W żydowskich rękach/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Podsłuchane — podpatrzone
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Podsłuchane — podpatrzone.

Ogród Radoszewskiego odpowiadał całkiem jego usposobieniom. Nie było w nim ani szerokich gazonów, ani pięknych grup drzew, ani sztucznych klombów. Podzielony był prostémi ścieżkami na kwatery obsadzone krzakami porzeczek i agrestów. W środku kwater między bujną trawą ślady drzewa owocowego, a daléj ku płotowi w końcu ogrodu maki, koper, kminek, sałata i wszelkie ogrodowizny, rozsiadły się gęsto na pulchnych zagonach. Ogród ten otaczały z dwóch stron grabowe gęste aleje, datujące się jeszcze od królowéj Bony, która tę modę wraz z włoskiémi topolami wniosła do Polski i najprzód ją zaaklimatyzowała w biskupich i zakonnych dobrach. Gęsta ciemność panowała w téj chwili w aleji; zaledwie tu i owdzie przez liście jak przez sito przelewały się srébrne strugi księżycowego światła, które w przeróżnych arabeskach haftowało ciemności. Aleje kończyły się koło domu z jednéj strony kilkoma rozłożystémi lipami, pod któremi stały dębowe stoły i ławy. Tam Radoszewski gościł zwykle za dnia kochanych sąsiadów.
Do tego miejsca zmierzał inżynier wyszedłszy z domu, gdy w drodze zatrzymał go jakiś dźwięczny, młody głosik, który wydzwonił nad nim zapytanie:
— Prawda Kundusiu, że już gaśnie?
Kowalski podniósł głowę w stronę zkąd głos dochodził i ujrzał na ganeczku na tle oświéconych drzwi ostro zarysowany cień panienki, w krótkiéj sukience, w długich, jasnych warkoczach z zakasanémi powyżéj łokcia rękawami. Panienka miała główkę podniesioną i zwróconą w stronę Zagajowa, w miejsce na którém złociła się już bardzo niewyraźnie łuna dogorywającego pożaru.
— O! już znacznie przygasło, — odezwał się głos rozstrojony i nosowy kobiety, która stała w zacienioném miejscu i dla tego mało co widzieć ją można było.
— Więc powiadasz, — odezwał się znowu świeży głosik — że nic im się złego przez to nie stanie?...
— Nic zgoła. Jegomość mówił, że mieli wszystko assekurowane i wrócą im co do grosza.
— To chwała Bogu, chwała Bogu — powtarzała z uciechą panienka.
Inżynier słuchał tego głosu, byłby tak słuchał bardzo chętnie godzinę i dłużéj, bo głos ten robił na nim podobne wrażenie, jak śpiew słowika w letniéj nocy — tak mu jakoś w sercu było dobrze, jakby kto w niém otworzył okienko i zapuścił promień słoneczny. Uczuł w sobie wiosnę. I widok panienki, również jak jéj głos, miał dla niego coś pociągającego z przyjemnością też przypatrywał się zakryty cieniem drzewa, owemu zjawisku na ganku. Księżyc pomógł mu do tych obserwacyj, bo wyjrzał właśnie z zachmury i rzucił cały snop promieni na śliczniuchną twarzyczkę i błyszczące oczy dziewczęcia. Dziwnie uroczo i tajemniczo wyglądała między témi dwoma światłami, niebieskawém księżyca i złocistém — od lampy pokoju. Twarzyczka jéj była w téj chwili podobną do róży, z powodu silnych rumieńców, które paliły się na niéj, co pochodziło ztąd, że panienka niedawno wybiegła z kuchni, gdzie zajęta była pieczeniem ciastek. — Miała jeszcze na sobie fartuszek biały i rączki mąką ubielone...
