obcesowo do oczów kawalerowi, albo téż może chciała jéj co zaradzić na zbyt silne rumieńce, które wystąpiły jéj na twarz na widok Walerego i dla tego pociągnęła ją za sobą do pokoju.
Tam dopiéro się zaczęły zwierzenia, uwagi, rady, wnioski, a dziurka od klucza służyła za obserwatoryjum dla Kundusi i Bronisi i nastręczała im wątku do dalszych domysłów. Przez dziurkę bowiem od klucza mogły widziéć gości, którzy przeszli z ganku do jadalnego pokoju na przekąskę zaciągnieni tu prawie gwałtem przez Radoszewskiego. — Ten bowiem nie umiał prowadzić gawędki na czczo, a że to już była hora canonica, więc i żołądek głośno dopominał się o swój haracz. — Radoszewski sadząc po sobie był pewnym, że i goście muszą być przy apetycie i dla tego zaczął ich traktować gwałtem przymuszając serdecznemi zaklęciami: jak mnie kochasz, jak mnie dobrze życzysz, etc.
Czujkowie krzywili się i wymawiali jak mogli. A tymczasem z drugiego pokoiku przez dziurkę od klucza naprzemiany to piwne, to niebieskie oczy zaglądały ciekawie. Najdłużéj i najczęściéj zatrzymywało się niebieskie i nic dziwnego; należało ono jak wiémy do Bronisi, a ta potrzebowała dobrze się przypatrzéć temu, którego tyle lat nie widziała, by zobaczyć, czy się bardzo odmienił. Zaglądała co chwila po inną część jego twarzy i porównywała ją z obrazem, jaki przechowywała w swojéj wyobraźni i pamięci a po kilkunastu takich obserwacyjach orzekła, że bardzo się zmienił, ale że mu z tém do twarzy. Potém panna Kunegunda przyłożyła oko do dziurki dla sprawdzenia tego orzeczenia i również wydała pochlebny sąd o „kierowym walecie“ i dodała jeszcze, że wygląda na wielkiego pana. Następnie zaczęła robić uwagi, że ta wizyta ojca z synem nie jest bez znaczenia, a choć nie zajechali czwórką (bo i o tém dowiedziała się poczciwa Kundusia od służącéj) — to jeszcze niczego nie dowodzi, bo może być, iż teraz nie moda zajeżdżać czwórkami po pannę, odkąd młodzi panicze dziarskich krakowiaków poprzebierali w kamasze i fraki na angielski sposób. Przyjazd więc tych gości, według kombinacyji Kundusi i wczorajszéj kabały, nie mógł się liczyć do zwyczajnych wizyt i musiał mieć wpływ na losy Bronisi. Domysły te jéj zamieniły się w pewność skoro usłyszała, jak stary Czujko pytał Radoszewskiego o córkę.
— Zdaje mi się, żem ją widział przed chwilą, ale pokazała się na krótko, że nie miałem sposobności przywitania jéj.
— Ot! zwyczajnie dziczka — usprawiedliwiał Radoszewski — w klasztorze to chowane, mało bywało między ludźmi, to i płochliwe.
— A, należałoby, żebyś nas jéj przedstawił i przypomniał. — To to oni dawniéj znali się z Walerkiem.
Po usłyszeniu tego, Kundusia byłaby przysięgała teraz na święta ewangelią, i wieczne zbawienie, że Czujkowie przyjechali w zamiarze oświadczenia się o Bronisię. Stara aż się rozśmiała z radości, — a gdy za chwilę weszła służąca i oznajmiła, że pan prosi panienkę do siebie — to Kundusia zaczęła ją żegnać i błogosławić po matczynemu, jakby ją już do ślubu wysyłać miała, — i poprawiała jéj włosy, sukienkę, kokardę przy szarfie, aksamitkę na szyji i krzyżyk zrobiła nad jéj czułem i znowu całowała i błogosławiła i byłoby tak bez końca, gdyby Bronisi nie było pilno do ojca. Wymknęła się z ramion poczciwéj Kundusi i usprawiedliwiając się tém, że boi się, by ojciec nie czekał, bo może ma jaki pilny interes, pobiegła, nie zapomniawszy po drodze rzucić okiem w zwierciadełko i poprawić nieco włosów.
