W żydowskich rękach/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W żydowskich rękach |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach |
Rozdział | W żydowskiej rodzinie |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Abraham Habe był propinatorem w Lipczynach. Dawniéj trzymał karczmę w Zagajowie, ale odkąd nastał dzisiejszy dziedzic nienawidzący żydów, Habe usunąć się musiał. Powiedziano, że używał wszelkich sposobów, aby się utrzymać, używał protekcyji znajomych Czujki, dawał nadzwyczaj wysoki czynsz, ale wszystko to nie pomogło. Czujko za żadne piéniądze nie chciał odstąpić od zasady, jaką przyjął, aby nie mieć żadnych stosunków i interesów z żydami. Habe nie mógł mu tego zapomniéć i usadowiwszy się w Lipczynach rozpoczął ztamtąd skrytą podjazdową wojnę przeciw Czujce, w któréj chciał swoje straty powetować, a jemu ile możności szkodzić. Zabrał się do tego z przebiegłością i sprytem prawdziwie żydowskim. — Ponieważ karczma w Lipczynach była już stara, ofiarował się wybudować nową, byleby mu wolno było postawić ją w dogodniejszém miejscu.
Radoszewski nie domyślając się wcale ukrytych planów Haby zezwolił najchętniéj. Haba wziął się zaraz do budowania i wystawił wspaniałą nową karczmę tuż na granicy Zagajowa. Spostrzegł się Czujko, co mu zagraża, udał się do Radoszewskiego i w imię sąsiedzkiéj życzliwości prosił go o zabronienie żydowi stawiania karczmy; ale Haba miał czarne na białém — ustąpić nie chciał, a Radoszewski nie lubił procesów, a przy tém był trochę zależnym od Haby, bo wtedy był już jego dłużnikiem. Długi te z latami rosły z przerażającą szybkością, ogromna lichwa i nowe pożyczki powiększały je coraz więcéj. Haba jednak nie figurował w hipotece Lipczyn, jako wierzyciel, on załatwiał tylko drobne pożyczki Radoszewskiemu, które swoją drogą wynosiły już cyfrę nie małą, a gdy szło o większą sumę tłomaczył się wtedy niemożnością, ale zawsze na prośby dziedzica i za dobrem wynagrodzeniem nastręczał którego ze swoich współwyznawców i tego nazwisko podawał do hipoteki. Czy rzeczywiście nie rozrządał większémi kapitałami, czy też to była ostrożność z jego strony, by niepotrzebował kiedyś narazić się dziedzicowi występując z pretensyjami swémi — trudno było odgadnąć. Dość że w hipotece Radoszewskiego figurowało trzech innych wierzycieli, między któremi Goldfinger największą reprezentował sumę. Był on w pokrewieństwie z Habą. Haby córka wyszła za syna Goldfingera, który był agentem handlowym w Wiedniu i znaczne już na swoję rękę prowadził interesa. Kto wié w jakich warunkach kojarzą się małżeństwa u żydów, ten łatwo odgadnie, że Haba nie musiał znowu być tak ubogim, skoro wydał córkę za syna jednego z zamożniejszych kupców Sokoła — tak się nazywało miasteczko w pobliżu Lipczyn, a więc musiał jéj dać wiano odpowiednie do majątku pana młodego. Dziedzic jednak Lipczyn nie podejrzywał go o to i traktował jak biédnego arendarza, który z jarmułką w rękach czekał czasem godziny całe pokornie na ganku, aż wielmożny dziedzic raczy wyjść do niego — i zapytać czego chce. Habe bowiem posiadał w wysokim stopniu ten przymiot, który jest jedną z charakterystycznych cech naszych żydów, to jest, że był uniżonym i cierpliwym, umiał czekać i kłaniać się, a każde odezwanie się do dziedzica zwykle od stałéj formułki: z przeproszeniem łaski wielmożnego pana, zaczynał. Ta giętkość charakteru, która pozwala się nagiąć do wszystkiego, zrobiła żydów u nas tak potrzebnymi. Wobec żyda nie potrzeba się niczego wstydzić, można go z góry traktować, wszystko przyjmie i datek i urągowisko i pożartować z niego można, gdy przyjdzie fantazyja; — słowem żyd stał się wygodnym, jak pantofel, który układa się podług nogi, nie uciska, nie czuć go prawie a robi wysługę. Pod tym względem żydzi posiadają niezmierny talent i dla tego umieli wcisnąć się wszędzie. Habe przy panu Radoszewskim pełnił funkcyję finansowego spowiednika i znał lepiéj od niego stan jego interesów majątkowych; — a wskutek téj dokładnéj znajomości coraz mniéj stawał się uczynnym wiedząc, że zrujnowany szlachcic nie będzie mógł już wkrótce dostatecznie się odwdzięczać. Każda jednak odmowa Haby miała wszelkie pozory uczynności; nie dawał nie dla tego, że nie chciał ale tłomaczył się tém, że nie mógł i tak umiał zręcznie ubrać w słowa swoję odmowę, tak zdawał się łamać sobie głowę, nad wynalezieniem sposobu zaradzenia potrzebom dziedzica, że Radoszewski nietylko gniéwać się nie mógł na niego, który choć sam nie miał, to zawsze wystarał się gdzieś, wyszukał, wyprosił a pomógł. Bez Haby Radoszewski dawno już byłby w niemożności prowadzenia gospodarstwa, — on pomagał mu łatać biédę, sztukować interesa, a nawet podtrzymywać w nim wiarę, że wszystko da się jeszcze uregulować. Dla tego Radoszewski nazywał go prawą ręką i wszyscy oficyjaliści tak byli przyzwyczajeni do interwencji Haby, że w kłopotliwych interesach gospodarskich nie do pana, ale do niego wprost się udawali.