Nie miejcie mi za złe, że biorę bohaterkę, prosto z kuchni, od ciastek i konfitur, gdy jest tyle innych panien, któreby miały większe do tego pretensyje, jak np. nie szukając daleko córki pana Jacentego, w tym właśnie czasie wystrojone, ublanszowane, udrapowane, oczekujące przybycia ojca z mniemanym konkurentem — i gubiące się w domysłach, co mogło być powodem spóźnienia. W przekonaniu tych panien nie kto inny, tylko one przeznaczone były na główne bohaterki tego romansu — i nie darują mi zapewne nigdy, żem nad nie przeniósł nieokrzesaną Bronisię, podlotka dopiero wyzwolonego z klasztoru, nie umiejącego jeszcze chodzić w białéj sukni, nie noszącego koka, nie mrużącego arystokratycznie oczów. Bronisia nie potrzebowała nic sobie dodawać, śmiała się chętnie i często i to tym śmiechem głośnym, serdecznym, który odkrywa... swobodę duszy i białe ząbki. Pożar w Zagajowie zmącił na chwilę tę wesołość, ale skoro się dowiedziała od Kundusi, że właściciel nie poniósł żadnéj straty, wróciła znowu do dawnego humoru i klasnąwszy w ręce z uciechą zawołała:
— O! to w niedzielę będą u nas. Pan Walery przyjedzie z pewnością skoro już wié, że wróciłam z klasztoru.
— Tak — i będzie jadł przypalone ciasteczka...
— Ach, moje ciasteczka, — zawołała Bronisia z przestrachem i rozwartémi rączkami rzuciła się w głąb pokoju, a za nią poszła Kundusia. Inżynier słyszał jeszcze dobrze stąpania po wschodach młodéj panienki zbiegającéj do kuchni — i dziwna rzecz, zaciekawiło go dla kogo biegła z takim pośpiechem piéc ciasteczka — a lubo nie był wcale amatorem tego rodzaju przysmaków, czuł jakiś żal, jakąś niechęć do owego nieznajomego, dla którego przeznaczone one były na niedzielę. Byłby chętnie przyjął na siebie tę robotę, a przynajmniéj chętnie pogawędziłby zamiast niego z owém rozkoszném stworzeniem, które nań od pierwszéj chwili takie sympatyczne wywarło wrażenie. Sam nie wiedział czemu przypisywać to dziwne, niezwykłe zajęcie się panienką spotkaną po raz piérwszy i to tak przelotnie. Może tak silnie przemówiły za nią zmączone rączki i gospodarski fartuszek, może mu się spodobała, że ją zobaczył w tak poetycznéj, księżycowéj nocy; w fantastyczném oświetleniu księżyca; ale inżynier nie należał wcale do sentymentalnych marzycieli nocnych, był więcéj realistą choć realista z sercem, ale umysłem trzeźwym. I może dla tego właśnie czuł cały urok téj natury świeżéj, niesfałszowanéj sztuczną afektacyją, któréj panny po większéj części pożyczają sobie z książek. Po tyloletnim pobycie w mieście, wśród kobiet sztucznie wychowanych, Bronisia pociągała go urokiem świeżości, prostoty i natury. Była ona typem polskiego dziewczęcia, który pod wpływem cywilizacyji coraz więcéj się zatraca. Pod wpływem różnych czynników, jakie postęp przynosi, otrzymujemy okazy w dobroci doskonalsze od Bronisi, więcéj skombinowane i praktyczniejsze, ale inżynier pomimo całego szacunku, jaki żywił dla nowszych teoryj wychowania, w głębi duszy uczuł teraz sympatyją dla owych wiejskich dziewuszek kryjących się jeszcze tu i owdzie po dworkach szlacheckich — o których czytał tyle, a których okaz doskonały miał obecnie przed oczami. Wszystkie uprzedzenia, jakie nabył za granicą, zarzuty, jakiémi obarczał kobiety swego kraju, zbladły jakoś wobec Bronisi i zmalały. Czuł że gotówby się był przeniewierzyć w téj chwili swoim teoryjom. Długo stojąc nieporuszony myślał o tém; dopiero głośne krzyki, które słyszeć się dały wewnątrz dworu, wyrwały go z tego zaklętego koła. Krzyki pochodziły z świetlicy, gdzie wzniesiono czyjeś zdrowie z zapałem. Kowalskiego raziły te wrzaski pijanych i usunął się od nich w aleję grabową, która oddzielała ogród od gospodarskich budynków. Chodził po niéj czas jakiś, wreszcie usiadł na darniowéj kanapce.
Po jakimś czasie usłyszał za sobą dwóch ludzi, którzy chodząc po podwórzu rozmawiali ze sobą. — O ile poznać można było z głosu, zbliżali się ku téj stronie, gdzie siedział Kowalski — i w niewielkiéj od niego odległości zatrzymawszy się, ciągnęli daléj rozmowę. — Inżynier z początku nie zwracał uwagi na to co mówili, — ale powtarzane kilkakrotnie nazwisko Czujki, Łasia — zajęły go trochę, bo nazwiska te znał już z opowiadania pana Jacentego i innych biesiadników. A że rozmawiający zatrzymali się niedaleko z drugiéj strony płotu i nawet usiedli opodal — więc mógł dokładnie słyszeć ich rozmowę.
