W żydowskich rękach/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W żydowskich rękach |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach |
Rozdział | Stosunki rodzinne |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak właściciel Zagajowa, tak i dwór jego odsunął się od wsi. Nie zrobił on tego z umysłu, aby tym sposobem uwydatnić swoją dumę, zbyt mądrym był i trzeźwym, aby w tak kosztowny sposób dogadzał swoim zachceniom, zrobił to raczéj z potrzeby. W starym dworze za ciasno mu było, nie miał gdzie rozszerzać budynków i stawiać fabryk. Musiał więc odsunąć się od wsi, było to i dla niego wygodniéj i dla wsi bezpieczniéj. A jednak mimo to owo odosobnienie od chat wiejskich, otoczenie murem, rowami, sztachetami, nadające dworowi postać twierdzy, przykre robiło wrażenie, bo uwidoczniało ów brak łączności między wsią a mieszkańcami dworu. Czujko nie był rzeczywiście zwolennikiem owego patryjarchalnego stosunku ludu do dworu, — uważał go jako nieodpowiadający obecnemu położeniu. W interesach wykluczał wszelką uczuciowość, żądał pracy, płacił za nią sumiennie, ale poza tém nie robił nic dla ludu, nie uznawał żadnych obowiązków. Robotnik był dla niego maszyną pracującą, obliczał jego wartość dla siebie podług produkcyji, używał go, gdy potrzebował, a gdy nie potrzebował nie znał. Sumienie jego nie robiło w tym względzie żadnych wyrzutów, owszem, w przekonaniu swojem uważał postępowanie swoje za konieczne. Według bowiem jego teoryji, kraj nasz właśnie upadał przez to, że szlachta nie umie się rachować, i przychodzi do nędzy przez zbytnią serdeczność. Otóż uważał, że dla dobra kraju, dla podniesienia dobrobytu, potrzeba ową serdeczność, czułość, wykreślić zupełnie z ksiąg gospodarczych i żyć więcéj głową, niż sercem. Stosownie do téj zasady postępował, w tych zasadach wychowywał syna, do tych zasad zastosował swoje życie rodzinne.
Urządzenie domu również odpowiadało ekonomicznéj oszczędności, jaką zaprowadził był we wszystkiem, nawet w uczuciach. Dom mieszkalny, w porównaniu do budynków gospodarskich, podrzędne zajmował miejsce. Spichlerz, fabryki, młocarnia, wyglądały jak pałace, podczas gdy sam dwór miał minę wcale skromną i nie pokaźną. Pełnił on służbę dozorcy tych budynków i był postawiony tak, aby z niego można było przejrzeć całe gospodarstwo. Sam właściciel zajmował w nim tylko dwa pokoje, z których jeden był jego pracownią, założony cały planami, listami, modelami maszyn, książkami ekonomicznémi i technicznémi, a drugi gdzie była sypialnia jego, stanowił rodzaj obserwatoryjum gospodarskiego, bo chciał dzień i noc miéć na oku obrót swoich maszyn i robotników. Maszyny i robotnicy stanowiły konstelacyję i pojedyńcze gwiazdy dla tego astronoma, dla którego przemysł i potęga finansowa były niebem. W przekonaniu własném uważał siebie za Kopernika, który jeżeli nie ziemię całą, to Galicyję spoczywającą bezwładnie, poruszy siłą swych operacyji przemysłowych. A choć nie udało mu się to jeszcze i ze swoich usiłowań same tylko straty ponosił, to jednak miał tę nieprzepartą wiarę wszystkich wynalazców, że przełamie wszystkie przeszkody i dojdzie do celu. Ambicyja podtrzymywała go w tych usiłowaniach, a w chwilach niepowodzeń dodawała mu energii i pchała do czynu. Ja im pokażę, co można zrobić u nas — mawiał nieraz sobie chodząc po swoim pokoju z głową pełną projektów olbrzymich. W dziejach naszego przemysłu, nazwisko moje będzie miało swoją kartę.