Dziś Habe obchodził wieczorem niezwykłe święto. Była to dla niego uroczystość podwójna, bo i syn jego Dawid wrócił z Wiednia po ukończeniu akademji handlowéj i córka przyjechała odwiedzić rodziców. Oboje dzieci strojem, zachowaniem się i sposobem życia wielce się różnili od rodziców. Podczas gdy Habe chodził jeszcze starym zwyczajem w długiéj kapocie, jarmułce i zakręcał pejsy, syn jego ubrany już był według ostatniéj mody wiedeńskiéj — z pewną nawet pretensyjonalnością do wyszukanéj elegancji, że wyglądał jakby z żurnalu wycięty. Więcéj jeszcze różniła się córka. Pomimo, że zwyczajem galicyjskich żydówek obcięto jéj włosy, gdy szła za mąż; barbarzyńskiego tego zeszpecenia głowy nie znać już było na niéj wcale. Sztuka fryzjerska umiała zastąpić ten brak, co tym łatwiéj było, że teraz i nie żydkowie w podobny sposób radzić sobie muszą i zastępować skąpą naturę. Głowa więc dawnéj Małki goła po ślubie jak kolano, dziś u pani Amalii Goldfinger ozdobiona była modną fryzurą — i w téj eleganckiéj damie ubranéj w zieloną atłasową suknię, ozdobną bogatémi koronkami, poobwieszaną brylantowémi kolczykami, złotémi łańcuchami, nikt nie byłby poznał owéj małéj brudnéj żydóweczki, która w Zagajowie siadywała przed karczmą z głową rozczochraną, pełną pierza, w zabłoconych pończochach, nie umytą — cuchnącą czosnkiem i trzymającą w brudnych palcach kawałek śledzia. Kilka lat, które spędziła przed zamążpójściem u jakiegoś krewnego rodziców w mieście powiatowém, a w końcu pobyt w Wiedniu, gdzie mieszkała od jakiegoś czasu — i dobrobyt — tak ją zmieniły do niepoznania. Wiadomo, że kobiéty prędzéj nabierają ogłady i poloru towarzyskiego, że łatwiéj im zmieniać stroje i towarzystwo i zastosować się do tego. Łatwość ta najwybitniéj pokazuje się w przerzucaniu się jednéj mody w drugą. Mężczyzna potrzebuje do przeistoczenia się pewnego czasu, oswojenia się. Kobieta z równą łatwością porusza się w kopulastéj krynolinie, jak i w wązkich sukniach, które wymyśliła ostatnia moda, jakby, na spętanie. Dzięki téj łatwości przeistaczania się — stanowiącéj charakterystyczną cechę takiego usposobienia, Amalija Goldfinger wyglądała jeżeli nie na wielką damę, to przynajmniéj na wcale szykowną wiedeńską piękność. Była to kobieta jeszcze młoda, białego delikatnego ciała, pulchna z dołeczkami na policzkach i na rękach i z noskiem nieco namiętnie rozdętym. Wargi miała grube, wilgotne, oczy niebieskie jak turkusy na jéj pierścionkach — a włosy jasne — mówię to, o téj odrobinie włosów, która była jéj wyłączną własnością, — włosy te lekko się skręcały nad czołem i to nie za pomocą żelazka, ani szpilki rozgrzanéj, ale wskutek naturalnego popędu do kręcenia — co stanowi także ogólny przymiot żydowski.
Oprócz syna i córki przybył jeszcze jeden gość — Aron Goldfinger. Do niego to najprzód zajechała w gościnę Amalija, bo Sokół po drodze wypadał, zabawiła tam u teścia wraz z bratem swoim dni parę — a teraz Goldfinger stary towarzyszył jéj i odwiózł do rodziców.
Aron Goldfinger przedstawiał znowu innego rodzaju typ żydowski, a mianowicie ten który wyrobił się u nas w skutek ciągłego obcowania ze szlachtą naszą buńczuczną i krzykliwą. I on chodził jeszcze w długim chałacie, ale zrobionym już surdutowym krojem — miał brzuch okazały, który mu dodawał miny i powagi, krótko strzyżoną brodę, spojrzenie pewne, śmiałe, nawet aroganckie. Wyglądał z tém trochę na szlachcica przebranego za żyda. Przejął nawet od szlachty pewne wyrażenia, zaklęcia się, przysłowia, któremi popisywał się chętnie na jarmarkach końskich. A mówił głośno, krzykliwie, jakby chciał, żeby go wszyscy słyszeli. Właściwie był on kupcem żelaza. Zaczął także od małego, bo od sprzedawania podków, gwoździ i starego żelaztwa, a doszedł do tego, że sklep jego miał towary z najlepszych fabryk i w znacznéj obfitości, i że cały powiat u niego zaopatrywał się w żelazne sprzęty i naczynia. Z czasem jednak interes ten stał się dla jego ambicji za mały; — zostawił go żonie swojéj, która dotąd pełniła była przy nim obowiązki subjekta, a sam zajmował się teraz większémi spekulacyjami; handlował końmi, kupował lasy, pożyczał na procenta. Na jedném stracił, na drugiém zarobił, — a koniec końców zysk był zawsze na jego stronie. Nie małą pomocą w interesach był dla niego Habe — niepozorny ten i skromny żyd posiadał spryt i znajomość rzeczy, któréj nie miał Goldfinger. On miał pomysły dobre, odwagę do zarezykowania, ale często w prowadzeniu interesów strzelał bąki. Przeciwnie Habe był ostrożny, uważny, oględny — i rady jego nieraz uratowały Goldfingera od wielkich strat. Totéż Goldfinger cenił jego zdanie i rad z nim wchodził w spółkę do wielu interesów. Tak zawiązała się między nimi bliższa znajomość, któréj skutkiém było małżeństwo ich dzieci. Był to także rodzaj interesu. Goldfinger z synem zaawanturowali się w jakieś spekulacyje giełdowe, które chwilowo groziły im ruiną. Potrzeba było zaciągnąć znaczną pożyczkę, by wytrzymać kryzys. Habe zdecydował się dać tę sumę. To nietylko uratowało Goldfingerów, ale postawiło ich interesa na świetnéj stopie. Z zysków osiągniętych znaczna część przypadała także na Habę. Goldfingerom nie chciało się takiéj sumy