— Ba, ba — mówił jeden — nie złapią go oni tam tak łatwo. A choć złapią to się wykręci, jak już nieraz bywało. A czy jemu to nowina siedziéć w kryminale? Nasiedział się już dość za różne sprawki, bo to człek mściwy i uparty.
— Więc mówicie, że on to przez złość zrobił?
— To się wié.
— I o cóż mu tak chodzi.
— O, to długa historyja. To się jeszcze zaczęło za piérwszego pana, kiedym był oficyjalistą w Zagajowie. Było mi tam dobrze, wszystkim było dobrze, bo pan był dobry, nie taki, jak ten teraz. Niepodobny do tamtego choć rodzeni bracia. Ten twardy, nieużyty a dumny, a zaś tamten był miękki jak wosk, każdy z nim zrobił co chciał. To téż ludziska łazili do dworu jakby procesyją, to o ziarno na przednówku, to o opał na zimę, to o zapomogę na wesele, a w kumy prosili go co niemiara bo im szło o hojne wiązanie dla chrześniaków. A pan dawał i dawał, aż go upominać musiano, że ludziska nadużywają jego dobrego serca i że tacy nawet przychodzą po wsparcie co nie potrzebują tego. Ale on odpowiadał wtedy: to już ich grzech a nie mój. Wolę wesprzéć i takiego co nic nie wart, niż żebym miał przez to nieraz odmawiać takim, co tego istotnie potrzebują.
— A to uczciwe było panisko, — odezwał się drugi głos.
— Oj, co uczciwe, to uczciwe, ale cóż kiedy mu się ludzie nieraz źle odpłacili za jego dobre serce, ale najbardziéj dali mu się we znaki Łasiowie. Była to cygańska familija. Pan osadził to na roli, na Leśniczówce, z warunkiem żeby Łaś za to odrabiał ludziom we wsi kowalską robotą. Ale cygan — zwyczajnie cygan, na miejscu nie wysiedział. Bywało włóczył się po kilka miesięcy, ale gdzie bywał, co robił, nikt nie wiedział. Czasem wracał z grubym groszem, a rodzina jego postrojona w adamaszki i błyskotki, czasami znowu wracali odarci i biedni, a wtedy szli znowu do dziedzica z przeproszeniem i o zapomogę. Pan był miękki i dawał się przebłagać, szczególniéj gdy za Łasiami zaczęła prosić ich córka Anćka. Matka stroiła dziewczynę w korale, haftowane koszule, jedwabne chustki i wodziła ją po jarmarkach i odpustach, przechwalając się przed ludźmi z jéj urodą. To dziewczynę wbiło w pychę i próżność. Zrobiła się zalotną. Gdy ją dziedzic pierwszy raz zobaczył mogła mieć lat ośmnaście, a kształtna była jak świeca. Szatan wiedział co pokazać, żeby wywieść na pokuszenie. Dziedzic trochę kochliwy, lubił ładne buziaki i cyganka wpadła mu w oko — od tego czasu często zaglądał na Leśniczówkę. Ludzie we wsi poczęli już głośno gadać o tém, — Łasiowie sami wygadywali i cyganka nie taiła się z tém, że dziedzic bywa u niéj. Zaczęła się stroić — nie trudno się było domyśleć za czyje pieniądze. Łasiom z tém nieźle się działo, — dziedzic podarował im parę krów i pola kilka morgów przyczynił. Źle było — ale nikt nie śmiał przestrzédz dziedzica, bo to była draźliwa rzecz. Jednak jemu samemu po jakimś czasie otworzyły się oczy, bo rzadziéj odwiédzał teraz cygankę i nawet parę razy jéj nie przyjął, gdy przybiegła do dworu. W końcu wyjechał z domu na dwa miesiące, a w tym czasie cyganka powiła syna. Kiedy pan powrócił do domu, Łasiowa stara zaraz się zjawiła i prosiła o posłuchanie. Po paru dniach gruchnęło po wsi, że dziedzic cyganom darował sołtysostwo i przyłączył je do Leśniczówki. Było tego razem więcéj jak dwie kmiece role.