Dla urzeczywistnienia tego marzenia, poświęcił on całe życie, własne wygody, przyjemności, szczęście rodzinne — idea ta zabsorbowała go całego. Miłość rodzicielska ograniczała się na tém, że wychował syna podług swoich zasad, że pragnął przez małżeństwo zapewnić mu świetne stanowisko w społeczeństwie i zrobić z niego wspólnika swoich projektów. W tym celu wysłał go najprzód na naukę do Anglii, bo kraj ten uważał za ostatni wyraz cywilizacyji naszego wieku, a obecnie gdy powrócił obmyślał dla niego plan kampanii małżeńskiéj. Pobyt Walerego w domu był tymczasowy. Zajechał tu na czas jakiś, jak do gospody — myślał o tém, jakby najprędzéj wyjechać. Nic go tu nie wiązało, ani wspomnienia dziecinne, bo był zbyt rozsądnie wychowany, aby przywiązywać wagę do podobnych drobnostek, ani miłość rodziców, bo téj nigdy nie zaznał. Ojciec był dla niego dobrym, starannym, ale zimnym, nie starał się nigdy rozbudzić w synu gorętszych uczuć, bo te uważał za zgubne dla człowieka chcącego dojść do czego. Z rozmowy jaką miał z synem, wracając z Lipczyn, mieliśmy już sposobność poznać ten stosunek ojca do syna. Zobaczmy teraz matkę. — W tym celu prowadzę czytelników na drugą stronę dworu, który pani Julija zajmowała wyłącznie dla siebie. Część ta pod względem położenia i urządzenia stanowiła rażące przeciwieństwo z mieszkaniem zajmowaném przez Czujkę. O ile północna strona domu wyglądała ponura i zaniedbana, o tyle tutaj wysilono się na przepych i zbytek.
Posadzki wysłane były perskiémi dywanami, meble nizkie, wygodne, miękkie, obite turecką materyją w złociste pasy i jaskrawe palmy, zapraszały do wypoczynku i leniwego rozmarzenia; rozkoszne otomanki, japońskie porcelany na kominku marmurowym, duże lustra w rzeźbionych ramach, alabastrowe lampy, złote rybki pływające w akwaryjach, kosze z kwiatami egzotycznymi, świadczyły o wybrednym smaku i kapryśnych zachceniach właścicielki.
W podobny sposób urządzony był balkon i ogród. Po ścianach i słupach pięły się bluszcze, dzikie wino, jerychońskie róże, a z wazonów wysłanych mchem, wiszących między kolumnami, spadały gęste sploty kordeliny, kępy lobelii obsypane niebieskiémi kwiatuszkami, granatowe kwiaty pełnych fuksyj, liście sakufragi i lotosperny. Z pomiędzy tych kolumn uwieńczonych kwiatami, schodziło się po paru kamiennych stopniach do ogrodu. Po obu stronach ogrodu ciągnęły się cieniste aleje i klomby drzew, niby ciemne ramy, — cały zaś środek zasłany był nizkiémi krzewami, krzakami róż najrozmaitszych, które pod silném działaniem południowego słońca, stały w pełnym rozkwicie i płonęły różnemi odmianami czerwoności, jak płomienie bengalskich ogni. Naprzeciw balkonu w pewnéj odległości była sadzawka w kamiennéj oprawie z niedużym wodotryskiem w środku — a około sadzawki wspaniałe krzaki palmy, kawy indyjskiéj, akantuzów, rycinów, amarantów i pelargonii, rozkładały się na gazonie strzyżonym nizko, równo, jak aksamit.
Ogród ten kończył się prześlicznym rozległym widokiem na łąki i wzgórza. Aby nie zasłaniać sztachetami tego widoku, skorzystano z rzéczki płynącéj za ogrodem, wyrównano i rozszerzono jéj brzegi i utworzono z tego naturalne ograniczenie ogrodu. Wycięto także kilka drzew, zostawiając tylko po bokach cieniste kasztany, które tworzyły rodzaj altany.
Tu zwykle pani Julija, kiedy dla oka potrzebowała szérszych przestrzeni, kładła się na hamaku zawieszonym między drzewami, w otoczeniu swego fraucymeru.
Była to kobiéta około lat cztérdziestu; mimo to twarz jéj nosiła jeszcze widoczne ślady piękności. Wprawdzie w skutek wygodnego i leniwego życia, jakie prowadziła, rysy jéj rozlały się i straciły pierwotny, czysty rysunek, ale zato nadawała jéj wiele uroku niezwyczajna białość ciała i aksamitna matowość jego. Białość ta była bez skazy, bez zmarszczki jednéj. Ale bo téż pani Julija dbała niesłychanie o konserwowanie swojéj piękności, i to nie dla chwalenia się z tém przed ludźmi, bo nigdzie prawie od kilkunastu lat nie bywała, nie dla przypodobania się mężowi, bo rzadko kiedy się widywali i on zresztą zajęty swojemi sprawami, nie wiele zajmował się żoną, — ale robiła to dla własnéj przyjemności i rozrywki. Nikt jéj nie widywał, nie podziwiał, prócz tych kilku niewiast, które składały jéj orszak. Każda z tych niewiast miała ściśle określony regulamin służbowy, każda miała swój właściwy urząd w tém małém udzielném państewku, zostającém pod wyłączną despotyczną władzą kapryśnéj i do najwyższego stopnia rozgrymaszonéj władczyni. Wszystkie musiały się nią tylko zajmować, być zawsze na jéj rozkazy i odgadywać życzenia.