puścić z rąk, zaproponowali więc małżeństwo i w skutek tego suma ta została jako wiano w rękach młodego Goldfingera. Habe także zadowolniony był z tego małżeństwa, bo obrotność i spryt zięcia podobały mu się i był pewnym, że nie straci tego co wziął za córką, ale owszem będzie umiał robić pieniądze. Radził mu tylko aby porzucił Wiedeń, a szczególniéj giełdę i pieniądze swoje lokował w majątkach ziemskich, jako pewniejszych. O to były ciągłe sprzeczki między ojcami. Goldfinger był bezwzględnym czcicielem giełdy, szalone zyski, jakie ona dawała, odpowiadały jego rezykownym usposobieniom i ambicyji — i nietylko pochwalał operacyje syna, ale sam oddawał mu swoje pieniądze do tych operacyj. Skutek był rzeczywiście pomyślny i ogromny. Goldfingerowie tryjumfowali nad tchórzliwym Habą; ale ten mimo to nie dał się przekonać, a nawet zastrzegł sobie, aby posag córki jego ulokowany był nie na giełdzie, ale na jakim ziemskim majątku — i tak uparcie stał przy tém żądaniu, że zięć rad nie rad zgodzić się musiał na to, jak mówił dziwactwo. Właśnie teraz przez córkę przysłał mu list, w którym zezwalał na kupienie majątku ziemskiego, a zarazem donosił mu o interesach tyczących się kolei, — Habe bowiem w spółce z Goldfingerami starał się o dostanie budowy kolei od Sokoła aż do granicy, to jest na przestrzeni dziesięciu mil. Był to interes korzystny, ale dla Haby miał on jeszcze większą wartość, bo pomiędzy współubiegającymi się był także Czujko z Zagajowa. — Habe, który nie mógł nigdy zapomnieć mu wypędzenia z karczmy, dowiedziawszy się o tém, zaczął z podwojoną usilnością starać się teraz o przedsiębiorstwo, szło mu bowiem już nietylko o ten interes, ale zarazem o dokuczenie Czujce, o tryjumf nad nim. Pozycyja, jaką zięć jego zajmował w Wiedniu, ułatwiła mu to zadanie, miał on bowiem stosunki z dziennikarzami, z figurami w ministeryjum, w izbie handlowéj i tą drogą mógł wiele zrobić. Pomagała mu także znajomość podrzędnych indywiduów, które sobie ująć umiał. Figury takie często wiele mogą, bo mogą wprowadzić tylnemi drzwiami tam gdzie napróżno inni usiłują wejść frontowemi schodami. Miał więc powód cieszyć się, — to też twarz miał rozpogodzoną, oczy błyszczące, — zacierał ręce z radości, uśmiechał się do projektów, które sobie układał — nucił pod nosem same wesołe pieśni i parę razy pocałował córkę w czoło.
Ktoby był widział w téj chwili żyda, mizernego arendarza, całującego i głaszczącego wiedeńską elegantkę, byłby zapewne zdziwiony tym niezwykłym widokiem. U żydów nie jest to wyjątkowém zjawiskiem. Pozbawieni bytu politycznego, prześladowani, pogardzani — skupili się oni koło ogniska domowego — i wyrobili w sobie cnoty rodzinne. Religia była ich ojczyzną i rodziną, a rodzina — rodzajem religijnego obrządku. Pojęcie to rodziny z czasem rozszerzyło się na takie rozmiary, że cały ten naród stanowi prawie jednę rodzinę dbającą wzajem o siebie, wspierającą się i trzymającą solidarnie ze sobą. Ta solidarność niesłychana — to cement który łączy żydów w taką potężną a dla nas tyle niebezpieczną całość. Walka o byt, jaką to pokolenie prowadzi z nami od kilku wieków, da się porównać do pracy i zmyślności mrówek, które z czasem olbrzymie pnie drzew umią przetrawić i przerobić na własną siedzibę. Po części przerobili już Galicyję, na swoje siedziby, zdobywając powoli piędź po piędzi.
Habe myślał także o zdobyciu sobie w téj obiecanéj ziemi pewnéj przestrzeni. Praca całego jego życia skierowaną była do tego. W kahale wiedziano dobrze, iż celem jego zabiegów był Zagajów i Lipczyny, bo okupił sobie prawo eksploatowania tych dwóch posiadłości dla siebie.
Tu dla objaśnienia czytelników, którzyby nie rozumieli, co znaczy kupienie prawa eksploatowania, powiedzieć muszę, że żydzi jako naród wybrany, uważają się za wyłącznych dziedziców téj ziemi, a posiadanie jéj przez inowierców uważają za zabór — i dążeniem ich jest odebrać swoję własność możliwemi sposobami. Ta dążność wywłaszczania poparta chciwością właściwą naturze ludzkiéj objawia się w całéj działalności żydów; działalność ta nie przypadkową, dorywczą, ale ma swój plan, swoję organizacyję. Aby jeden drugiemu nie przeszkadzał w téj walce, każdy wybiera dla siebie pewne pole działania, odpowiednie swoim zdolnościom i za prawo wyłącznego eksploatowania tego pola opłaca się kahałowi, który środkami religijnemi zabezpiecza mu tę własność od innych współwyznawców.
Takie prawo zakupił sobie Habe na Zagajów i Lipczyny, a Goldfingerów przypuścił do współki w tém przedsiębiorstwie. Miał on zamiar osadzić znowu młodego Goldfingera z żoną w Lipczynach, a synowi przeznaczył Zagajów. Plany te należały jeszcze do dalekiéj przyszłości, bo dużo jeszcze było przeszkód do urzeczywistnienia ich, mimo to Habe nie wątpił o ich spełnieniu i szedł do tego celu wytkniętą drogą, ostrożnie omijając przeszkody lub usuwając je, — zatrzymując się czasem i przyczajając, to znowu przy sprzyjających okolicznościach szybko się naprzód posuwał. Przezorny i cierpliwy Habe umiał czekać — Goldfingerowi jednak cały proces wywłaszczenia wydawał się za nudny; gorączka z natury, pragnął przyspieszyć zakończenie interesu i oto były nieraz sprzeczki między nimi.