— I to może ten grunt o który się teraz prawowali?
— Tak to ten sam.
— No, więc im się prawnie należy, kiedy im dawny dziedzic darował.
— Ba, kiedy to nie koniec na tém. Darował — to prawda, bo taka była jego wola, ale potém żałował tego, bo młoda cyganka a bardziéj jeszcze jéj matka, która ją podmawiała i uczyła jak ma wyzyskiwać dziedzica, zamiast być wdzięczni za jego łaskę, nachodzili go z coraz nowémi pretensyjami. To przyłazili Łasiowie, to cyganka sama z dzieckiem na ręku przybiegała do dworu prosić raz wraz o coś nowego. A pan dawał i dawał, żeby się pozbyć natrętników; aż w końcu cierpliwości się przebrało i chciał się ich pozbyć, bo go wstyd było przed ludźmi, że się tak zaplątał, a bardziéj jeszcze bał się, żeby się to nie doniosło do Kalenicy, gdzie jeździł w konkury. Była tam panna jedynaczka, rozpieszczona, ale ładna co się zowie, choć nie rumiana, owszém bledziuchna i delikatna. Za to jéj oczy, to istne bławatki na śniegu, a umiała niémi tak patrzéć że cię po sercu łechtało. Pan mój często tam jeździł i starzy państwo go lubili a i panienka dość łaskawie na niego poglądała. — Słowem zanosiło się na weselisko. Cyganka coś zaczęła miarkować i stała się natarczywsza, a że dziedzic do dworu wpuszczać jéj nie kazał, więc go na gościńcu napastowała, a bywało nieraz ku Kalenicy się za nim puszczała. Była obawa, że tam do dworu kiedy za nim wpaść gotowa, bo była śmiała do bezczelności i gwałtowna; więc mogła to zrobić. Panu szło bardzo żeby do tego niedopuścić i chciał się co prędzéj pozbyć Łasiów i cyganki ze wsi. Odkupił więc od nich grunt i dodał jeszcze coś grosza, byle tylko wynieśli się w inne strony. Tak się téż stało. — Poszli gdzieś w świat i przez kilka miesięcy słychu o nich nie było. Pan odetchnął — a i my wszyscy we dworze kontenci byli z tego, że pan uwolnił się od takiéj plagi — i niezadługo spodziewaliśmy się wesela. — Wszystko się dobrze do tego składało. — Starzy państwo z Kalenicy chętnie przyjęli oświadczenie, panna z początku robiła ceregiele, ale w końcu zgodziła się — i ślub był zapowiedziany na drugą niedzielę zapustną. Młodszy brat dziedzica przyjechał z zagranicy i przywiózł panu powóz do ślubu, bo pannie zachciało się koniecznie nowego powozu. Właśnie oglądaliśmy wszyscy to cacko na podwórzu, gdy je rozpakowywano, kiedy naraz u bramy pojawiła się cyganka z dzieckiem na ręku, obdarta, brudna i zbiédzona. Pan nasz gdy ją zobaczył zbladł okropnie i zmieszał się. W pierwszéj chwili nie wiedział, co zrobić; ale służba, którą tak bezczelna natrętność cyganki do żywego oburzyła, bez jego rozkazu rzuciła się ku bramie, — i wypędziła cygankę daleko za wrota. Ale na drugi dzień przyszła znowu i to w czasie, gdy dziedzic z bratem wyjeżdżali do Kalenicy. Ja siedziałem wtedy na koźle obok furmana. Ten, gdy ją zobaczył zbliżającą się do powozu, zaciął konie i popuścił cugle. Musiało koło zawadzić ją trochę, bo wrzasnęła przeraźliwie, ale mimo to biegła jeszcze czas jakiś za nami zawodząc i klnąc na przemiany. Gdyśmy przyjechali do Kalenicy pan wyglądał jak ten, co go na śmierć prowadzą. Wcale nie miał miny konkurenta. Widocznie spodziewał się, że cyganka lada chwila wpadnie za nim do dworu, bo wychodząc z powozu polecił mi, bym czatował na drodze i nie puszczał jéj ku dworowi. Spełniłem rozkaz, ale cyganka czy przeczuwała to, czy też tak mocno okulała, że