I tak panna respektowa oprócz roli lektorki — (czytywała zwykle po południu i wieczorem dla prędszego sprowadzenia snu) — miała obowiązek bawienia pani Juliji opowiadaniem nowinek, plotek i skandalików sąsiedzkich. W ten sposób, pani Julija nie wychodząc od lat kilkunastu po za granicę Zagajowa, a właściwie mówiąc, za sztachety swego ogrodu, wiedziała o wszystkiém co się działo w okolicy, i bawiła się tém, jak bawią się dzieci bajeczką. To źródło wiadomości dobrego i złego, z którego pani Julija zaspokajała swoją ciekawość, miała lat przeszło cztérdzieści, oprawne było w żółtą jak pergamin skórę, którą przykrywała zwykle popielatémi sukniami, przez co było podobne do zakurzonéj figury ze starego ołtarza gotyckiego. Antyk ten siadywał zwykle po całych dniach obok pani Juliji i jak zakręcona figurka poruszał drutami od pończochy. Za pociśnieniem sprężyny, t. j. rozkazem pani otwiérał usta do czytania lub opowiadania.
Oprócz czytania i opowiadania, należały do obowiązków pani Herminii także obserwacyje meteorologiczne: a mianowicie zdawanie sprawy o stanie barometru i termometru i przygotowanie podług tego odpowiednich sukien i rozrywek dla pani Juliji.
Drugą ważną figurą w dworskim orszaku, była szafarka Katarzyna. Przez nią pani Julija porozumiéwała się z kucharzem, jego bowiem samego, równie jak i saméj służby męzkiéj, nie przypuszczała nigdy przed swoje oblicze. A że smaczne jedzenie stanowiło najprzyjemniejsze zajęcie w jéj haremowém życiu, przeto konferencyje z szafarką względem obiadów i kolacyji ważną odgrywały rolę. W niektórych razach wzywano także do narady pannę Herminiję, która jako wytrawna dworka, znała się także dobrze na smaczném jedzeniu i nieraz zdanie jéj odnosiło zwycięztwo, co staréj Katarzynie nie mało krwi napsuło. Obie bowiem te niewiasty rywalizowały między sobą o wpływ na panią i jéj łaski; obie przesadzały się w usługach, nadskakiwaniu, pochlebstwach i jedna drugiéj nieomieszkała przy każdéj sposobności przypiąć łatkę. Bywało nieraz, że pani Herminii udało się oburzyć panią Juliję na Katarzynę. Ale niezadługo jaki smaczny obiad lub oryginalny pomysł kulinarny, przechylał znowu sympatyją władczyni na stronę szafarki. Ona wtedy tryjumfowała i ze szkodą swéj rywalki cieszyła się faworami pani, — odbiérała od niéj prezenta. Chuda panna Herminija szła w kąt jak zepsuta zabawka — zamiast niéj, Katarzyna opowiadała pani o sławnych obiadach, znakomitszych kuchniach, o cudacznych sosach i leguminach. Blada twarz pani Juliji ożywiała się przy tych opowiadaniach, usta grube wilgotne, poruszały się, jakby delektując się smakiem tych idealnych specyjałów. Lecz wnet chwilowa niestrawność lub zły sos, pozbawiały szafarkę łask i zaszczytów, a panna Herminija wracała na dawną posadę żyjącéj kroniki.
Mniéj wpływową, lubo także nie bez pewnego znaczenia, była szwaczka. Pani Julija lubiła się stroić — dla rozerwania się i zabicia czasu. W tym celu trzymała kilka dzienników mód, podług których kazała szwaczce przykrawać i szyć nowe suknie, lub przerabiać dawne. Szczególniejsze miała upodobanie w haftowaniu najrozmaitszych chusteczek, kołnierzyków. Co chwila przymierzała i próbowała coś na sobie, przebiérała się po kilka razy dziennie. Kazała Nastusi pokojowéj przeczesywać się na różne sposoby, a potém chodząc po pokojach, przeglądała się we wszystkich zwierciadłach, zapytywała o zdanie każdéj z osobna panny swego dworu i tém się bawiła.