— Czemu ty Abraham — mawiał mu nieraz i dziś mu to powtarzał — nie kończysz już raz z tym Radoszewskim. Weksle mamy, jesteśmy pierwsi na jego hypotece, — na co więc czekać? — Wystawić majątek na licytacyją i basta.
— No i co z tego? — spytał Habe drwiąco.
— Jakto — co z tego? Przyjdziemy prędzéj do posiadania Lipczyn...
— A Czujko? — Czy ty myślisz, że Czujko da nam kupić? On pierwszy stanie do licytacyii, bo on ma oko na Lipczyny. I trzeba mu przyznać, że ma racyją. Dla niego Lipczyny, mają większą wartość, niż dla kogokolwiek, bo Zagajów ze wszystkiemi fabrykami, z modnem gospodarstwem nie ostoi się bez Lipczyn, które mają las i łąki, na czém tam zbywa. Czujko rozumie to dobrze i dla tego będzie licytował Lipczyny bardzo wysoko — i przelicytuje nas.
— Jak ma przelicytować, to czy dziś, czy za kilka lat, zawsze przelicytuje. Lepiej, że wcześniéj przyjdziemy do naszych pieniędzy.
— Goldfinger, Goldfinger, co ty gadasz?... Gorączka cię zaślepia. Który interes da ci taki procent, jak ten, który ci płaci Radoszewski?...
— Giełda da dwa razy tyle.
— Giełda — giełda — tam możesz zarobić, ale możesz i stracić: a tu pewność i interes czysty jak bursztyn, a ważny jak złoto. Z licytacyją nie ma się co spieszyć — bo nam nie ucieknie. Nikt inny nie może wystawić Lipczyn na licytacyją, prócz nas. Więc można jeszcze czekać dokąd będzie można. Widzisz Goldfinger, ja mam słabość do tego starego, to nie zły człowiek, choć głupi, chciałbym mieć z niego jeszcze jakiś czas dojną krowę, ale dorzynać go bym nie chciał. Może jak go biéda przyciśnie, da się namówić na sprzedaż lasu — toby nam było na rękę do naszego interesu przy kolei, a jegoby na jakiś czas podtrzymało — niechby sobie dosiedział na Lipczynach do śmierci, niby jak na dożywociu — a potém — potém Goldfinger, nasze dzieci tam posadzimy. To będzie dla nich nie zły kąsek.
— Jeżeli go nam Czujko nie pochwyci...
— To już moja rzecz — rzekł z dumą i pewnością Habe, gładząc się po brodzie. Niedoczekanie jego, żeby on tam miał wleźć.
— A jeżeli jak mówisz, tak mu zależy na Lipczynach i stanie do licytacyji.
— Tak, gdyby licytacyja była dziś lub jutro — wreszcie za rok, dwa. — Ale późniéj — późniéj — dodał z dziką radością — nie będzie miał z czém stanąć. On już dziś nie ma połowy tego majątku, co go miał, gdy wchodził do Zagajowa — a za kilka lat — to może będzie mógł być kontent, jeżeli się przy Zagajowie utrzyma. A ja postaram się, żeby się i tam nie utrzymał. A! Goldfinger, co to będzie za radość dla mnie, jak ja tego psa będę mógł do reszty zniszczyć. — O! on mi nie mało krwi napsuł. Przez niego interesa moje dużo ucierpiały. Musiałem ja nie mało sztukować głową, żeby nadrobić to, com przez niego stracił. — Stawał nam żydom wszędzie w drodze. — Pozna on kiedyś, co to żyd znaczy. Chciał szlachtę zbuntować przeciw nam, odstręczyć ją od robienia z nami interesów, ale go nie usłuchali — bo on pyszałek nie umiał się wziąć do tego. On głupiec chciał, żeby jemu szlachta za to dobrodziejstwo kłaniała się, a szlachta tego nie lubi. Ona woli żyda, co się i pokłoni i zniesie nie jedno dla zysku. — Dziś on sam jak palec — co zrobi, to mu się nie uda — kredytu nie ma. — Niech jeszcze zrezykuje się na kilka takich szalonych przedsiębierstw, jak te dotychczas, to będzie bankrut. — A wtedy my górą. Goldfinger — my górą.
Nie był to już ten sam Habe, którego widywano na gankach domów obywatelskich, kłaniającego się pokornie za każdem słowem. Tu wobec rodziny, w rozmowie ze swoim wspólnikiem, mała figurka jego nabierała pewności i siły. Goldfinger z pewném uszanowaniem i uznaniem wyższości, patrzał na niego i uderzając go po ramieniu rzekł:
— Abraham, niech cię nie znam, jak ty umiesz prowadzić interesa.
Habe nic nie odpowiedział, tylko zadowolniony zapuszczał kościste palce w szpakowatą brodę, a w błyszczących oczach znać było, że daléj snuł w głowie marzenia przyszłych tryumfów.