dojść nie mogła, dość że nie pokazała się wcale. Za to gdyśmy wrócili do Zagajowa dowiedzieliśmy się, że cyganka wniosła się do Leśniczówki i że Łaś wrócił także z nią i mieszka przy niéj. Łasiowa gdzieś podobno zmarła tymczasem podczas włóczęgi. Leśniczówkę uważali znowu jakby swoją własność. Probowaliśmy ją parę razy wyrzucić ztamtąd, ale to było niepodobieństwem, bo wyprawiała sceny, wrzaski nie do opisania; kładła się na ziemi, dzieckiem broniła się przeciw tym, którzy ją chcieli chwycić. Krótko powiedziawszy, nie można jéj było nic zrobić. Pan musiał podać skargę do sądu; ale sprawa ta nie mogła się tak prędko rozstrzygnąć, a tymczasem była obawa, że cyganka gotowa podczas ślubu zrobić jaką awanturę. Myśleliśmy nad tém, jakimby sposobem na ten czas wydalić ją ze wsi gdy tymczasem, ona sama usunęła się niewiedziéć z jakiego powodu. Może bała się dworskich ludzi, którzy się na nią odgrażali. Dość, że schowała się gdzieś bez śladu. Aż tu naraz na tydzień przed ślubem pojawiła się w Kalenicy w kościele i gdy ksiądz czytał ostatnie zapowiedzi naszego pana, podsunęła się ku ambonie i zawołała głośno: jest przeszkoda, o! jest przeszkoda — on ojcem tego dziecka — i powiedziawszy to podniosła dziecko w górę i pokazywała je na wszystkie strony.
— A to okropne! — Ta kobieta nie musiała chyba mieć spełna zmysłów.
— Gdzie tam. Dobrze ona wiedziała, co robi. Po ślubie jużby się jéj były wszystkie dochody urwały, dla tego użyła wszelkich sposobów, by pana skompromitować i zerwać małżeństwo. I to się jéj całkiem udało. Panna zemdlała i nieprzytomną wyniesiono z kościoła; potém rodzice pannę wysłali do Zagajówki — i odtad pan nasz więcéj tam się nie pokazał. Rozchorował się ciężko, a gdy po kilku miesiącach podniósł się z łóżka, to rodzony ojciec byłby go nie poznał, tak się zmienił do niepoznania. Schudł, zżółkł, podstarzał i wyłysiał.
— Pewnie to był tyfus.
— Tak doktorzy mówili. Ale jego nie to zjadło, tylko zmartwienie i wstyd przed ludźmi. Zamiast po chorobie przychodzić do siebie, on jeszcze więcéj zapadł na zdrowiu, bo się gryzł w sobie, a nie miał go kto uspokoić, pocieszyć. Brat był niby grzeczny, mieszkał przy nim w czasie choroby, ale to był zimny człowiek zawsze. To też nasz pan nie przylgnął do niego, unikał go, unikał wszystkich i siedział najczęściéj zamknięty w swoim pokoju. A jeżeli czasem pokazał się, to chodził jak błędny, nieprzytomny. Myśleliśmy że to dalsze skutki choroby, ale niestety przekonaliśmy się po jakimś czasie, że on pił. Tak. Desperacyja nauczyła go tego.
— Cyganka wysiedziała się jakiś czas w areszcie za znieważenie świętego miejsca, a potém wróciła do wsi na Leśniczówkę.
— I niewypędzono jéj ztamtąd?
— Było o to staranie. Sąd nawet wzywał pana, aby przysiągł, jako ten grunt Łasiom spłacił, ale pan nie stanął. Obojętnem mu już teraz było, bo cyganka nie mogła mu już zrobić nic gorszego nad to, co zrobiła. Zaniechał całkiem procesu i sprawa ta poszła w odwłokę. Po jakimś czasie brat wyjechał od niego, a w rok niespełna ożenił się z panną z Kalenicy.
— Jakto? Brat się z nią ożenił.
— Tak, tak. To pana naszego do reszty dobiło. Jeżeli dawniéj pijał w sekrecie, to teraz nie wstydził się już niczego, pijał po karczmach, po szynkowniach do upadłego — z desperacyji.
— To ta po części i słusznie mówią ludziska że brat go dobił. Ale że panna go chciała.
