W żydowskich rękach/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Kochani sąsiedzi
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Kochani sąsiedzi.

Szary zmrok rozmazał w niewyraźne kształty kontury wioski, do któréj para koni ciągnęła po piaszczystéj drodze bryczkę... Na bryczce siedziało dwóch mężczyzn. Jeden już mocno szpakowaty, wychudły i ruchliwy; drugiego profil ostro i wyraźnie rysował się na jasném tle zachodniego nieba i pokazywał rysy regularne. Cera tylko, niewiadomo czy wskutek zmierzchu czy z natury wydawała się ciemną, przez co białka oczów i zęby, które czasem odsłaniał w sarkastyczném uśmiechu, nabierały rażącéj białości. Słuchał on w milczeniu swego starszego towarzysza, który chciał go rozgadać i bawił jak mógł opowiadając o wszystkiém, co mu na oczy lub na myśl przyszło. Młody człowiek był widocznie obcym w tych stronach, a szpakowaty jegomość uważał za obowiązek dawać mu objaśnienia o ludziach, okolicy i ciekawych wypadkach.
Wtém naraz przestał mówić i wpatrzył się w jeden punkt nieba za lasem, który coraz, coraz się więcéj zarumieniał.
— Grzesiu! — odezwał się wreszcie do furmana — co to tam tak się zaczerwieniło za lasem. Czyby to księżyc?
— Ej, nie widzi mi się, proszę pana. To prędzej gdzieś się pali...
— Pali się, powiadasz? — A gdzie być może?
— Ta to tak wygląda jakby w Lipczynach. Płomień tuż za lasem...
— W Lipczynach powiadasz?
— Tak mi się widzi...
— Prawda — akurat w téj stronie lipczyński dwór jakby strzelił. — Biédny Radoszewski — mówił niby do siebie — jeszcze mu tego brakowało. — Trzebaby się jednak przekonać. Czyśmy minęli już leśniczówkę?
— Ano zaraz będzie...
— To skręć na cesarkę i wio do Lipczyn co koń wyskoczy.
Furman śmignął batem w powietrzu; potém po końskich grzbietach, raz i drugi wołaniem zachęcał je do pospiechu, ale nie na wiele się to przydało. Leniwe szkapy szarpnęły zrazu i przyspieszyły biegu, ale wnet pomęczyły się i zwolniły. Dopiéro gdy się wygrzebały z piasku na bity gościniec, ruszyły raźniéj w górę ku lasowi. Tymczasem szpakowaty jegomość zwrócił się do młodego człowieka i zapytał:
— Pan nie znasz jeszcze Radoszewskiego?
— Ani jego, ani nikogo prawie, proszę pana...
— Poczciwy człowiek z kościami, choć do rany przyłóż. Tylko biedak nie najlepiéj stoi w interesach. Chłopi go kradną, żydzi oszukują i wyzyskują, a co chłop i żyd nie weźmie, to sam rozda i rozczęstuje, bo taka to już natura. Z pod serca wyjmie i da. Dlatego też sam nic nie ma. Długów po uszy. I trzeba mu było jeszcze tego ognia... To go do reszty dorżnąć może...
— Jeżeli asekurowany...
— On asekurowany? — Nie namówiłbyś go pan do tego.
— A to czemu?
— Ot zwyczajnie — człowiek staréj daty — ma swoje uprzedzenia i przesądy. Uważa ogień za dopust Boży. — Opatrzność boska — mówi, to najlepsza asekuracyja, a potém życzliwość sąsiedzka. Przy takiéj asekuracyji szlachcic może spać bezpiecznie.
— A toć to przedpotopowy człowiek. Nie przypuszczałem że tacy ludzie istnieją jeszcze.
Trzeba, panie, trzeba wiedziéć kto to Radoszewski. — Gościnny, uczynny do przesady, na usługi sąsiedzkie oddałby grosz ostatni. To też ma ogromny mir w okolicy. Żaden sąd polubowny bez niego się nie obejdzie, a kto wie czy go i marszałkiem nie obiorą, bo choć głowa nie tęga ale serce złote. Nazywamy go tu powszechnie naszym kochanym Radosiem, a każdy uważałby sobie za grzech przejechać koło jego domu i nie wstąpić. To téż dwór jego istny dom zajezdny... Ciągle w nim goście. Jedni przyjeżdżają, drudzy wyjeżdżają. Już to można powiedziéć, że ma w nas wszystkich przyjaciół. Jestem pewny, że tam teraz z połowa sąsiedztwa zjechała na ratunek. Dość każdemu wiedziéć że w Lipczynach nieszczęście, aby porzucił wszystko i biegł do poczciwego Radosia, jak my oto teraz.
— Jeżeli wszyscy jak my przyjadą tylko z gołémi rękami, to nie na wiele przyda się panu Radoszewskiemu ta pomoc sąsiedzka.
Szlachcic spojrzał z podełba na mówiącego; nie spodobała mu się taka uszczypliwa uwaga młodzika, który siedział na jego wózku i znał go ledwie od paru dni. Miał ochotę palnąć mu kazanie za taką śmiałość, ale równocześnie przypomniał sobie, że jest właścicielem dwóch córek na wydaniu. Każdy młody człowiek mający jakie takie kwalifikacyje na męża, był dla niego bardzo ważną osobą, któréj obrażać i odstręczać nie należało. Dlatego uważał za stosowne połknąć urazę i odpowiedział:
— A prawda — prawda. — Trzeba było wstąpić do domu i zabrać choćby parę wiaderek. Ale to byłoby nas długo zabawiło, a tak będziemy jedni z pierwszych. Obecność życzliwych osób w nieszczęściu, to także pociecha niemała.