Bywały znowu dnie, w których nie ubiérała się całkiem prawie, w białym negliżu, lub lekkim tureckim szlafroku, w złocistych pantofelkach, pokładała się to w pokoju na otomance, to w hamaku w cieniu drzew, paląc papiérosy, bawiąc się oswojonym kanarkiem lub przedrzeźniając się papudze. Wtedy towarzystwo stawało się dla niéj nietylko nie potrzebnem, ale nieznośném. Fraucymer znał dobrze ten kaprys pani i w czasie takich mizantropijnych napadów, trzymał się na uboczu, zostawiając ją samotności i zadumie.
Potrafiła wtedy kilka godzin przeleżéć, zapatrzona w sufit lub niebo. Prawdopodobnie myślała wtedy o czémś, ale z tego przed nikim się niespowiadała, bo nie miała zwyczaju zwierzać przed nikim. Słuchała innych chętnie, bawiła się zwykle opowiadaniem Herminii, ale sama nigdy nic nie opowiadała, szczególniéj nic o osobie, jakby nie miała z czém zwierzać się, czy téż nie chciała.
Z mężem nigdy prawie się nie widywała, choć żyli pod jednym dachem — nikomu nigdy z domowych nie tłumaczyła się dlaczego, nie wspominała nawet o mężu, gdy zaś kto obcy się zjawił, lub potrzeba było pokazać się gdzieś publicznie w towarzystwie męża, odgrywała wtedy z wielkim taktem rolę szczęśliwéj małżonki, nie chcąc przed ludźmi afiszować tajemnic domowych. I Czujko okazywał jéj wtedy uprzejmą czułość i względy należne. Poczém małżonkowie rozchodzili się znowu na zimno, bez wyrzutów i skarg.
Stosunek z synem, lubo nieco lepszy, był jednak równie ceremonijalny, składny. Widywali się rzadko i Walery rzadko nachodził matkę nie wezwany przez nią, i oficyjalnie przez służącą anonsował jéj najprzód każdą wizytę swoją.
Zresztą nie żyła z nikim, nie bywała nigdzie. Zagrzebała się w ciasnéj przestrzeni domowéj, otoczona zbytkiem i wygodami, żyjąc według swoich kaprysów i upodobań i zdawała się nie pragnąć niczego więcéj, ani czuła potrzeby towarzystwa odpowiedniego swemu stanowisku. Wystarczała sobie zupełnie. Byłoż to lenistwo duszy, które przeszkadzało jéj żyć z ludźmi, czy inny powód? Po trochu jedno i drugie. I wychowanie i usposobienie a w końcu i wypadki złożyły się na stworzenie tak dziwacznéj kobiéty. Zobaczmy jaką drogą szła ta wyjątkowa organizacyja.
Jak wiémy była ona jedynaczką. Pieszczona przez rodziców do najwyższego stopnia; otoczona od dzieciństwa zbytkiem i wygodami, przyzwyczaiła się do tego, że wszyscy jéj nadskakiwali, schlebiali. Rodzice wysilali się na robienie jéj coraz nowych niespodzianek, przyjemności, służba starała się zyskać jéj względy, bo wiedziała, że tém najlepiéj zaleci się starszemu państwu i tém nadskakiwaniem, uleganiem, tak ją popsuli zaraz w dzieciństwie, że wyrosła w tém fałszywém mniemaniu, iż wszystko stworzone jest dla jéj przyjemności. Nie uważała na nikogo i przyzwyczaiła się zajmować tylko sobą i w ten sposób wyrodziło się w niéj samolubstwo i despotyczna chęć rządzenia wszystkiém. Rozumie się że takie zachcianki zaspakajać mogła tylko w domu; po za obrębem tego, czy to w sąsiedztwie, czy na pensyji, rozpieszczona dziewczyna, była nieraz wystawioną na dotkliwe przykrości, miłość własna cierpieć musiała nie mało, gdy jéj przyszło rywalizować z innémi o względy ludzkie — za leniwa była i za dumna, aby się starać miała o to, a draźniło ją, gdy nie oddawano jéj pierwszeństwa. Chciała się podobać wszystkim, a nie umiała ująć sobie nikogo uprzejmością i traktowała z góry tych, co się do niéj zbliżali. Ztąd nie lubiano jéj i drwiąco nazywano „księżniczką Samarkandy“ i tym przydomkiem ośmieszono ją w towarzystwie.