— Ha, był gładki, umiał się przypodobać a nęcił go posag panny, bo on sam nie miał nic. Zagajów należał do naszego pana wyłącznie, dostał go nie po rodzicach ale od ciotki, która go sobie bardzo upodobała. Ożenił się więc i osiadł w Kalenicy tuż pod okiem brata, niby na urągowisko. Powiadają, że raz pan nasz idąc z karczmy spotkał ich jadących powozem — może i prawda, bo odtąd nigdy nie chciał iść w tamtę stronę ku Kalenicy, nawet po pijanemu, a gdy widział kiedy jaki powóz lub bryczkę, to uciekał z gościńca ku lasom. Bał się zapewne spotkać z nimi. Unikał także innych panów, z którymi dawniéj żył w sąsiedzkiéj przyjaźni, jeżeli który z litości go nawiedził, to chował się przed nim, uciekał to do lasu, to do karczmy. Spotkał czasem dziada na drodze, to go zaciągnął nie do siebie ale do karczmy i pił z nim bez upamiętania. I na Leśniczówkę zachodził nieraz po pijanemu do cyganki, która od niego ostatni grosz wyciągała. Mówią że go namówiła do małżeństwa. Czy prawda nie wiém. Cyganka się sumituje na wszystkie świętości, że została jego żoną, ale świadków nie ma. Dziadek przy kościele, co miał być jednym ze świadków, dawno umarł, a służący Tomasz gdzieś się zapodział, że odszukać go nié mogą.
— No, a przecie w księgach kościelnych...
— Otóż widzicie w tym nieczysty interes, że właśnie w księgach kościelnych brakuje téj karty. Sąd dochodził i niémógł dojść w jaki sposób zginęła. Dla tego to proces tak się wlecze.
— No, a dziedzic nic nie poświadczył?
— Ba, kiedy dziedzic znikł. W przystępie rozpaczy czy pijaństwa znikł jednego dnia jak kamień w wodę — i trzechletni chłopak cyganki znikł także. Zaraz ktoś musiał dać znać o tém do Kalenicy, bo brat zjechał, majątek spisano i on wziął go w administracyję. Poodmieniał zaraz służbę, pozaprowadzał różne zmiany i zaczął gospodarować, jakby we swojém. I rzeczywiście niedługo potém Zagajów dostał się w jego ręce, bo w pół roku jakoś przyszła wiadomość o śmierci pana. Umarł biedaczysko gdzieś na drodze czy w karczmie; sąd sprawdził tożsamość osoby. Opis zgadzał się zupełnie, tylko to uderzało, że papierów żadnych przy nim nie znaleziono, ani chłopca którego zabrał z sobą. W taki sposób dzisiejszy dziedzic przyszedł do Zagajowa. Rozumié się, że zaraz chciał uprzątnąć cyganów z Leśniczówki, ale nie było to tak łatwo. Dwadzieścia lat blizko ciągnał się proces — i teraz jeszcze kto wié, jak będzie, bo choć dziedzic niby to wygrał proces, ale ja wiém, że cyganka nie ustąpi, a jeżeli ustąpi to nie daleko i będzie mu takie fajerwerki wyprawiać, jak dzisiaj naprzykład, — mnie się zdaje, że ktoś jest, co ich do tego podmawia i pieniądze daje na proces, bo oni by nie byli w stanie.
Opowiadanie to przerwał jakiś chłopak, który do mówiącego odezwał się:
— Proszę pana ekonoma, Abramko powiedział, że nie ma wina.
— Powiedziałeś mu, że się kwitki jutro zapłacą.
— Mówiłem. Ale powiedział, że i tak nie da, bo nie ma.
— No, no, już dobrze. Idź do kuchni.
Po odejściu chłopaka towarzysz ekonoma zagadał:
— Coś tu u was cienko...
— Oj, cienko, cienko. Resztkami się goni. Łata człowiek, jak może, ale trudno poradzić. Pan nie da sobie nic mówić o oszczędności. Zkąd wziąć to wziąć byle było czém gości przyjąć. To się kiedyś źle skończy. A szkoda, bo pan dobry i poczciwy.
— To prawda, nie żałuje nikomu. Ciekawym tylko, czy jemu dadzą, jak mu zbraknie.
— Nie będą oni go wtedy tak kochali. Ha, cóż robić, — trzeba będzie samemu pojechać do Abramka, bo wino musi być koniecznie. Panby nie zniósł tego, żeby gościom miało braknąć. Za kwadrans wrócę — to sobie może zagramy w maryjasza do puli. Zajedźcie do mnie...