Młody człowiek nic na to nie odpowiedział. Milczenie jego można było różnie tłómaczyć. Pan Jacenty wytłomaczył je sobie jak najlepiéj znowu przez wzgląd na Pelcię i Balbinkę. Dla biédnego bowiem szlachcica siedzącego dzierżawą na lichéj wiosczynie, dwie córki na wydaniu z przewróconémi główkami, były zbytkiem większym może, niż dla niejednego wyścigowe anglezy. Trzeba bo wiedziéć, że Pelcia i Balbinka, kandydatki do stanu małżeńskiego szanując swoją godność i rasę poprawioną przez matkę baronowę, uważały za ubliżenie pomagać ojcu w ciągnieniu jarzma gospodarskich zajęć — i cała ich czynność ograniczała się na ciągłych przygotowaniach do tych wyścigów, których ostateczną metą miał być ołtarz i młodzieniec choćby nie młody, mogący oprócz miłości i wierności małżeńskiéj, ślubować żonie kocz z czwórką, stroje z Paryża i podróż za granicę. Gdy jednak pewna liczba lat minęła i zabrała ze sobą z twarzy panieńskiéj puszek pierwszéj młodości, panny Jacentówny znacznie obniżyły skalę swoich wymagań i każdy młody człowiek, nawet z bardzo skromnémi kwalifikacyjami, wydawał się dla nich pożądaną partyją — tym bardziéj ów młody człowiek, który był typem męzkiéj piękności, z energią, ogniem, i tą pewnością, jaką nadaje przebijanie się przez świat o własnych siłach. Panna Pelagija, wielka amatorka i znawczyni koni, utrzymywała, że zrobił na niéj wrażenie ślicznego arabczyka o rozdętych nozdrzach i pełnego ognia, a zaś sentymentalna Balbinka porównywała jego oczy do przepaścistéj nocy, pełnéj niezbadanych tajemnic.
Wprawdzie młody ów przedstawiciel nocy i arabczyk, nie miał jeszcze odpowiednich kwalifikacyj na wyprowadzenie któréj z córek pana Jacentego z długoletniéj niewoli staropanieństwa, był bowiem dopiéro świeżo zainstalowanym pomocnikiem przy inżynierze wysłanym przez rząd do nadzorowania budowy kolei, mającéj przechodzić przez te okolice; ale pan Jacenty nie był wybrednym, wierzył, że młody człowiek, ma przyszłość przed sobą i że przy pracy daleko zajdzie. Na tę więc daleką drogę umyślił obarczyć go którąkolwiek ze swoich dwóch córek. Wybór zostawił on mu nieograniczony. Dotąd sprawa była nie rozstrzygnięta. W czasie czterdziestoośmiogodzinnego pobytu pod dachem pana Jacentego, gdzie mieścił się tymczasowo wraz z inżynierem zanim barak będzie wykończony, młody człowiek który przedstawiał się jako Teodor Kowalski, ukończony słuchacz politechniki wiedeńskiéj — nie objawiał jeszcze wyraźnéj skłonności do żadnéj z panien, lubo każdéj z nich inaczéj się zdawało. Pelcia była zdania, że ognistémi spojrzeniami ujarzmiła już dla siebie dzikiego araba, Balbina utrzymywała, że odnalazła klucz do ciemnéj zagadki téj tajemniczéj duszy młodzieńca. Papa zaś, lubo nauczony częstem doświadczeniem nie dowierzał ani domysłom Pelci, ani przeczuciom Balbinki; miał jednak nadzieję, że młody człowiek skazany na dłuższy pobyt w okolicy nie obfitującéj w panny, a tém samem na dłuższe obcowanie z jego córkami, zdecyduje się choćby z nudów na małżeństwo. Toż samo myślał o inżynierze dopóki się nie dowiedział, że ten był już żonaty i dzietny.
Przez troskliwość o córki pan Jacenty strzegł młodego technika jak oka w głowie, bacząc przedewszystkiém na to, aby go inny jaki tatko niezarekwirował do swego domu, również w matrymonijalnych celach. Rozciągnął więc nad nim staranną opiekę, towarzyszył mu w pole na wymiary i do miasteczka gdzie było główne biuro inżynieryji. Właśnie ztamtąd wracali do domu, gdzie ich powrotu niecierpliwie oczekiwały dwa serca, dwie pary panieńskich oczu, naładowane elektryzującémi spojrzeniami, gdy przypadek zwrócił ich z drogi i pociągnął ku Lipczynom.
Po kwadransie dobili się przez piaski do lasu. Las ten należał do Lipczyn. Był to bór wspaniały, pełen starych świerków i dębów ogromnych rozmiarów, gęsto podszytych młodémi drzewkami. Tu i owdzie leżały drzewa złamane burza albo spruchniałe od starości. Znać było że siekiery nie znał ten las. Młody człowiek zwrócił na to uwagę i wyraził zdziwienie swoje.
— Wnosząc z tego lasu — rzekł — nie możnaby pana Radoszewskiego posądzić o ruinę. Las to jak mało gdzie zdarzyło mi się widzieć. To fenomen w naszych czasach... — Zwykle u nas goliznę obywatelską znać najprzód po wytrzebionych borach, gdy tymczasém tutaj ochronę posunięto bodaj do przesady.
— To też to jedno, co jeszcze nadaje wartość Lipczynom — ten las. Żydzi od dawna już ostrzą sobie zęby na niego; parę razy trafiało się Radoszewskiemu sprzedać go bardzo korzystnie. Prusacy zeszłego roku dawali mu tyle, że mógłby był tém spłacić przynajmniéj czwartą część długów ciążących na majątku. Ale stary uparł się i nie chce.
— I z jakiegoż powodu?
— Ot, także dziwactwo. — Ma pod tym względem pewne skrupuły. Las uważa za coś świętego i stawia go na równi ze starémi tradycyjami, dla których ma religijne poszanowanie... „Stary las — mówi, to tyle znaczy co stary herb, obu wartość rośnie z latami“.
— Tak, dopóki oba się nie przeżyją — rzekł technik i twarz jego skrzywiła się przykrym wyrazem niezadowolenia. — Teraz nie dziwię się — mówił on daléj — że Galicyja tak zacofana w przemyśle, że skarby jéj marnieją, jeżeli są jeszcze tacy Radoszewscy. I mają za złe, nam młodym, że chcemy przejść do porządku nad tą generacyją; zacofana, która wegetuje tylko, ale nie ma już racyji bytu. Są to kamienie, które zawalają drogę prądowi postępu — i usunąć je trzeba.