— Ej, figlarka — mówiła Kundusia, patrząc za nią z rozrzewnieniem i uczuciem — myślał by kto, że jéj na prawdę tak pilno do ojca. — Nie spieszyłaby się ona tak, żeby tam „jego“ nie było. Znam ja to, znam... — dodała po chwili z głębokiem westchnieniem, kiwając głową i zamyśliła się poważnie. Zapewne rozmyślała o tych czasach, w których i ona tak się spieszyła, takie miała rumieńce na twarzy i takie szczęście w sercu. Prawdopodobnie musiała i ona mieć takie wspomnienia; któraż kobiéta ich nie ma? Nawet najbrzydsza, znajdzie zawsze jeszcze kogoś, co jéj da uczuć choćby przedsmak miłości, o którym potém marzyć może i wierzyć: że z nim byłaby szczęśliwa. A cóż dopiéro Kundusia, która swojego czasu nie należała do najbrzydszych, miała ładną talią, taką, że rękami dwiema objąć ją można było, co stanowiło wtedy wielką zaletę panny; było to bowiem w tym czasie, kiedy panienki sznurowały się i ściskały, i używały płytkich, sznurowanych trzewiczków do tańca. A panna Kunegunda miała nóżkę jak Chinka i tańczyła mazura jak baletnica. Nie jedno więc słodkie słóweczko wpadało jéj w tym czasie do uszka, a że nie usłyszała nigdy tego, które byłoby jéj może najsłodsze i najmilsze t. j. „ja biorę sobie ciebie“ i t. d., — to pochodziło ztąd, że Kundusia była bez posagu i miała do tego liczną rodzinę, któréj się obawiał każdy konkurent, by mu na kark nie spadła. Najbliższym był tego jakiś urzędnik akcyzny, który nie tyle może dla powabów ciała, o których się wyżéj wspomniało, ile dla „wiktu domowego i opierunku“ decydował się wejść w związki małżeńskie z pracowitą panną Kundusią, była nawet chwila podobna do téj, jaką teraz miała Bronisia, w któréj Kundusia była pewną, że urzędnik ów przyszedł z zamiarem oświadczenia się o jéj rękę. Było to także w niedzielę i on przyszedł w pełnéj gali, ale niestety, gala nie była dla niéj przeznaczona, urzędnik bowiem szedł z powinszowaniem imienin do swego naczelnika i do niéj wstąpił tylko, by mu guziczki przyszyła do wypranych rękawiczek. Była to ostatnia przysługa jaką zrobiła mniemanemu konkurentowi, którego niedługo potém przeniesiono gdzieindziéj na lepszą posadę, na któréj jednak niedługo pozwoliły mu niebiosa cieszyć się, bo w parę miesięcy umarł, umarł w kawalerskim stanie, a myślał na seryjo o Kundusi, to ją najwięcéj przekonywało, że na parę tygodni przed śmiercią, przysłał jéj na imieniny ów bilet z gołąbkami i girlandą. Gdyby więc nie śmierć, panna Kunegunda byłaby także zakosztowała słodyczy szczęścia małżeńskiego, to téż wspomnienie urzędnika, należało do najpiękniejszych wspomnień jéj życia — i o nim zapewne zamyśliła się teraz.
Dopiéro głosy rozmawiających w ogrodzie, które ją doleciały przez otwarte okno, wyrwały ją z zaczarowanego koła wspomnień i ruszyły ją z miejsca. Nic dziwnego że ją tak zainteresowały, bo jeden z tych głosów należał do Bronisi. Zbliżyła się tedy do okna i zobaczyła swoję pieszczotkę i pana Walerego chodzących wśród klombików kwiatów i rozmawiających z sobą. Kundusia była najpewniejszą, że porozumienie musiało nastąpić między młodymi. Poczciwa uradowała się tém szczęściem Bronisi, jakby to ją samę spotkało i co prędzéj wzięła ołtarzyk złoty ze stolika, uklęknęła przed Matką Boską Częstochowską i poczęła przez okulary odmawiać modlitwy, za pomyślność drogiéj osoby, na intencyją szczęśliwego powodzenia w ważnych wypadkach życia. Powierzała los swojéj faworytki opiece Matki Boskiéj w chwili, kiedy ojcowie młodych narzeczonych prawdopodobnie umawiali się o szczegółowe sposoby zabezpieczenia ich losu. — Tak spodziewała się Kundusia, że w téj chwili o czém inném mówić nie mogli. — Niestety, jakżeby się była rozczarowała, gdyby mogła była słyszéć treść ich rozmowy, ale to było nie podobném, bo starsi panowie po przekąsce przenieśli się na cygaro i fajkę do pokoju Radoszewskiego na drugą stronę domu, gdzie już czujne ucho Kundusi nie sięgało.