Rozmowę tę prowadzili dwaj Izraelici na wzgórzu pod chłodnym cieniem wspaniałych dębów, zkąd szeroki widok się otwierał na okolicę. Widok był tak malowniczy, że tylko oprawić go w złote ramy i powiesić na ścianie; wszystko tam było, co potrzeba do odmalowania cudownéj sielanki — i aksamitne kobierce zielonych łąk, obmalowane potokiem i wikliną — i chaty wsi porozrzucane po wzgórzu wśród lasów — i biały gościniec idący górą, po którym jak w panoramie przesuwali się ludzie wracający z kościoła — i czerwony dach kościoła z gotycką wieżą otoczoną lipami, które odbijały się w zwierciedle stawu. — A nad tém wszystkiem szeroka kopuła czystego lazuru emaliowana tu i owdzie białemi obłoczkami. — Wszystko było, co mogło zająć oko i rozmarzyć duszę. Ale ani Habe ani Goldfinger tego wszystkiego nic nie widzieli. Dla nich te piękności natury przedstawiały się z innéj strony; drzewa, chaty, pole — reprezentowały cyfry wartościowe tylko. Umieli oni używać natury, ale się nią zachwycać nie umieli. — Nie myślę przez to, żeby jéj mieli tylko używać dla interesu, owszem używali jéj nawet dla przyjemności i wygody; — ale było to czysto zmysłowe uczucie. — Na Goldfingerze np. cienisty las musiał zrobić przyjemne wrażenie: bo zdjął surdut i położył się na nim pod drzewem, a Habe posunął wygodę jeszcze daléj, bo ściągnął także i buty. Byłby sobie do tego jeszcze dla całkowitego użycia przyjemności wsi i sabatu zapalił fajeczkę lub cygaro, ale przepisy kościelne nie pozwalały im na to, a Habe i Goldfinger ściśle trzymali się przepisów religijnych. Goldfinger był troszkę mniéj skrupulatnym w tym względzie, ale przez wzgląd na Abrahama, nie pozwolił sobie tego. — Obaj jednak z pobłażaniem i bez zgorszenia patrzeli na młodego Habę, który rozłożywszy się pod drugiem drzewem zapalił cygaro i siostrze swojéj, częstowanéj przez matkę gotowanym bobem — czytał głośno lirycznym tonem poezyje Haynego. — Tak jest, uczeń szkoły handlowéj czytał Haynego i wzdychał nad nieszczęściami „świérka, co stał na północy” — wzdychał on, który jutro pójdzie handlować lasami i setki takich rosnących świerków zawiezie pod tartakową gilotynę, — a siostra jego w przestankach, w których miała usta wolne od jedzenia, napełniała powietrze wykrzyknikami: ach jakie to cudne, boskie, wspaniałe. — Ona także przepadała za Haynem, — żaden bowiem poeta nie jest tak wiernem zwierciadłem charakteru żydowskiego, będącego mieszaniną dziwnych, jaskrawych sprzeczności i sentymentalnego liryzmu, trzeźwości, szyderstwa gryzącego jak cybula i uczuć rodzinnych. — Donna Klara Haynego i Sonet do matki, to dwa bieguny, między którymi obraca się cały świat żydowski. To też Hayne wraz z rozszerzeniem się wpływu żydowskiego zdobywa sobie coraz więcéj zwolenników — jest on można powiedzieć ich narodowym wieszczem. Dawid Habe miał kompletne wydanie dzieł jego i w chwilach wolnych od spekulacyj i obliczeń procentów, czytywał liryczne intermezzo, księgę pieśni i florenckie noce.
O zmierzchu całe towarzystwo wróciło do domu na zakończenie święta i zasiadło do wieczerzy. Rozmowa toczyła się o Wiédniu, o przyjemnościach stolicy, o wpływie, jakie wywierają dzienniki będące w rękach żydowskich na opinię publiczną, o wzroście tam żywiołu żydowskiego. Habe słuchał tego wszystkiego z wielką uwagą i zajęciem. — Z oczów jego można było odgadnąć, że go to napawało dumą i radością, gdy słyszał jak możni i potężni są jego współwyznawcy, jakie stanowisko umieli zająć w tak krótkim czasie w społeczeństwie, które ich nie dawno temu traktowało z pogardą i lekceważeniem.
— Proroctwo Jehowy się spełnia — mówił głaszcząc brodę zadowolniony — rozmnażamy się jak piasek w morzu, a Pan rozszerza chwałę, nasienia Abrahamowego. Wiédniowi mamy wiele do zawdzięczenia, ztamtąd wyszły pierwsze głosy domagające się praw dla biednych, pokrzywdzonych żydów — tam oni stoją lepiéj, niż gdzieindziéj, a jednak moi drodzy — nie wiem czemu — mam wstręt do téj stolicy. Gdy w synagodze czytam o Babilonie — to mi zaraz Wiédeń na myśl przychodzi — i radbym jak jaki prorok co prędzéj wyprowadzić ztamtąd lud wybrany. Coś niedobrego wącham w powietrzu. Ten nagły wzrost miasta, o którym słyszę, ten szalony obrót kapitałów i mnożenie się fortun ogromnych, przeraża mnie — boję się, że ten sztuczny gmach może kiedyś runąć i nas zagrzebać. Dla tego pragnąłbym moich najbliższych przynajmniéj wycofać, nim nadejdzie jakie nieszczęście.
— I jakież może być nieszczęście? — spytał stary Goldfinger.
— Jakie! Ja sam nie wiem, bo to trzeba być na miejscu, żeby można to zobaczyć. My zdaleka mamy o tém wyobrażenie, jak o czém cudowném. Ale mnie się zdaje moim głupim rozumém, że to się kiedyś urwać musi... To bardzo naturalne. Papiér co bardzo w górę leci — może także bardzo spaść — mało do tego potrzeba.
— To znowu się podniesie — wtrącił syn chcąc także popisać się ze swojém zdaniem w kwestyjach finansowych.
— Tak; papiér się podniesie — ale człowiek utonąć może. Widziałeś nieraz jak się czółno wywraca na wodzie? Czółno można odwrócić znowu, ale człowieka co wpadł w wodę nie zawsze uratować można. Dla tego ja wolałbym, żeby twój syn, Goldfinger — tu do nas się sprowadził, a przynajmniéj tu robił interesa. Galicyja jest dobrym krajem na spekulacyje — tu można robić nie złe interesa — nawet większemi kapitałami. — Skoro matka przyjedzie będę chciał i ja jechać do Wiédnia, pogadam z nim mądre słówko.
W czasie kiedy to mówił — łuna pożaru oświéciła okna alkierza. Wszyscy zerwali się przestraszeni i wybiegli przed dom. Abraham wyszedł jeden z ostatnich — pożar ani go przeraził bardzo, ani zajmował — dopiéro kiedy zobaczył, że się to palą fabryki — zaśmiał się niecierpliwie i zawołał:
— To głupiec... podpalał fabryki.
— Kto taki? — spytał syn.
— No kto — ten kto podpalił?
— A zkąd ojciec wie, że podpalone? — spytał Dawid — pożar mógł powstać przez nieostrożność.