Pan Jacenty znowu poruszył się niespokojnie na bryczce. — Pomimo że nie podzielał wszystkich zasad Radoszewskiego, przykro mu się zrobiło, gdy usłyszał z ust młodego człowieka wyrok wydany z takiém pogardliwém lekceważeniem. I on po troszku należał już do tych kamieni, które inżynier kopnięciem nogi chciał odrzucić na bok. — Chciał coś w obronie tych kamieni powiedzieć, ale czy uważał żeby się to na wiele nie zdało, czy znowu córki przyszły mu na myśl i nic nie powiedział. Tak milcząc ujechali część lasu.
Las się przerzedzał i pomiędzy ciemnémi ścianami, jakie drzewa tworzyły z obu stron drogi, widać było szeroki płat nieba oświeconego łuną, a dołem złociste płomienie pożaru.
— To nie w Lipczynach się pali — odezwał się furman.
— A gdzie? — spytał pan Jacenty.
— To w Zagajowie panie.
— W Zagajowie. — Phe! to nie warto było tak gnać koniska, — rzekł machnąwszy ręką. Stanął na bryczce trzymając się dla równowagi ramienia furmana i patrzał przed siebie wytrzészczając cebulaste oczy.
— Tak — mówił — to w Zagajowie. Prawda. Masz racyją. Cała fabryka w płomieniach. No, chwała Bogu, że to nie Radosia spotkało takie nieszczęście. O Zagajów nie ma się co kłopotać... Nawracaj...
Furman chciał już skręcić, gdy Jacenty zatrzymał go.
— Czekajno — rzekł — coś w Lipczynach rzęsiście oświecone okna, muszą być goście, może jaka feta. Kiedyśmy już tak blizko to trzeba wstąpić.
Usiadł na bryczce i zwracając się do swego towarzysza powiedział:
— Poznasz pan przy sposobności poczciwego Radosia.
— Może to nie właściwa pora, — nie jestem ubrany.
— Ale furda. On na takie bagatele nie uważa. Będzie ci rad — zobaczysz.
Młody człowiek nie przeczył i w milczeniu zgodził się na propozycyją swego gospodarza. — Po chwili zaczepił go pytaniem.
— Wytłómacz mi pan jednakże dla czego pożar w Zagajowie jest dla pana tak obojętną rzeczą. — Wszak nieszczęście zawsze jest nieszczęściem czy w Lipczynach czy w Zagajowie, czy gdziekolwiek się stanie, zwłaszcza, że to zawsze pańskie sąsiedztwo.
— Ba — ba — to całkiem inna rzecz, — zawołał pan Jacenty wywijając z ferworem ręka w powietrzu — Lipczyny i Zagajów — to niebo i ziemia, ogień i woda.
Tu mieszka człowiek powszechnie szanowany, dla którego każdy dałby życie z ochotą, a w Zagajowie siedzi samolub, arystokrata. — Gdyby ten człowiek chciał do nieba prowadzić, jeszczeby nikt za nim nie poszedł.
— Cóż to za jeden taki?
— Niejaki Czujko. Edward Czujko.
— A cóż on tak złego zrobił?
— To by było jeszcze najmniejsza. I to by mu jeszcze można darować, że tylko za groszem jak żyd się ugania, bo dziś dużo panów zeszło na to. — Ale są tam inne brudy i grzészki, o których ludzie przebąkują. Jego ożenienie, przyjście do majątku to nie czyste sprawy. Mówią, że zbałamucił bratu narzeczoną, potem go rozpoił, wykierował na dziada, a sam majątek zagarnął.
— Czytałem w któréjś gazecie, że jakiś Czujko ma miéć wzorowe gospodarstwo. Czyby to był ten?...
— A on ci, on. Dostał nawet medal na wystawie rolniczéj za to swoje gospodarstwo, ale cóż z tego, kiedy go ten honor dyjabelnie dużo kosztuje, bo nakładów potrzeba dużo, a zysku nie ma żadnego. — Tak samo i z fabrykami mu idzie, bo trzeba panu wiedzieć, że choruje na wielkiego przemysłowca. Powiadają że z Angliji przywiózł sobie tę chorobę. Postawił młyn amerykański i stracił na nim. Chciał założyć cukrownią na akcyje, ale nie znalazł wspólników. W końcu namówił jakiegoś kapitalistę z miasta, żeby razem założyć fabrykę machin, i narzędzi rolniczych, — ot właśnie tę, co się pali teraz. Nie wiele dałbym za to, że to on sam podpalił. Po takim człowieku wszystkiego spodziéwać się można.
— Jakiż miałby cel palić samego siebie?
— Żeby choć w części odbić straty, bo fabryka nie szła. U nas tu w okolicy gospodarstwo idzie po dawnemu, w maszyny nie wierzą, a jeżeli jaki taki potrzebował, to wolał sprowadzić przez żydów z zagranicy, niż od niego kupić.
— Czy tak zły miał wyrób!...
— Podobno nie.
— Więc pewno drogi?
— I to nie; ale widzi pan, jak kto nie ma miru między ludźmi, to choćby im chleb z miodem i masłem dawał, to i tak nie przynęci do siebie.
— W interesach sympatyja i antypatyja powinny być, zdaje mi się, obojętną rzeczą.
— Tak się panu zdaje. Do wszystkiego potrzeba szczęścia i przyjaźni ludzkiéj, a jemu zbywa na jednéj i na drugiem. Do czego się weźmie — to mu nie idzie, a bierze się do wszystkiego, bo to projektowicz jak mało. U niego pomysły jak róże miesięczne, co miesiąc co nowego.
— Powiadasz pan, że i na amerykańskim młynie stracił?
— A jakże — stracił z kretesem...
— To mnie dziwi, bo zdaje mi się, że okolica nie obfituje w młyny.