Rozmowa trwała blizko godzinę; poczém Czujko zabiérał się do odjazdu. Radoszewski chciał gwałtem zatrzymać gości, na skromnym, jak się wyraził, szlacheckim obiedzie; ale Czujko wymówił się słabością żony, co go zmuszało do prędkiego powrotu i obiecał się na inny raz na dłużéj. Z dziesięć minut trwały pożegnania, bo Radoszewski nie chciał puścić bez strzemiennego i serdecznych uścisków — i do bramy prawie odprowadził gości — i jeszcze ztamtąd telegrafował za nimi znaki pożegnania.
Gdy go już stracili z oczów, stary Czujko poprawił się na siedzeniu i odetchnąwszy, jak człowiek, co się wydostał z ciężkiego położenia, rzekł do syna:
— A, to nudny. Ale darmo, trzeba było znieść wszystko dla interesu.
— No i jakże się udało ojcu?
— Lepiéj jeszcze, jak się spodziewałem, — a spodziewałem się bardzo wiele, bo znam uczynność Radoszewskiego.
— I obiecał zrobić, czego ojciec zażądałeś?
— Bez najmniejszego wahania.
— I wbrew wszystkim swoim zasadom, będzie popiérał budowę koleji? To człowiek bez najmniejszych konsekwencyji.
— Nie próbowałem doświadczać go w tym względzie i nie chcąc stawiać go w drażliwem położeniu, nie wspominałem mu nic o koleji. Powiedziałem mu tylko, że zamierzam otworzyć kilka fabryk, że potrzeba mi do tego materyjałów, a że nie mam znajomości w okolicy, więc udaję się do niego o pomoc i pośrednictwo w tym względzie. On pewny, że idzie o budowę spalonéj fabryki — nie tylko mi obiecał zająć się tém, ale rozserdecznił się do tego stopnia, że ofiarował swoje lasy i kamieniołomy na moje usługi. — Sąsiad się spaliłeś — mówił — to obowiązkiem naszym jest dopomódz. — Rozumié się, że przyjąłem tę ofiarę skwapliwie.
— Skoro się jednak dowié, jak rzeczy stoją, gotów się cofnąć.
— Mam jego słowo, to więcéj znaczy, niż kontrakt. — Choćby go to nie wiedziéć co kosztować miało, to nie złamie danego słowa. — I czy wiesz — mówił daléj Czujko przysuwając się do syna, — że ty nie mało mi pomogłeś w tym interesie...
— Ja? A to jak?
— Wytłomaczył sobie po swojemu nasze odwiedziny — posądza cię o skłonność do córki i uważa już jako przyszłego zięcia i dlatego okazał się chętnym i uczynnym. Wyborny facet. — Tu rozśmiał się Czujko szyderczo.
— Niepodobna! — odezwał się Walery.
— Jak cię kocham. — Pił już nawet za zdrowie swojéj córki i twoje, nazywając was, „naszémi dziećmi.“
— I zkądże mu taki waryjacki pomysł mógł przyjść do głowy?
— Cóż chcesz? Jest przekonany, że do małżeństwa nie potrzeba niczego więcéj, jak ładnego buziaka i gorącego serca. — Kto wié, może ma jeszcze na myśli, że ci łaskę zrobi, oddając ci swoję jedynaczkę. — Nie zła partyja — co?
— Jak mogłeś ojciec pozwolić mu żywić podobne nadzieje? — zapytał Walery rozdrażniony żartem ojca. — Trzeba mu było wprost powiedziéć, że jego córka dla mnie prawie na klucznicę a nie na żonę. — Idyjota prawdziwy.
— Mój drogi — a cóż nam to szkodzi? Niech sobie myśli, — będzie za to gorliwéj chodził koło naszych interesów. — Takie mniemanie przecież nas jeszcze do niczego nie obowiązuje.
Syn nic nie odpowiedział, ale zrobił grymas. — Jakkolwiek ojciec wychował go tak, że starał się wysuszyć serce jego ze wszystkich poetycznych marzeń i cieplejszych uczuć, przedstawiając mu to jako niepotrzebny balast przeszkadzający człowiekowi dojść do osiągnięcia swoich celów — i zrobił z niego człowieka, wyrachowanego, to przecież ostatnie słowa wypowiedziane przez ojca z takim cynizmem, nie mile go drasnęły. Może i on w danym razie byłby zrobił coś podobnego, ale nie miałby czoła chwalić się z tém przed kimkolwiek, cóż dopiéro przed synem. Ojciec w téj chwili stanął okropnie nizko w jego oczach.