Habe chwilkę zdawał się zmieszany tą uwagą — wnet jednak przyszedł do równowagi i rzekł:
— Pewnie go kto podpalił — bo on nie ma przyjaciół między ludźmi. To zły człowiek i szlachta go nie lubi — i chłopi także. — Pewnie znowu komuś wyrządził krzywdę i ten go podpalić musiał. Ale osioł dopiéro, żeby fabryki podpalać. Co mu zrobi? — Jeszcze mu pomógł, bo fabryki już i tak nic nie były warte, a jeżeli je wysoko zaasekurował, to jeszcze zarobi na tym interesie. Gdyby mu byli młyn spalili — toby była rzecz. Teraz takiego młyna tak prędko by nie postawił bo koléj potrzebować będzie robotników — a i gotówkiby mu brakło, a młyn jest bardzo nizko zaasekurowany. Osiadłby więc na mieliźnie, a tymczasem nasz młyn przez nową koléj pozawięzywałby stosunki i znacznie poprawił nasze interesa. — Młyn trzeba było spalić — młyn koniecznie...
Mówił te słowa w takiem rozdrażnieniu, jakby w istocie miał przed sobą podpalacza i wyrzucał mu jego niezręczność. Można się nawet było domyśleć, że go zna, — tak się przynajmniéj zdawało z jego zachowania — pożar nie zadziwił go, jakby był na to przygotowany: tylko to, że się fabryki paliły a nie młyn, było dla niego niespodzianką, która go rozgniewała.
Rodzina żydowska czas jakiś stała przed domem przypatrując się pożarowi, jak sztucznym ogniom i prowadziła rozmowę, która wnet odbiegła od tematu, jakim się rozpoczęła, a przeszła na inne tory. Młoda Goldfingerowa opowiadała o illuminacyji Wiédnia, o nowéj operze, do któréj ją mąż już zaprowadził, o swojem letniém mieszkaniu w Döbling i wśród rozmowy wrócili do alkierza i całkiem zapomnieli o pożarze. Tylko Abraham nie dotrzymywał im towarzystwa. Co chwila wstawał niespokojny i wychodził przed dom — patrzał i nadsłuchiwał — zdawał się czekać na kogoś czy na coś. Może czekał na powiększenie pożaru i niekontent był że płomienie szalały w jednem tylko miejscu, stał zapatrzony w ogień, po ruchliwych oczach widać było, że głowa jego pracowała w téj chwili, a palcami konwulsyjnie przebiérał po brodzie i zakręcał je w małe węzełki. Naraz drgnął, — jakiś szelest w krzakach leszczynowych obok karczmy przestraszył go; — zwrócił się w tamtę stronę i spytał:
— Kto tam?
— To ja, ja Abramku — odezwał się jakiś ochrypły, zaschły głos i równocześnie z zarośli ukazał się barczysty chłop w podartéj siermiędze, bosy i bez czapki.
Zbliżał się do żyda, który cofał się przed nim, i oglądał się niespokojnie w około, jakby się obawiał, by ktoś nie zobaczył go w towarzystwie przybyłego obdartusa.
— A ty po co tu przyszedł — hę? Nie możesz sobie pójść do swojego domu — czy to nie masz domu — hę?
— W domu szukali mnie żandarmi — skryjcie mnie gdzie...
— Za co ja mam ciebie skryć? bo to ty mój brat, albo swat?
— Przecie wy sami namawiali mnie nieraz do tego...
Żyd aż podskoczył ze złości na te słowa — podbiegł do chłopa z rozpostartemi i trzęsącemi się rękami, oczami roziskrzonemi, jakby go chciał rozszarpać i syczał cichym ale dosadnym głosem:
— Co, ty gałgan, ty pijak, ty pijak, ty śmiesz mówić, że ja ciebie namawiał? — Czy myślisz, że ci to co pomoże w sądzie, że ci uwierzą? — Ja cię namawiał? Kiedy ja cię namawiał?
— No, nie mówiliście dokumentnie: idź, podpal, ale przypomnijcie sobie Abramku, jakeście nieraz mówili, ej, żeby tak się znalazł kto coby tego pana z Zagajowa z dymem puścił, toby mu się dopiéro przysłużył.
— Mówić wolno, co się komu podoba. — Ja mogę mówić, że chciałbym mieć kawałek księżyca, to mi go dasz, ty głupi chłopie, hę?
— Ja téż nie wpiéram w was, żebyście mnie namawiać mieli, ja sam miałem złość na niego. Ale sobie myślałem, Abramko będzie także kontent z tego, bo i on go nie lubi. A wy mnie jak psa odpędzacie.
— Bo ja nie chcę, żeby cię tu widzieli. Na co mnie tego kłopotu? — Nie mogłeś ty iść prosto do domu, a nie włóczyć się. — Pies byłby o tém nie wiedział!
— Ja téż chciałem tak zrobić, ale ludzi moc wyległa na drodze, byliby mnie zobaczyli i domyśleli się zkąd wracam. Chciałem więc obejść lasem i z tyłu wejść do mego domu. Ale zanim obszedłem na około i zdołałem dojść do chaty — żandarmi już byli u mnie. Zobaczyłem zdaleka ich bagnety łyskające się w cieniu i uciekłem tu.
Postąpił bliżéj do żyda uspokojonego już nieco i odezwał się błagalnym głosem:
— Zlitujcie się Abramku, ratujcie mnie, nie dajcie, żebym zgnił w kryminale.
— I cóż ja mogę dla ciebie głupi chłopie zrobić? — Przecież nie mogę powiedzieć, że to ja podpaliłem, aby ciebie tylko uratować.
— Ja téż tego nie żądam od was. Tylko ukryjcie mnie gdzie na kilka dni.
— I cóż ci z tego przyjdzie? Za kilka dni wyjdziesz i złapią cię i jeszcze będzie gorzéj.
— Oj, dolaż moja, dola.
— I na co ci było takie głupstwo robić hę? —
— Złość na nic nie pyta — mruknął chłop ponuro.
— I co ci z tego przyszło? hę? — Czy ty myślisz, że ty jemu co złego zrobiłeś. On sobie tego życzył, żeby go kto spalił. Gdybyś ty tego nie był zrobił, toby on sam był zrobił. Spaliło się, to mu zapłacą — i jeszcze więcéj, niż to było warte. No widzisz głupi Szymek, coś ty zrobił.