Koniec téj rozmowy wytłomaczył Kowalskiemu zagadkę pozornéj zamożności Radoszewskiego. Były to ostatnie podrygi bankruta, wysiłki niszczące do reszty jego egzystencyję. Ruina ta wydawała mu się straszniejszą wobec wesołych śmiechów i głośnych toastów. Wyglądało to na stypę pogrzebową. Inżynier z obrzydzeniem słuchał téj pijanéj wrzawy — i chcąc się od niéj bardziéj jeszcze usunąć wszedł w drugą aleję grabową, którą idąc doszedł do części domu, gdzie panowała cisza i w dwóch tylko oknach widać było światło.
Mile go uderzył przy wejściu do téj części ogrodu silny zapach rezedy i lewkoniji, któremi gęsto były obsadzone ściéżki, pokręcone w różne esy i floresy, tak, że niewielka ta przestrzeń ziemi wyglądała jak misterny haft różnokolorowy. Przy świetle księżyca kolory mniéj jaskrawie wydawały się oku, ale za to więcéj fantastyczny był rysunek haftu z tajemniczémi cieniami, przetkany tu i owdzie srebrnémi promieniami. Znać było w téj części staranną rękę kobiecą, która z miłością i znawstwem umiała chodzić koło tego. Domyślni czytelnicy pewno dodadzą sobie w myśli, że rączka ta należała do młodéj i pięknéj osóbki, np. do Bronisi, tak samo może przypuszczał Kowalski, ale autor w interesie prawdy zaprzeczyć musi temu i przypomniéć, że Bronisia niedawno wróciła z klasztoru, a kwiatki sadzone jéj rączką jeszcze nie miałyby z czém chwalić się oku ludzkiemu. To co widział technik w ogródku było wyłączném dziełem staréj Kundusi, którą przed chwilą widzieliśmy na ganeczku obserwującą razem z Bronisią pożar w Zagajowie — i przypominającą o piekących się ciasteczkach. Był to typ staréj panny, typ wszechstronnie wyzyskany przez naszych powieściopisarzy ze wszystkiémi śmiesznościami i przymiotami. Włoskie topole, krzykliwy paw’ — i stara taka klucznica, należały do niezbędnych akcesoryjów dawnego domu. Nie będę więc nudził czytelników powtarzaniem znanego już opisu takich panien, dodam tylko, że Kundusia należała do ostatnich typów tego rodzaju. Było to z kościami poczciwe stworzenie, które nikomu w życiu krzywdy nie zrobiło. Wyglądała jak zawiędły grzybek, zajmowała się u pana Radoszewskiego całém gospodarstwem na którém znała się doskonale, była czynna, ruchliwa, ale zanadto dobre miała serce. Nie chciała nikomu krzywdy zrobić, każdemu chciała dogodzić i dla tego nie umiała nic zaoszczędzić. Radoszewski był z niéj kontent, bo umiała przyjąć gości po jego myśli, starała się odgadnąć gusta każdego, by znalazł na stole to co lubił. Oboje nie pytali co kosztować będzie przyjęcie, byleby u nich w domu nikomu na niczém nie zbywało. Przytém, była przywiązaną do domu, nie jak sługa, ale jak najżyczliwsza przyjaciółka. Bronisię kochała nad życie, a po Bronisi swoją suczkę Pinię. Pinia była jakby jéj córką — na nię przelała miłość macierzyńską, karmiła ją najsmaczniejszémi kęskami, pieściła i broniła od natarczywości dworskich brytanów i tylko czarnemu mopsowi pana sędziego z powiatowego miasteczka, pozwalała cieszyć się względami swojéj faworytki. W czasie, gdy Bronisia wyjechała do klasztoru, Pinia była jedyną nieodstępną towarzyszką staréj Kundusi, z nią rozmawiała w czarnych godzinach — jéj się radziła w trudnych okolicznościach i kierowała się jéj instynktem w ocenianiu ludzi. Na kogo Pinia szczekała i szczerzyła ostre ząbki, ten już nie mógł być uważany przez nią za dobrego człowieka. To też czeladź dworska i goście starali się przez ujęcie sobie Pini wkraść się do łask Kundusi i zyskać sobie protekcyjne u niéj dodatki do obiadu. Po przyjeździe Bronisi, Pinia zeszła na drugi plan, a stara klucznica całą troskliwość swoją zwróciła na córkę swego pana. Nią zajmowała się od rana do wieczora, uczyła ja różnych sekretów gospodarskich, które jéj się kiedyś po zamążpójściu przydać miały, dawała rady i nauki, ubierała ją według swego gustu, odprawiała nowenny na intencyję szczęśliwego jéj małżeństwa, a wieczorami na tę samą intencyję kładła kabały.