— Tak, ale o kilka mil ztąd żydzi postawili drugi, a że był bliżéj traktu głównego i do tego żydzi dali znacznie niższe ceny, więc go podcięli. Z żydami panie — to nie tak łatwa sprawa. To naród stworzony do handlu i spekulacyji. Ci umieją robić interesa. Gdzie szlachcicowi mierzyć się z nimi? — Ale bo też żyd nie trzyma służby, powozów, nie mieszka w salonach, zjé byle co, prześpi się byle gdzie, czasem i nie dośpi i nie dojé, gdy tego interes wymaga; to też kontentuje się mniejszym zyskiem i tam, gdzie szlachcic stracić musi, żyd wyjdzie cało i z zyskiem. A jemu się chciało rywalizować z nimi. Mrzonki panie, mrzonki... Czy wiesz pan, co on zrobił? Poodbierał u siebie żydom wszystkie arendy, propinacyje i obsadził katolikami. No i nie głupota to, proszę ja pana kochanego? I cóż pytam się zyskał na tém?
Karczmy jego przepadły, a żydzi teraz bij zabij na niego. Kto wie czy byłoby im przyszło na myśl stawiać młyn amerykański, gdyby nie to, że chcieli mu dokuczyć i poszli na udry. To naród równie mściwy, jak przemyślny, trzyma się za ręce i dlatego wiele może. Za jednego wszyscy się ujmą.
— A u nas brak solidarności i dlatego nic dziwnego, że taki Czujko upada ze swoimi projektami.
— On nas nie zna — to i my go znać nie chcemy.
— Można go było nie znać jako osobę prywatną, ale jeżeli występował w zamiarze podniesienia przemysłu krajowego i handlu, to popierać go w tém należało. Żydzi inaczéj zagarną wszystko; przejdą suchą nogą do ziemi obiecanéj przez to morze, które nas zaleje. Pod tym względem tedy jestem całkiem po stronie pana Czujki.
— Więc pan myślisz, że jemu idzie o nas, o dobro kraju? Bajki panie. Jemu idzie o własną kieszeń i nic więcéj.
— W tem nie widzę nic złego, że szuka zysku. Interes, to najsilniejszy czynnik w dziejach przemysłu. Poświęcenia nie wielką na tém polu odegrały rolę. Ale jeżeli interes pojedynczego człowieka przyczynia się do podniesienia bogactwa krajowego — to zdaniem mojém, obowiązkiem jest każdego, popierać takiego człowieka.
— To znaczy, że powinniśmy pracować na niego. Jeszcze tego by brakowało.
— Nie zrozumiałeś mnie pan. Idzie tylko oto, abyście tam, gdzie macie do wyboru między takim panem Czujką a żydami, nie dawali tym ostatnim piérwszeństwa. Czyż by to mogło nazywać się ofiarą ze strony którego z panów, gdyby mając kupować np. mąkę lub sprowadzić maszynę jaką, nabył ją od Czujki zamiast od żydów.
— Ba, to nie wszystko jedno, bo żyd i skredytuje i mogę mu jeszcze nawymyślać, co mi się podoba, a panu Czujce kłaniać się potrzeba i czekać w przedpokoju razem z lokajami, aż mu przyjdzie ochota wyjść i pogadać z człowiekiem.
— Więc taki dumny?
— Ba, ba, jeszcze jak. To dość spojrzéć na niego, żeby to widziéć. Mina jak u lorda, ręce ciągle w kieszeniach jak przyszyte, nos do góry niby dubeltówka wymierzona na gwiazdy, a nogami tak z pańska przebiéra, jakby po klawiszach chodził. Jedném słowem człowiek nieznośny, a przytém...
Niedokończył bo już dojechali do dworu, a wrzawa, jaka tam panowała, zagłuszyła jego słowa.
Na dziedzińcu w Lipczynach istny obóz. Mnóstwo koni, bryczek, ludzi krzątających się roje. Można było wszystko dokładnie widziéć, bo na dziedzińcu widno było jak we dnie od świateł, co szerokiémi smugami padały z jasno oświéconych okien i od blasku pożaru, który oświécał szeroko okolicę. Stajnie i wozownie nie mogły pomieścić koni przybyłych gości, umieszczono więc je na dziedzińcu. Służba domowa roznosiła obrok i sypała go obficie koniom to w opałki to w bryczki, a dwie służące z czeladnéj kuchni, stawiały dla furmanów garnki i misy z wieczerzą pod śpichlerzem na stole na prędce z tarcic złożonym. Karbowy tymczasem częstował ich okowitą, bo Radoszewski zalecał zawsze służbie nie żałować traktamentu dla przybyłych w gościnę. Więc téż na dziedzińcu było wesoło, gwarno, krzykliwie, zwierzęta i ludzie mieli w bród wszystkiego. Rozgościło się to wygodnie, jakby tu wiekować miało. Gdzie kto chciał to siadł, — gdzie chciał, postawił bryczkę i umieścił konie. Porządku ani ładu nie było żadnego, — to téż nasi podróżni przybywszy ostatni, nie mogli już wjechać w dziedziniec — tak wszędzie było pełno. Musieli więc wysiąść z bryczki i piechotą przeciskać się przez ten tabor koni, wozów, bryczek ku dworowi.
— A co — nie mówiłem? — odezwał się pan Jacenty do swego towarzysza idąc naprzód i torując mu drogę — nie mówiłem, że znajdziemy tu dużo ludu? — to się bardzo często zdarza w Lipczynach. Istny dom zajezdny.
— W którym się jednak nic nie płaci — dodał technik z uśmiechem.
— Za taką gościnność płaci się sercem — rzekł Jacenty sentencyjonalnie.
— Z nieograniczonym terminem wypłaty.
Jacenty nie słyszał już tego dodatku, bo stanęli właśnie koło otwartego okna, z którego wraz ze strugą światła i gorąca, płynęła chaotyczna wrzawa, z któréj od czasu do czasu wyskakiwały głośniejsze wykrzyki radości, toasta, homeryczne śmiéchy lub brzęk tłukącego się szkła. — Zabawa była w całéj pełni. Wino dodawało rezonu i humoru...