Chłop patrzał na niego głupkowatym, zagapionym wzrokiem. Nie mogło mu się to jakoś pomieścić w głowie, że kogoś można spalić i tém mu zrobić przysługę. On chciał zemścić się a tymczasem dowiedział się, że zrobił tylko przysługę człowiekowi, którego nie nawidził, jak nikogo na świecie. Nic więc dziwnego, że ta wiadomość ogłuszyła go i pomieszała mu wszystko w głowie. — Wściekłość go ogarnęła, gdy sobie pomyślał że on może zgnić za to w kryminale i nawet nie zaszkodził dziedzicowi. Oczy jego błysnęły białkami a pięście zacisnęły się, że aż żyły jak powrozy wystąpiły na odkrytych rękach. — Zgrzytnął zębami i zamruczał:
— A bodaj jego choroba tłukła od nieba do ziemi za naszę krzywdę. Tu nawet zemścić się nie można.
— Jak mu będziesz palił takie graty, jak ta fabryka — to mu pewnie nie dokuczysz. Żeby mu się był spalił młyn, toby on się kręcił i kurczył.
— Młyn — powiadacie? — spytał chłop ponuro.
— Ja nic nie mówię, ja tylko mówię, coś ty głupi chłop i bez potrzeby wpakowałeś się w biédę.
— I cóż ja teraz biédny pocznę. — Radźcie Abramku wyście mądry człowiek.
— Radzić, radzić — teraz to ty potrzebujesz mojéj rady, a jak mnie trzeba było dach pobić, to ja ciebie uprosić nie mogłem, pamiętasz?
— Toż wam potém pobiłem.
— Jakém ci dwa razy tyle zapłacił.
— Będę wam za darmo robić, jak wam będzie trzeba, tylko mnie ratujcie, powiedzcie co robić i gdzie się obrócić.
— A czyś ty mnie co za darmo zrobił? — A kto wam dawał pieniądze na proces, na stemple.
— Tożmy wam dali zapis na grunt. Jak wygramy, to sobie z procentém odbierzecie.
— A jak nie wygracie?...
— To wam odrobię, tylko mnie teraz ratujcie — powiedźcie, co robić?
Żyd nie zważał na jego słowa i mówił daléj zapalając się:
— A jak ja chciałem, żeby twoja córka poszła do mnie na służbę, toś powiedział, że ty nie pozwolisz, żeby twoje dziecko żydom usługiwało. A co to żyd — pies, hę? — Czy on nie taki człowiek, jak drugi? — Czy on nie płaci, nie daje jeść lepiéj od katolika?
— Tylko mnie wykręćcie od kryminału, to i ja i córka odsłużymy wam.
— Tak dziś mówisz, bo z tobą strach, a potém, jak strach minie, to mnie znać nie będziesz.
— Jak mi Boga przy skonaniu potrzeba, tak nie — zaklął się chłop. Przekonacie się, że Szymon nie kłamie. — Tylko mnie ratujcie. — Powiedzcie gdzie uciec. Możeby na Węgry iść, tylko że nie mam o czém.
— Czy myślisz, że tam nie ma policyji, że cię tam nie złapią.
— Więc przyjdzie człowiekowi marnie zginąć — rzekł chłop zrozpaczony spuszczając głowę na piersi.
Żyd tymczasem skubał brodę i myślał. Potém zapytał:
— Czy ciebie nikt nie widział po tém?
— Nikt.
— A córka nie wygadała co przed żandarmami?
— Ona nic nie powiedziała ja ją znam.
— A gdzie byłeś przed tém, nim tam poszedłeś?
— Tu u was w karczmie.
— Nie widziałem cię.
— Byliście pod lasem z waszymi. Tylko stara Magda była za szynkwasem.
— I piłeś co?
— Parę półkwaterków dla nabrania odwagi.
Żyd znowu pomyślał — potém zbliżył się do okna i zajrzał w głąb’ szynkowni. Mała zakopcona lampka kamfinowa paliła się przy szynkwasie, a stara Magda drzemała.
— Idź cicho — rzekł zwracając się do chłopa — wejdź do izby, połóż się pod ławę i udawaj jakbyś od dawna leżał. Potrzeba w tę starę babę wmówić, żeś ty od południa z karczmy nie wychodził. To nie będzie trudno, bo baba śpi w najlepsze, a niedowidzi i mało wié, co się koło niéj dzieje. Jak żandarmi przyjdą — i znajdą cię — to ona będzie świadczyć, żeś tu był cały czas. Choćby cię wzięto — to nic ci nie udowodnią, potrzymają jakiś czas, a potém puszczą.
Chłop chciał iść ku karczmie, Habe go zatrzymał.
— Czekaj, dam ci pierwéj trochę wódki, — będzie ci łatwiéj udawać pijanego.
Poszedł do szynkowni, wziął cicho z nad głowy spiącéj Magdy z szafeczki flaszkę wódki — i wyniósł ją na pole.
— Na, masz, to pójdzie na rachunek — pamiętaj.
Szymon pociągnął co się dało, powtórzył raz drugi, chciał i trzeci, ale go Habe zatrzymał:
— Dosyć ty pijaku. Trzeba, żebyś tylko udawał pijanego, ale nim nie był, bo mógłbyś z czém niepotrzebnie się wygadać. A gdzie ty czapkę podział?
Chłop chwycił się za głowę. Teraz dopiero spostrzegł, że ją, zgubił.
— Widzisz — mówił Abraham — a nuż znajdą tam twoję czapkę i poznają?
— A bo to jedna taka czapka.
— Więc nie poznają? — To dobrze. Czekaj — zdaje mi się, że tu mam jakąś czapkę — zaraz ci wyniosę.
Za chwilę wyniósł mu czapkę z komory. Wtedy chłop ostrożnie na palcach wsunął się do szynkowni, ułożył się pod ławą tuż koło szynkwasu i począł chrapać. Niezadługo za nim wszedł Habe, — postawił odkorkowaną flaszkę na szynkwasie obok spiącéj Magdy i odezwał się głośno:
— Hej, Magda, Magda.