Właśnie przy takiém zajęciu zobaczył ją Kowalski spacerujący po ogrodzie. Siedziała w swoim pokoju przy stoliku na którym rozłożone były karty, a Bronisia z podpartą główką przypatrywała się uważnie i słuchała mówiącéj. Ponieważ okno z pokoju było otwarte, więc mógł dokładnie widziéć całe wnętrze kobiécego mieszkania. Było ono urządzone całkiem w stylu staroświeckim; wszystko tu przypominało przeszłość. Ściany na żółto malowane, piec kaflowy z polewą pstréj barwy, na któréj odbijały wypukłe figury zielonych papug, meble staroświeckiego fasonu obite wypłowiałym adamaszkiem, obrazy zczerniałe od starości, a ramy złocone osłonione były muślinem przed muchami i ubrane w robione róże. Po jednéj stronie stało łóżko Kundusi przykryte ciemną kołdrą w tureckie palmy, — nad łóżkiem obraz Matki Boskiéj z siedmioma mieczami, przed którym paliła się lampka w sobotę. Przy łóżku na małym stoliku leżało kilka książek do nabożeństwa, lekarstwo jakieś, prawdopodobnie na ból zębów, bo Kundusia od niepamiętnych czasów cierpiała na fluksyję, kalendarz i senniki. Druga strona należała widocznie do Bronisi, bo wyglądała jakoś świéżo i czyściéj, na łóżku bieliła się płowa kołderka, a przy łóżku stał bukiet z kwiatami.
Młody człowiek nie wiele uważał na te akcesorja, jego obchodziła głównie sama Bronisia, która z zadartą i nieco na bok przechyloną główką i zarumienioną twarzyczką, słuchała z uwagą i nabożeństwem słów kabały. Mógł się jéj teraz napatrzeć do syta a choć gorszył się sam swoją niedyskretną ciekawością, nie mógł zdecydować się odejść. Obrazek, jaki mu się przedstawił w ramach okna, uwięził go na miejscu. Był w nim dziwny urok, a choć inżynier nie wierzył w kabały, jednak nie mógł odmówić żywemu zajęciu się nią kobiét pewnéj poezyji. Obrazek ten miał dla niego nawet pewną tragiczną stronę, gdy sobie pomyślał, jak te dwie kobiety związane wzajemném przywiązaniem zaglądają ciekawie w daleką przyszłość, a nie wiedzą tego, co im jutro los gotował — i wśród grożącéj ruiny stawiają sobie wróżby o szczęściu. Myśli te byłyby go może bardzo melancholicznie nastroiły, gdyby Bronisia nie była się w téj chwili zerwała ze stołka ucieszona i klaszcząc w ręce zawołała:
— Więc przyjedzie czwórką — i oświadczy się. Ach Kundusiu droga — co to będzie za radość. Ale koniecznie czwórką musi przyjechać, jak przystoi na kawalera...
Te słowa pokropiły zimną wodą rozmarzoną trochę głowę inżyniera; przypomniały mu że ma przed sobą pannę, która nie rozumie oświadczeń bez czwórki koni i krakowiaka, i że niepotrzebnie ubolewał nad jéj przyszłością, gdy jest już taki, który o tém myśli. Całe jego zainteresowanie się tak mało mu znaną panienką, wydawało mu się chorobliwém marzycielstwem, którego się wstydził. Zły i niekontent z siebie odszedł od okna i przez furtkę wyszedł na dziedziniec.
Przed oficynami, koło których przechodził, stał jednokonny wózek, na wózku siedział jakiś szpakowaty jegomość i do parobka co mu oddawał lejce, mówił:
— Jakby się pan pytał o mnie, to powiédz żem pojechał do Haby i niezadługo wrócę. To powiedziawszy cmoknął na konia i ruszył ku bramie.
Kowalski poznał po głosie, że to był ten sam, którego słyszał koło sztachet opowiadającego historyję Czujków. Nie trudno mu było zgadnąć, w jakim interesie pojechał do Haby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.