— A co — prawda — wesoło i ochoczo? — spytał Jacenty zatrzymując się dla swego towarzysza, który zabłąkał się między dyszlami i pozostał nieco w tyle. — U Radoszewskiego zawsze tak. Stary ma dar zabawiania gości i animowania wesołości. Zobaczysz jak cię przyjmie serdecznie. Za pół godziny będziesz się czuł jak u siebie. Tu się pan będziesz mógł przypatrzyć staropolskiéj gościnności.
To rzekłszy wziął technika pod rękę i wprowadził po paru schodach do obszernéj sieni, gdzie stał duży stół przygotowany do wieczerzy. Drzwi od sieni były na rozcież otwarte do świetlicy (tak Radoszewski nazywał swój salon) i zebrani tam goście wnet spostrzegli przybyłych.
— Jacuś, Jacenty, dawaj go tu!... — zawołało kilka głosów dobrze już rozmoczonych w winie; połowa gości wytoczyła się do sieni na niepewnych nogach z kieliszkami w ręku. — Okrążono przybyłych i zarzucono ich pytaniami.
— A ty zkąd się tu wziąłeś Jacusiu? — hę?
— Myślałem, że nasz poczciwy Radosio się pali — tak siadam i wio co prędzéj. — Wesoły okrzyk radości buchnął z kilkunastu piersi potężnych.
— A to jakbyśmy się zmówili, bo i my tak samo.
— I my, i my — powtarzali inni z tyłu.
— Słuchajno Radosiu — to i Jacek był pewny że się u ciebie pali.
Słowa te zwrócone były do małego, tłuściutkiego człowieczka, który w towarzystwie kilku gości spieszył z dalszych pokoi na powitanie przybyłych. Był to gospodarz domu. Figurka na pozór nie poczesna, nie uderzająca ani wspaniałością postawy, ani typowémi rysami. Krępy, przysadkowaty, z twarzą zarumienioną i świécącą się od potu, kulkowatym noskiem, strzyżonémi wąsikami, z oczami osadzonémi na wiérzchu jak porcelanowe gałki i łysiną wyglądał raczéj na oberżystę niż na obywatela. Kto wié czy nie téj pospolitości winien był także po części popularność, jakiéj używał w powiecie. Ludzie nie lubią tych, którzy ich przerastają lub czemkolwiek odróżniają się, a pan Radoszewski wyglądał sobie na bardzo zwyczajnego człowieczka. Dopiero po bliższém poznaniu figurka ta nabierała wartości, bo w tych niepozornych kształtach, oblanych tłuszczem, kryły się niezmierne skarby szlacheckiéj tradycyji. Radoszewski wcieleniem był wad i cnót staropolskich. Ruchliwe grono gości zasłaniało nam co chwila małą figurkę gospodarza podając ją sobie z rąk do rąk wśród serdecznych wykrzykników.
— A to dopiéro, jakbyśmy się zmówili.
— Wszyscyśmy się przelękli o ciebie.
— I hurmem się zjechali.
Tak odzywano się ze wszystkich stron a gospodarz na to:
— Poczciwi sąsiedzi, kochani sąsiedzi!... Kto ma takich zacnych a uczynnych sąsiadów i przyjaciół, — ten może spać bezpiecznie. Nie zginie — jak Boga kocham, nie zginie.
— Nie zginie — nie zginie — powtarzała chórem szlachta.
— Zacni, poczciwi, niech wam to Bóg wynagrodzi, piszczał gospodarz dyszkantem i ociérał łzy, jakie mu rozczulenie wyciskało z oczów i rzucał się w coraz inne objęcia. Jacenty zbliżył się także z kolei i wyściskawszy i wycałowawszy z dubeltówki Radoszewskiego rzekł, przedstawiając mu swego towarzysza.
— Przedstawiam ci mego gościa — inżyniera pana Kowalskiego...
— Z Sandomiérskiego? nieprawda, nieprawda? — zagadnął przybyłego Radoszewski.
— Nie panie, jestem ze Lwowa.
— Może syn Jędrzeja, który umarł przed czterema laty?
— Nie, mój ojciec żyje chwała Bogu.
— To nic. — Będzie to jeden także pewnie z moich znajomych, bo znałem wielu Kowalskich; byłem nawet z jakimś Kowalskim w szkołach. Może to i on, bo rysy pańskie nie są mi obce...
Przypominają mi kogoś dobrze znajomego...
Było to zwyczajem Radoszewskiego, że w każdym gościu wchodzącym w dom jego, dopatrywał zawsze jakiegoś stopnia kolligacyji lub znajomości, a to dlatego, by mógł jako już niby z dobrym znajomym, stanąć odrazu na poufałéj i serdecznéj stopie i żeby gość nie czuł się obcym u niego. Zaraz potém następowały serdeczne pocałunki, a potem toast na cześć nowego gościa. Tą koleją odbywało się powitanie aż do wejścia służącego, który przyszedł poprosić do kolacyji.
Gospodarz zwrócił się do gości i odezwał głośno:
— Pozwólcie kochani sąsiedzi na skromną przekąskę. — Czém chata bogata tém rada...
Ruszono hurmem do stołu... Miała to być zaimprowizowana kolacyjka dla niespodziewanych gości, za któréj skromność gospodarz już naprzód przepraszał, a tymczasem technik zobaczył ze zdziwieniem zastawę, jakiéj nieraz w zamożnych domach nie spotkać. Wszystkiego było po uszy jak na odpustowym obiedzie. — Patrząc na to trudno było uwierzyć, że się jest w domu zrujnowanego szlachcica, który ostatkami goni.
Pan Jacenty widocznie przesadził, pomyślał sobie technik — tu przecież ruiny nie znać, — a patrząc z jakim apetytem i humorem sprzątali kochani sąsiedzi z półmisków, zrobił sobie uwagę, że przecież nie mianoby litości objadać tak bankruta; taka uczta byłaby chyba stypą pogrzebową.
Miał czas do robienia sobie uwag, bo żadna rozmowa nie zawiązała się jeszcze przy stole. Wszyscy zajadali w milczeniu. Życzliwość sąsiedzka i wino wytrawiło żołądki, wszyscy byli przy apetycie, to też jedli aż się uszy trzęsły. Przez dłuższy czas nic nie było słychać tylko brzęk widelców i nożów, a wśród tego urywane wykrzykniki na pochwałę potraw i gospodarza.