Baba zerwała się przestraszona, nieprzytomna zaspana.
— Kto tu wypił tyle wódki? Czy tu był kto?
— A któżby tu był? Nikogo jakem żywa nie widziała.
W téj chwili głośne chrapanie Łasia słyszeć się dało z pod ławy.
— Wszelki duch pana Boga chwali — zawołała zrywając się jak oparzona i z przestrachem spojrzała pod ławę.
— Kto tu spi? — spytał Abraham nachylając się ze światłem do leżącego i bełkoczącego coś przez sen Szymona.
— Chryste panie, a dyć to ten obieżyświat Szymon. — Ja myślałam, co on już dawno poszedł a on sobie w najlepsze tu leży. O! przysięgłabym na niewiedzieć co, że to jego sprawka. O cygańska duszo bodajeś z piekła nie wyszedł...
— Czy on tu dawno tak leży? — spytał żyd surowo.
— A kto go wié? Ta jużciż pewnie że dawno, kiedy psiawiara miał czas na to. — Ano czychał gdzieś w kącie, jak szatan na katolicką duszę, bo ledwie com się zdrzemnęła.
— Ha, to będziesz płacić za wódkę, ja nie mogę być stratnym.
Baba zaczęła zawodzić, lamentować, tłomaczyć się, że ona temu nie winna. Żyd milczał uparcie i dał się jéj wygadać.
— Gdybym wiedział pewno, że to on — odezwał się po niejakimś czasie — no to by on musiał zapłacić. Ale jeżeli go tutaj nie było.
— O! był, był.
— Mogłabyś przysięgnąć na to, że on był ciągle? — spytał żywo.
— Pewnie że mogłabym.
— A, jeżeli tak — to on zapłaci.
Nie trudno się domyśleć, jaki był cel tych pytań Haby, chciał wmówić w zaspaną babę, że Szymon Łaś nie opuścił od południa karczmy. Takie alibi zaprzysiężone przez świadków stanowić mogło silną obronę posądzonego.
W tém w sieniach dały się słyszeć kroki. Habe był na to przygotowany, co chwila spodziewał się żandarmów. Można bowiem było przypuszczać, że nie zastawszy Łasia w domu, przyjdą go tu szukać. Dla pijaków i włóczęgów karczma jest drugim domem: a często jedynym domem. Habe był pewnym że to oni idą. — Tymczasem zamiast żandarmów wszedł do izby służący Radoszewskiego wysłany przez ekonoma. Habe nie bardzo rad był temu spóźnionemu posłańcowi, nie myślał wcale zaspakajać dłużéj żądań dworskich i odmówił; ale odmówił po swojemu, klął się na sumienie, że nie ma już ani kropelki takiego wina, któreby mógł dać na stół pański, że ostatnię beczkę zabrał w zeszłą niedzielę proboszcz z Łopuchowéj na odpust i był mocno zafrasowany, że tak dobremu panu w takiéj bagateli usłużyć nie może, poczęstował przybyłego półkwaterkiem wódki, kazał ślicznie pokłonić się wielmożnemu panu, przeprosić i oświadczyć, że on sam jutro będzie we dworze.
Jak wiemy ekonom nie zadowolił się tą odpowiedzią Haby, nie mógł się zadowolnić jeżeli nie chciał skompromitować pana swego, który znowu nie chciał rozumieć co to jest brak. Z praktyki ekonom wiedział, co znaczy podobna odmowa Haby, to jest, że trzeba będzie podwójnie drogo zapłacić za jego grzeczność — i dla tego pojechał sam do niego. Zastał go o wiele twardszym niż myślał, — żyd przysięgał się na wszystko, że nie ma, a choć ekonom powiększał procent — Habe stał przy swojem. W końcu po długich prośbach, zdecydował się dać kilka garncy wina, które jak utrzymywał, już nie było jego własnością, bo było sprzedane. Habe więc popełniał, jak mówił, rodzaj kradzieży i zaręczał, że tego dla nikogoby nie zrobił tylko dla pana Radoszewskiego. Rozumie się, że za to przestąpienie siódmego przykazania i to zaraz po szabasie — uczynny Habe kazał sobie dobrze zapłacić — kwitkami. Była to jedyna moneta, jaką od jakiegoś czasu posługiwał się dwór w Lipczynach. Był to rodzaj banknotów, które tylko bank Haby akceptował i wypłacał. To też czeladź, dzienni najemnicy i rzemieślnicy szli zawsze do Haby realizować te papiery. Ile on zarabiał na tém, nie trudno się domyśleć — a tymczasem kwitki rosły w ogromne stosy... Habe dołączył i te ostatnie teraz. Potém ekonoma poczęstował esencyją ponczową z arakiem i pogadał z nim trochę o ciężkich czasach. Habe bowiem miał zasadę nie zrażania sobie nikogo, a ujmowania wszystkich. To téż i ekonom lubo z początku rozgniewany był trochę odmową Haby, odjeżdżał od niego już udobruchany, a choć owsa nie dostał, to przynajmniéj rad był, że mu się udało wydostać wino. Miał czém zalać gardła ludziom, by nie mówili źle o gościnności pana Radoszewskiego. Z końmi będzie łatwiejsza sprawa — myślał sobie ekonom — nie umieją gadać to nie powiedzą. Wracał do domu z tém przekonaniem, że Habe skąpe i twarde żydzisko, ale poczciwe i w duszy nie dziwił mu się wcale, że nie chce kredytować tym, co mu nie płacą.
W drodze spotkał żandarmów, którzy zmierzali prosto do karczmy — na obławę. Zdaje się, że ostrożności Haby nie skutkowały, a przynajmniéj żandarmów nie przekonały o niewinności Łasia, bo go na drugi dzień prowadzono związanego do powiatowego miasteczka. — Cyganka dowiedziawszy się o tém, z krzykiem i płaczem przybiegła do Haby. Habe rozmówił się z nią bez świadków i musiał jéj coś bardzo pocieszającego powiedziéć, bo wracała do domu całkiem uspokojona.