Nic dziwnego, że nie znalazłszy nigdzie téj życzliwości, uległości i uwagi, co w domu, Julija zaczęła stronić od towarzystwa i stawała się coraz więcéj domatorką. Wspomnienia z pensyji, przyjaźń związana na ławkach szkolnych — były to rzeczy nieznane jéj całkiem. Pobyt na pensyji uważała jako niewolę, z któréj wydobywszy się, nie lubiła nawet wspominać o niéj, a z koleżanek swoich, parę tylko zostawiła w pamięci, które były dla niéj znośniejsze niż inne, bądź że nie przyćmiéwały ani urodą, ani zdolnościami, lub téż jako bierne natury, dały się jéj powodować. Peryjod więc ten, tak ważny w życiu kobiety, przeminął dla niéj bez znaczenia i wrażenia głębszego. Powróciła do domu z powiększonym wstrętem do towarzyskiego życia i niechęcią do ludzi obcych.
Zdawało się, że miłość wyrwie ją z tego zaklętego koła egoizmu i samowładnych zachceń. Miłość umié zrzec się własnéj woli na rzecz kochanéj osoby, umié poświęcać się i każe zapominać o sobie. Ale Julija nie była zdolną do takiéj miłości. Ona miłość pojmowała także jako zrzeczenie się woli, jako poświęcenie, ale nie z jéj strony. W marzeniach swoich wystawiała sobie swojego przyszłego męża, jako szalenie rozkochanego w niéj, który ją bardziéj jeszcze będzie pieścił, słuchał, ubóstwiał, niż ci, co dotąd ją otaczali i karmiła wyobraźnię swoją najdziwaczniejszemi objawami uczucia tego przyszłego konkurenta.
Kaźmierz Czujko, nie mógł odpowiedziéć tym wszystkim wymaganiom wybujałéj fantazyji, wydawał się jéj trochę za stary, za ciężki; ale że widziała w nim mocne zajęcie się jéj osobą, że ulegał jéj woli, starał się wyszukiwać dla niéj różne przyjemności i rozrywki, a co najważniejsza, że nie było między kim wybiérać, zdecydowała się pójść za niego, zwłaszcza że i rodzice tego sobie bardzo życzyli.
Dzień ślubu był już naznaczony, gdy przybycie brata pana młodego, zmieniło znowu usposobienie kapryśnéj panny. Pan Edward był młodszy, przystojniejszy, a choć piękność jego miała pewną sztywność lalki woskowéj z wystawy fryzyjerskiéj, to jednak chwilowa fantazyja panny Juliji umiała sobie upoetyzować to wszystko i sztywność wydawała się w jéj oczach nawet powabną, elegancką. Co nadewszystko się jéj podobało, to salonowe obejście jego, które jeszcze korzystniéj się wydawało obok ociężałéj figury brata. Julija porównywając ich obu, widziała ogromną różnicę i żałowała pospiesznéj decyzyji swojéj. Do tego pan Edward był uprzejmym nadskakujacym, umiał zręcznie i dowcipnie prowadzić rozmowę, ożywić towarzystwo, co bardzo podobało się pannie Juliji, bo ją już umęczył czuły i ponury sentymentalizm narzeczonego. Schlebiało to wprawdzie jéj próżności, gdy widziała Kaźmierza tak bardzo rozkochanego, ale miłość jego nie miała już dla niéj żadnych niespodzianek, tajemnic; poczciwy Kaźmierz ma serce na wierzchu, jak mundur. Przeciwnie serce Edwarda wydawało się jéj ciekawą zagadką i zajmowało jéj uwagę swojémi przelotnemi błyskami i zmiennością. Wobec ludzi Edward był wesoły, lekki, mowny, a gdy był z nią sam na sam, stawał się smętnym, rozmarzonym, mówił z westchnieniem o szczęściu brata, jakby mu zazdrościł tego czasu, gdy oczy ich spotkały się ze sobą, w jego spojrzeniu czytała jakąś niemą prośbę, czy skargę, spojrzenie to elektryzowało ją i rumieniło. Ze wszystkiego mogła przypuszczać, że Edward żywi dla niéj jakieś silniejsze uczucie, niż przywiązanie braterskie, ale go nie umié wypowiedziéć. Ta tajemniczość, wyższość, stanowiła właśnie urok, który ją pociągał. Nowość nieznanych wrażeń tajonego uczucia zajęła ją. Zdaje się że pod wpływem tych przypuszczeń odłożyła dzień ślubu; nastąpiło nawet pod jakimś błahym pozorem chwilowe zerwanie projektu małżeńskiego. Może miała nadzieję, że to doda Edwardowi śmiałości, do zbliżenia się i jaśniejszego objawienia swych uczuć. Ale Edward pomimo tego nie zmienił całkiem postępowania swego. Bywał wprawdzie częstym gościem w Kalenicy, choć brat jego już nie bywał tam od jakiegoś czasu, ale zawsze bywał w charakterze przyszłego szwagra i równie niejasno zdradzał się czasami z tajemną skłonnością do panny, czy chciał przez to wzbudzić silniejsze uczucie, czy bał się zrobić taką krzywdę bratu, odbijając mu narzeczoną, czy téż nie był pewnym pozwolenia rodziców — trudno było osądzić. Prawdopodobnie wszystkie te powody skłaniały go do trzymania na wodzy chęci swoich. Poznał już kapryśne usposobienie panny i przekonał się, że na niém wiele budować nie może, a wiedział, że rodziców nie miał by za sobą. Starzy bowiem, pomimo ślepego przywiązania dla jedynaczki, niechętnie widzieli jéj bałamutne postępowanie, byli bardzo za Kaźmierzem i za ich wpływem i prośbami, panna rozdraźniona dwuznaczném postępowaniem Edwarda, dała się przebłagać narzeczonemu i oznaczono znowu dzień ślubu.