— Wyborne!
— Wyśmienite.
— Delicyje prawdziwe!
— A już to można powiedziéć, że u ciebie Radosiu kuchnia jak rzadko.
A gospodarz z wyładowanémi jedzeniem policzkami kłaniał się i zapraszał by jedli i dziękował za pochwały. Trwało to dość długo. Dopiéro gdy żołądki należycie wyładowano, gdy były jak to mówią nalane i nadziane, rozpoczęto rozmowę. Z ilością wypitych kieliszków wzmagała się serdeczność i rozmowa. Każdy chciał się wygadać; to też słowa krzyżowały się i plątały jak w babelskiéj wieży. Z kolei przyszedł na języki i Edward Czujko.
— Jemu tam ciepło teraz — odezwał się jakiś jegomość siedzący naprzeciw Kowalskiego, zatarł ręce z uciechy, zaśmiał się jak zachrypnięty kogutek; a w małych oczkach jego zamigotało, jakby kto łepek od szpilek w nie wsadził.
— Toż się tam musi uwijać teraz — zrobił uwagę pan Fiderkiewicz a staromłodą jego twarz zakonserwowaną jak ogórek w occie, pokrzywił śmiech w mnóstwo zmarszczek.
— No radbym teraz widzieć tego sztywnego Anglika — zahuczał tubalnym głosem stary Nemrod téj okolicy — Protasiewicz.
— Pewnie od tego gorąca zmiękł trochę i roztajał, wtrącił ktoś z tyłu.
— Gdzie tam — odezwał się gospodarz — wyobraźcie sobie, zastałem go z cygarem w ustach, z ręką w kieszeni, przypatrującego się pożarowi, jakby kto na ten przykład przypatrywał się sztucznym ogniom.
— Więc byłeś u niego?
— To się rozumie. Ponieważ to zawsze sąsiad, trudno mi było patrzéć spokojnie na jego nieszczęście, więc tedy mospanku jak tylko zobaczyłem że gore, zabrałem na wóz czeladź, wiadra, drabiny, osęki i pojechałem.
— Ja bym tam nie pojechał — odezwał się ktoś kogucim głosem.
— Ani ja, ani ja — zawołało kilku innych.
— To powinna być nauczka dla niego, jak to źle nie miéć przyjaźni z ludźmi.
— Niechby się spalił z kretesem.
— Za poczciwyś mój Radosiu, za poczciwy. Tacy ludzie nie warci tego.
— To był mój obowiązek sąsiedzki i dla tego pojechałem. Ale teraz żałuję tego...
— A widzisz.
— Tacy ludzie nie umieją być wdzięczni.
— Wyobraźcie sobie, ciągnął daléj gospodarz — ja przyjeżdżam z całą ochotą i serdecznością ratować go, a on mi na to: nie potrzebnie się sąsiad fatygowałeś — bo wszystko jest assekurowane...
Szkoda zachodu, zwłaszcza że ratunek już prawie niemożebny. Zgłupiałem, zrobiło mi się tak, jakby mnie kto zimną wodą polał...
— A co? wychodzi na moje — zawołał ucieszony Jacenty zwracając się do technika — jemu szło o to, aby się wszystko spaliło.
— A to dla czego? — zawołało kilku.
— Bo mu assekuracyja wróci więcéj niż fabryka była warta. To majster panie...
— Więc sąsiad dobrodziéj myśli, że to umyślnie podpalono? — zapytał Protasiewicz...
— U niego to wszystko możebne — odezwał się Jacenty.
— A nie... nie... Co prawda to prawda, zaprotestował gospodarz, podpalone było i to przez złość. Sam to mówił.
— Tak mu wypadało teraz gadać.
— Być może, że ktoś przez złość podpalił. Już podobno trafili na ślad.
— I któż? Może żydzi.
— Nie. Jakiś Szymon Łaś...
— Ojciec cyganki?
— Tak. — A — to oni prawują się z Czujką o grunt. Cyganka rości sobie jakieś pretensyje. A że kilka dni temu przegrała proces więc bardzo prawdopodobnie, że to od nich wyjść musiało. Poprostu musieli się zemścić. Posłano zaraz dworskich do mieszkania Łasia i nie zastali go w domu, a cyganka była mocno zmieszaną i nie umiała powiedziéć gdzie ojciec. Oj wszystko pokazuje, że to oni.
— To będzie ciekawa sprawa. Nasz Procesowicz ładny by z tego procesik wyprowadził. Prawda Sewerynie?
Słowa te skierowane były do szpakowatego jegomości chudego, wysokiego i ziemianego koloru, który z nastrzępionemi wąsami siedział w końcu stołu i nie mieszał się wcale do rozmowy. Nazywano go powszechnie Procesowiczem, bo miał żyłkę do pieniactwa. Dawniéj nawet był adwokatem, potém ożeniwszy się osiadł na wsi, ale zajęcia gospodarskie nie mogły go powstrzymać od uprawiania zawodu, do którego nawyknął. Prawował się z sąsiadami, z włościanami, z żydami o byle co, o kawał zaoranego pola, o wypasioną łąkę, o najmniejszą szkodę w lesie. — Mieszkanie jego założone było aktami sądowémi, — życie całe przepędzał na wózku jeżdżąc na termina. Zdarzało mu się często wygrać sprawę, ale ostatecznie przegrana zawsze była po jego stronie, bo jeżeli zyskał w procesie kilka reńskich, to przez zaniedbanie gospodarstwa stracił kilka set za to, a nieraz i więcéj. To też zabrnął w długi — i ratował się tém, że drugim prowadził interesa. Szczególniéj żydzi, u których siedział w kieszeni, wysługiwali się nim. Procesowicz lubiał przytém zjazdy sąsiedzkie, gdzie popisywał się chętnie adwokacką wymową. Toteż zdziwiło wszystkich, że tego wieczora siedział cicho jakby mu kto usta zamknął na kłódkę.