Ojciec nie uważał wcale tego niekorzystnego usposobienia dla siebie i mówił daléj:
— Ale, a propos ożenienia — trzebaby coś pomyśleć o tém. — Potrzeba będzie może wyjechać do stolicy na karnawał, bo tu w okolicy nie ma dla ciebie partyji odpowiedniéj. — Sami mierni dorobkowicze i szlachta goniąca ostatkami. — A ty masz wszelkie prawo ubiegać się o najpiérwsze partyje w kraju.
— Z gołemi rękami.
— Myślałem już o tém, abyś wszedł jako człowiek niezależny, z pewném stanowiskiem, bo mając w rękach coś, możesz stawiać większe wymagania i śmieléj sięgać. Dlatego chciałbym ci wyrobić jak najprędzéj pełnoletność — i dać coś w ręce.
— Wiele?
Tutaj z koleji ojciec zrobił przykry wyraz.
— Nie miéj mi ojciec tego za złe że tak wręcz pytam. Ale ty sam mówisz mi zawsze, że rachunek to grunt, to podstawa wszystkiego, że rachować się powinniśmy z każdą okolicznością, z każdym człowiekiem, choćby to był nawet rodzony brat.
Czujko nie mógł zaprzeczyć temu. — To on sam wlał w duszę syna te nauki, których owoce tak cierpkie i niestrawne mu się teraz wydawały. Pokrył jednak to przykre wrażenie i z pozornym spokojem zaczął mówić:
— Obecnie gotówką nie mógłbym ci nic dać, bo jak wiész, na złożenie potrzebnéj kaucyji oddałem nietylko resztki mego kapitału, ale nawet musiałem zaciągnąć pożyczkę na Zagajów. Jedno, co teraz zrobić mogę — to przepisać Zagajów na twoję własność. Nie potrzebuję ci mówić, że to jest odstępstwo tylko pozorne, bo skoro się ożenisz bogato, Zagajów nie będzie wiele znaczył dla ciebie, a dla mnie i matki będzie może stanowił jedyny punkt oparcia, gdyby przedsiębiorstwo i przemysłowe moje operacyje mnie zawiodły.
Syn roześmiał się jałowo na te słowa.
— Cóż w tém widzisz tak śmiesznego? — zapytał ojciec, dotknięty nie mile śmiechem syna.
— To, że ty, który zawsze mi mówiłeś o realnéj wartości rzeczy, — dziś stawiasz mi przed oczy same urojone ilości i każesz na téj podstawie niepewnéj, budować przyszłość.
— Twój rozum, twoje wykształcenie, o które się postarałem, stanowić tu powinny podstawę. Ja tyle nie miałem, a dorobiłem się.
— Jakto — i Zagajowa nie miałeś?
— Nie — odrzekł Czujko, spuszczając przed synem oczy, a twarz jego chmurniała przy tém — Zagajów był własnością mego... twego stryja.
— Ha, więc zgoda na Zagajów — na bezrybiu i rak ryba.
Rozmowa się urwała, bo właśnie wjeżdżali w bramę pałacu zagajowskiego.
A tymczasem w Lipczynach Kundusia i Bronisia wyniosłszy się po odjeździe gości do ogrodu, usiadły w brzozowéj altance, osłonionéj gęsto dzikiem winem i poczęły sobie czynić zwierzenia. Bronisia wyspowiadała się z całą szczérością, że była ogromnie nieśmiała wobec Walerego i choć tyle miała mu powiedziéć, nic nie powiedziała. Że i on równie był nieśmiały, i zamiast z nią mówić o przeszłości, bawił ją rozmową o pogodzie i podróżach. Kundusia z tego wyciągnęła taki wniosek, że oboje za dużo mieli sobie do powiedzenia od pierwszego razu i dlatego rozmowa się rwała, bo żadne nie umiało zacząć lub nie śmiało mówić o tém, o czémby najbardziéj chciało. Pocieszała swoję pieszczotkę, że drugi raz pójdzie im lepiéj — i że ona nawet gotowa im pomódz i ośmielić. Bronisia rzuciła jéj się z uciechy na szyję i uściskała serdecznie i ucałowała, a staruszka płakała głaszcząc ją po włosach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.