Wiémy z poprzedniego opowiadania, jaka przeszkoda rozerwała to małżeństwo. Dla panny Juliji był to cios okropny, upokorzenie straszne, gdy się dowiedziała jaką miała rywalkę. W zarozumiałości swojéj nie przypuszczała, aby mężczyzna, który ośmielił się ją kochać, mógł kiedykolwiek zająć się inną kobietą. Tymczasem dowiedziała się, że nie żadna dama salonowa, żadna głośna piękność, ale poprostu wiejska baba, miała pewne prawa do miłości tego, którego żoną miała zostać. Taki wstyd, upokorzenie i rozczarowanie, przyprawiły ją o chorobę, która trwała przez kilka tygodni.
Tu dopiéro pokazał się — nie wiem jak to nazwać, czy sprytem, czy taktem, czy zręcznością Edwarda, że pomimo téj katastrofy, umiał nietylko utrzymać stosunki znajomości z dworem Kalenickim, ale nadto pozyskał sobie rodziców i pannę. Dał im bowiem do poznania, że wiedział o tym nieprawym stosunku brata i że żałował panny, ale milczéć musiał z obawy, by nie posądzono go o podstęp, że chce zaszkodzić bratu, aby sam pozyskał przychylność panny. Taka delikatność skrupułów bardzo go dobrze zaleciła rodzicom, nie mówiąc już o pannie, u któréj był już zapisany bardzo korzystnie. Ta sama delikatność nie pozwoliła mu stanąć od razu w roli starającego się. Zaczął od przyjaciela domowego i dopiéro powoli, nieznacznie dosługiwał się stopnia konkurenta. Nominacyją na tę korzystną posadę otrzymał najprzód od panny, a następnie został na niéj zatwierdzony przez wyższą władzę rodzicielską. Że jednak zbyt świeżo jeszcze była w pamięci sąsiadów historyja z Kazimierzem, i tak nagła zamiana brata za brata mogłaby była podać dużo materyjału językom ludzkim, przeto trzymano czas jakiś sprawę tę w sekrecie, a nawet panna wyjechała na czas pewien z matką za granicę. Tam także odbył się ślub — i państwo młodzi spędzili miodowe miesiące na przejazdzce po Europie. Przez ten czas, jak wiémy z opowiadania ekonoma pana Radoszewskiego, pan Kaźmierz rozpił się na dobre a następnie wyniósł się z Zagajowa. Wtedy pan objął zarząd majątku po bracie. Szczęście mu widocznie sprzyjało, bo nie długo potém i rodzice pani Juliji wynieśli się z Kalenicy na cmentarz parafjalny i pan Edward odziedziczył po nich wieś, którą bardzo korzystnie sprzedał.