— Sewerciu! — zapytał go gospodarz — co się tobie dzisiaj stało? — Czy proces jaki przegrałeś.
— E, dajcie mu pokój — to kolejarze tak mu krwi napsuli. Nie mógł ich zmusić, żeby koléj poprowadzili przez jego wiosczynę, choć się nałaził za tém.
— Tak, toby go podreperowało. Wziąłby gruby grosz za swoje wydmy i piaski, na których nawet kartofle rodzić się nie chcą.
— Sprocesuj ich, radził któryś jowialny.
— Ba i tego próbował, — odezwał się inny, — ale mu się nie udało.
— Powinieneś Bogu podziękować, — rzekł gospodarz — że twoją wieś ominęli. — Jakbym ja był szczęśliwy, żeby się to mnie stało. Ale oni gwałtém dybią na moje Lipczyny. Najpiękniejszy kawałek ziemi chcą mi zabrać pod koléj i do tego kawał lasu. — Ale niedoczekanie ich!... Nie dam ani piędzi ziemi, — zawołał uderzając w stół.
Jacenty poglądał niespokojnie na młodego technika. Słowa gospodarza były potrochu obrazą dla niego, bo on to reprezentował koléj. Chciał jakoś zagodzić tę sprawę i dlatego odezwał się prędko:
— Ależ Radosiu wywłaszczą cię — zmuszą — mają do tego prawo. Nieprawdaż panie Kowalski. Bo ten pan od kolei.
— Pan od kolei — a to przepraszam — ale to się nie stosuje do pana. Pan robisz co ci każą, ot tak jak żołnierz na wojnie: każą mu się bić i bije się, bo to jego obowiązek. Tu tylko zarząd winien.
— O ile wiém, — odparł Kowalski — przyspieszenie budowy kolei ma jedynie na celu, aby przyjść w pomoc ludności wiejskiéj, zagrożonéj głodem i podnieść byt obywateli zrujnowanych kilkoletniémi klęskami i nieurodzajami.
— Terefere mospanie dobrodzieju — wyrwał się Fiderkiewicz — kolei nie było, a ludzie żyli. Jak chcą pomódz, to niech stworzą nam kredyt w banku, a ludowi niech dadzą zapomogę w ziarnie i gotówce, to przecież krótsza droga. — Kto tam na tém zarobi, chyba żydzi.
— Dla czego koniecznie żydzi? — Macie panowie lasy, szaber, kamień — to wszystko można będzie spieniężyć.
— A kto będzie pilnował roli? — To nie dla nas interes.
— Niech ich tam las trzaśnie z ich koleją — huknął tubalnym głosem Nemrod — nie mieli co lepszego robić jak koléj. Jeżeli dotąd było mało zwierza w lasach, to teraz go wcale nie będzie, — nie będzie nawet po co ze strzelbą wyjść w pole.
Jacenty chciał znowu osłodzić swojemu przyszłemu in spe zięciowi tę pigułkę — i odezwał się żartobliwie.
— Naszemu Nemrodowi idzie tylko o to, żeby miał gdzie polować. Gdyby to od niego zależało, toby wszystkie pola zamienił w lasy, a ludzi w dzikie zwierzęta. — A co, nieprawda kochany Protaziu?
Nemrod się roześmiał serdecznie, śmiech ten sprawił trzęsienie na całéj okazałéj powierzchni jego ciała — szczególniéj w okolicy żołądka i podbródka. Zapóźno przypomniał sobie, że za ostro wyraził się może o kolei wobec jéj reprezentanta i dla złagodzenia słów swoich dodał:
— No, koléj ma także swoje dobre strony; nie można zaprzeczyć...
— A tak — podchwycił inny — n. p. moja jejmość cieszy się już z tego, że nie będzie potrzebowała trząść się po złych drogach na odpust do Słupczowa, a za pięć godzin będzie mogła być u swojéj ciotki w Krakowie — to mi jazda, aż miło.
— Tak, pod tym względem, to będzie wygoda — wtrącił ktoś znowu.
— I za tę wygodę — odezwał się gospodarz — trzeba będzie pozwolić pokrajać sobie nasze cudne łany, przetrzebić stare lasy, zeszpecić najpiękniejsze okolice. Jak im przyjdzie ochota — to gotowi jeszcze przez nasze cmentarze wytykać linie i gnieść maszynami święte prochy naszych ojców. Mówcie sobie co chcecie, ale te koleje z przeproszeniem pańskiém (te słowa zaadresowane były do technika) to wymysł szatański — i dla tego ja nie dam ani kawałka ziemi.
— To cię wywłaszczą.
— Niech wywłaszczą — odezwał się z ferworem gospodarz znowu pięścią w stół uderzając, że aż szklanki i kieliszki zabrzęczały — niech wywłaszczają: niech biorą gwałtem, a dobrowolnie nie dam, jakem Radoszewski.
— To znaczy, że zamiast wziąć za morgę 600 reńskich a może i więcéj, dostaniesz pan zaledwie trzysta, gdy z urzędu pójdzie szacunek — odezwał się technik żywo, bo nie mógł słuchać spokojnie takiéj gadaniny.
— I tego nie wezmę — odparł Radoszewski, — bo ja ziemią ojców moich frymarczyć nie myślę.
Technik chciał znowu coś odpowiedzieć, gdy Jacenty wstrzymał go — i biorąc za rękę szepnął:
— Daj pan pokój, nie draźnij go, bo to na nic się nie zda. — Dziwak i basta. Na tym punkcie nie ma z nim co gadać...
Ale Kowalski nie dał się wstrzymać tym argumentem i znowu zabrał głos:
— Z tego co tu słyszę — rzekł — zdawaćby się mogło, że nie można było bardziéj dokuczyć panom, jak prowadząc koléj przez tę okolicę; gdy tymczasem gdzieindziéj proszą się o to jak o największe dobrodziejstwo. Bo rzeczywiście droga żelazna jest dobrodziejstwem, gdyż łączy odległe miejsca z całym organizmem świata ucywilizowanego. Koleje to arteryje, w których pulsuje życie ludzkości. — Przez koléj okolica ta wejdzie w bliższy i łatwiejszy stosunek ze światém...
— I cóż zyskamy na tém połączeniu? — spytał Szperacki, chodząca opozycja, zerwawszy się ze stołka i stając jakby do pojedynku naprzeciw Kowalskiego. — Co zyskamy — pytam się? — Chyba to, że zagranica będzie miała łatwiejszy przystęp do zarzucenia nas swojémi wyrobami, za które oddamy ostatni grosz jeszcze dziś trzymający się jako tako kieszeni, bo go się nie ma sposobności pozbyć.
— Jeżeli koléj będzie nam zabierać grosze, to będzie je także przywozić za nasze produkta...
— I ktoż to weźmie? Chyba żydzi, bo ci mają handel w swoich rękach.
— To trzeba się postarać, aby nie był ich przywilejem wyłącznym. Po co nam tak kosztownych pośredników?
— Ciekawym kto będzie chodził koło roli, jak szlachta zacznie kupczyć? My nie mamy do tego ani głowy, ani czasu. — Od tego jest panie żyd, żeby handlował i szachrował, a szlachcic...
— Żeby pracował na żyda, — dokończył z ironicznym uśmiechem Kowalski.
— Dla czego ma pracować — odparł zbity nieco z toru tą uwagą Szperacki i urażony opozycyją młodzieniaszka. — Przecież żydowi nie daje się darmo. Ja sprzedaję a on kupuje.
— Tak, tylko jak kupuje? — Obywatel cały rok się mozoli, pracuje, boryka się z żywiołami, z ludźmi, — i w końcu zamiast zysku wpada w długi, a żydzi robią majątki.
— Więc cóż na to za rada?
— Za granicą są spółki, domy komissowe, które prowadzą interesa bezpośrednio na innych targach europejskich. Coś podobnego możnaby zrobić i tutaj, a koléj ułatwi właśnie to zadanie.
— Na to trzeba dużo rzeczy.
— Przedewszystkiem solidarności.
— I pieniędzy, których u nas brak.
— Z czasem się znajdą.
— Ba, ba, ba, — czekaj tatka latka.
— Ale bardzo naturalnie — nie ma o czém gadać. Szkoda czasu.
— Ot, weźmy się lepiéj do roboty. Taroczek czeka — zaproponował ktoś.
— Chodźmy do taroka, — zawtórowało kilku i gromadnie ruszono się od stołu. Znowu po kolei każdy wyściskał gospodarza, a ten znowu przepraszał gości za skromne przyjęcie, wycałowano się z dubeltówki i wszyscy przeszli do świetlicy, gdzie już czekały rozłożone stoliki, karty i wino.
I pan Jacenty wielki amator taroczka i wszystkich gier w karty — bo jak mówił — dawały mu one chwile wytchnienia i zapomnienia o kłopotach — pociągnął także za innymi zapomniawszy całkiem o swoim towarzyszu inżynierze. Ten nie poszedł za wszystkimi, nawet z pewnym rodzajem lekceważenia i pogardy poglądał za tłoczącymi się do stolików — a potém wyszedł do ogrodu. W ogóle można było zauważyć z całego jego postępowania, że całe otoczenie, w którém się dziś przypadkiem znalazł, traktował trochę z góry, z pewném poczuciem wyższości, którą może usprawiedliwiało zachowanie się biesiadników, ale nie usprawiedliwiał wiek młody i możnaby go z tego powodu posądzić o zarozumiałość.
Dla wytłómaczenia tego rysu w charakterze inżyniera muszę dodać, że od bardzo młodych lat przebywał za granicą, gdzie nabrał dużo uprzedzeń do swoich. Uprzedzenie to spotężniało jeszcze po powrocie. Ukończywszy studyja techniczne powrócił do kraju, jakkolwiek za granicą ofiarowano mu, jak na początek, wcale korzystną posadę. Wrócił, bo życzeniem ojca jego było, aby pracował wpośród swoich i dla swoich. Tymczasem pokazało się, że w kraju nie było co robić — że nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Właściciele fabryk, których tak niewiele ma Galicja, z niedowierzaniem spoglądali na młodego człowieka przedstawiającego im świadectwa uzdolnienia: traktowali protekcyjonalnie, obiecywali jakby z łaski jakie zajęcie, — w rezultacie, gdy się jakie miejsce pokazało, obsadzali je niemcem. To w młodym inżynierze wzbudziło słuszny żal i oburzenie, z gorzką ironią począł obserwować fatalny stan rodzinnych stosunków i coraz więcéj zrażał się do nich. Byłby wyjechał znowu i może na zawsze, gdyby go ojciec nie był powstrzymywał przedstawiając mu, że każdy początek trudny, że właśnie powinien zostać i starać się wszelkiemi sposobami umieścić w jakiéj fabryce, w jakiém przedsiębiorstwie i tam działalność swoją rozwinąć, aby przekonać ziomków, że nietylko obcy może coś zrobić w przemyśle.
— Galicyja, — mówił mu, — zaczyna się teraz budzić do pracy, potrzeba więc być pod ręką, w pogotowiu, aby obcy nie zajęli wszystkich gałęzi przemysłu u nas, aby nas nie wyparli ze wszystkich stanowisk.
Młody człowiek tedy pozostał, a że nie chciał siedziéć i czekać z założonémi rękami, przyjął tymczasowo miejsce przy budującéj się kolei, nie puszczając jednak z oka śmiałych planów, o których urzeczywistnieniu marzył zawsze. Młodéj duszy pełnéj zapału, szlachetnéj dumy i nauki, uśmiechała się ta myśl, że on będzie jednym z tych, którzy podniosą przemysł w Galicyji. W tym celu bacznie obserwował stosunki miejscowe, poznawał kraj i ludzi. To też nic dziwnego, że to co widział i słyszał w domu Radoszewskiego, nie bardzo ucieszyć go mogło. Ludzie tacy, jak ich tutaj poznał, odejmowali mu wiarę w urzeczywistnienie jego planów, a przynajmniéj odwlekali to urzeczywistnienie na bardzo długo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.