Mniéj szczęśliwie wiodło się pani Juliji. Małżonek nie zadowolnił jéj wybujałych wymagań i nadzieji, a małżeństwo stało się dla jéj kapryśnéj i rozpieszczonéj natury niezadługo ciężarem i niewolą. Zawiodła się mocno, — nie znalazła tego, czego się spodziéwała. A spodziéwała się bardzo wiele, najprzód uległości bez granic i ślepego przywiązania ze strony męża. Była tego tym pewniejszą, że Edward przed ślubem przysięgał jéj uroczyście, iż przed nią nie kochał żadnéj kobiéty. Julija żądała od niego tego zapewnienia, bo zrobiła sobie postanowienie oddać tylko takiemu rękę, który jéj będzie mógł dać podobne zapewnienie pod słowem honoru. — Pan Edward mógł to zrobić z czystém sumieniem, bo rzeczywiście przed poznaniem Juliji nie uczuł gorącego afektu do żadnéj panny, ale także nie czuł go do swojéj narzeczonéj — a to głównie dla tego, że nie był zdolnym do podobnych afektów. Serce odgrywało bardzo podrzędną rolę w jego czynnościach a projekt małżeński powstał nie w sercu, lecz w głowie. Rozważył sobie, że Kalenice są nieźle zagospodarowane i wcale intratne, dowiedział się, że nie były obciążone długami; przyszła więc i jedyna spadkobierczyni téj wsi, wydawała mu się wcale nie zła partyja. Na podstawie tych obrachowań rozpoczął starania i umiał je prowadzić tak, że im nadał wszelkie pozory przywiązania i uwzględniał wszystkie kaprysy i wymagania narzeczonéj, a następnie małżonki, aż do pewnego czasu, to jest dopóki nie zabezpieczył się względem posiadania jéj majątku. Wtedy żona przestała już być dla niego celem, a całą uwagę i wszystkie starania swoje przeniósł na to, co stanowiło istotną jéj wartość w jego oczach t. j. na jéj majątek. Powiększenie tego majątku wyłącznie go teraz zajmowało. Stosunki rodzinne, pożycie małżonki, miłość, uważał jako rzeczy podrzędne wobec tego wielkiego celu, jaki sobie wytknął w życiu, a co więcéj, uważał je za zbyteczne zawady, i gdy nieraz żona odwoływała się do jego miłości i skarzyła się na jego obojętność, żądania jéj i skargi nazywał dziécinnemi kaprysami, którémi nie ma czasu się zajmować.
Pani Julija przekonała się po niewczasie, jak grubo się zawiodła. Żal jéj był tym przykrzejszy, gdy dowiedziała się bliższych szczegółów, tyczących się stosunków Kazimierza. Przekonała się, że pozory zrobiły go winniejszym, niż był w istocie i nieraz żałować musiała tego, że człowieka pełnego serca, przywiązania do niéj, szlachetności, odrzuciła od siebie, potępiła bez wysłuchania i przeniosła nad niego egoistę, spekulanta, który nie miał w prawdzie żadnych wad i słabości, ale był chłodnym, obojętnym i wyrachowanym. Nie był nawet złym dla żony, ale dobroć jego ograniczała się na suchém dopełnieniu form grzeczności — duszy nie było w téj dobroci, a grzeczność jego była obowiązkowa i nie mogła zadowolnić kobiéty, która przyzwyczaiła się przez tyle czasów do tego, że się nią wyłącznie zajmowano i kochano ją. Nie miała się nawet przed kim poskarzyć, że jéj źle; rodzice nie żyli, znajomych i przyjaciół nie miała, a mąż nie byłby może zrozumiał jéj skargi, bo nie pojmował, jak może czuć się nieszczęśliwą kobiéta, która żyje dostatnio i wygodnie. Takie pojęcie oziębiało ją. Zimne otoczenie udzieliło się jéj. Obojętność męża znieczuliła powoli jéj wrażliwą duszę i stępiła szlachetniejsze popędy. Stało się z jéj sercem to, co się dzieje z organami bezużytécznemi w ciele ludzkiem, przestało funkcyjonować i zdawało się zanikać. Zaniedbywana przez męża, poczęła sama otaczać siebie staraniem, troskliwością — dbać o siebie i dogadzać sobie. Czego jéj nie dała miłość męża, to sobie wynagrodziła samolubną miłością siebie samą. Własna przyjemność była dla niéj jedynym celem życia.
Nawet po urodzeniu syna nie zmieniła się w niczém. Miłość macierzyńska nie zdolna była przebić się przez grubą powłokę egoizmu, w któréj ukonserwowała swe serce; dla własnego dziecka nie miała chęci wyrzéc się swych przyjemności, zwyczajów i wygód. Żeby jéj nie przeszkadzał, oddała go mamce i umieściła tak daleko od siebie, aby krzyk malca nie przerywał jéj snu lub myśli. Czasem tylko, gdy była w dobrém usposobieniu i nie miała żadnego zajęcia, kazała przynieść sobie syna i bawiła się nim jak lalką czas jakiś, ale skoro płakać zaczął, lub się niespokojnie rzucać, musiano co prędzéj uciekać z nim do dalszych pokojów, by nie raził słabych nerwów matki.
Ojciec również oficyjalnie i tylko w chwilach wolnych od zatrudnień, oddawał się rodzicielskim uczuciom, a że chwil wolnych miał bardzo mało, więc uczucia rodzicielskie musiały nieraz bardzo długo czekać, by się z nim razem wybrać na wizytę do syna. Tak więc chłopak chował się bez pieszczot matki, bez uśmiechów ojca — w garderobie między obcymi. Z rąk matki dostał się do rąk piastunki. Potém przyjęła nad nim opiekę bona francuska — tę w czas jakiś potém zastąpiła niemka, a po niemce przyszedł nauczyciel domowy, który jedynaka państwa Czujków kształcił przez kilka lat we wszystkich umiejętnościach i miał nad nim opiekę. W końcu sprowadzono anglika do konwersacyji, a potém wysłano panicza dla dokończenia edukacyji za granicę — gdzie był na paru uniwersytetach i zwiedził kilka miast większych. Odebrał więc wychowanie staranne, tak mówiono w stolicy, tak się i rodzicom zdawało, i ani przeszło przez myśl ojcu ani matce, że wychowaniu temu brakowało najgłówniejszéj podstawy z miłości rodziców i ich opieki. Ojciec płacił za naukę i wychowanie, matka od czasu do czasu wzywała na krótko syna do siebie, zadawała mu kilka pytań stereotypowych, tyczących się jego nauki i zachowania i obdarzała go na odchodném cukierkami i moralną nauką — i obojgu się zdawało, że dopełnili wszystkich obowiązków rodzicielskich. Nie rozumieli, jak można więcéj jeszcze zrobić dla dziecka nad to, co oni zrobili. Zbyt zajęci byli sobą — on interesami, ona własnemi przyjemnościami, by mogli zajmować się synem.
Chłodniejsze i więcéj jeszcze oficyjalne było pożycie samych małżonków. Ona nie mogła mu darować tego, że tak zawiodła się na nim, miała żal do niego za wszystkie zniweczone marzenia o szczęściu małżeńskiém i żal swój wynurzała nieraz w sposób dość gwałtowny. Spazmów, dąsów, łez, narzekań i całego obfitego arsenału broni niewieściéj używała na zdobycie sobie nie już męża, ale przynajmniéj uległości jéj kaprysom i zachceniom. Ale wszystkie te jéj usiłowania nie robiły wrażenia na panu Edwardzie, przypatrywał im się jak teatralnym scenom z chłodnym uśmiechem, obojętną twarzą lub z flegmą i spokojem robił jéj uwagi, że takie sceny nie przystoją osobie, mającéj pretensyję do dobrego wychowania i żądania jéj nazywał dziecinnémi i śmiesznémi. Tym chłodnym spokojem pokonał ją; uczuła się bezsilną wobec niego i przekonała się, że nic jéj nie pozostaje, jak znosić w milczeniu los swój. Zamknęła się więc w sobie i odosobniła się zupełnie od niego, bo widok jego był jéj wstrętny i draźnił ją. Żyli tedy pod jednym dachem prawie, ale zupełnie rozłączeni. Widywali się zaledwie parę razy na miesiąc i to najczęściéj przy ludziach, byli dla siebie grzeczni ale chłodni, a rozmowy ich miały charakter oficyjalny, sztywny. Ceremonijał panował między małżonkami jak na dawnych dworach panujących. Ona miała osobny dwór, służbę, mieszkanie i w tém odosobnieniu szukała sobie przyjemności, rozrywek, które miały jéj zastąpić stracone na zawsze szczęście małżeńskiego pożycia. Maż nie miał nic przeciwko temu, nie wiele go kosztowało zrzeczenie się towarzystwa żony, owszém czuł się przez to swobodniejszy. To tylko mu może nieco psuło humor że żona zbyt wiele wydawała na swoje haremowe przyjemności i wygody. Uważał tego rodzaju wydatki za zbyteczne i wolałby był korzystniéj użyć tych pieniędzy dla swoich spekulacyj. Ale zabronić żonie nie mógł tego zbytku, bo intercyzą ślubną i testamentem rodziców miała zastrzeżoną dla siebie pewną sumę corocznie na „szpilki“ i część majątku zabezpieczoną na pierwszą hypotekę. Musiał więc zgodzić się rad nie rad na to, czego zmienić nie mógł. Tém ustępstwém okupował sobie spokój domowy i miał wolne przez to ręce do obracania resztą majątku żony. Stan taki trwał lat dwadzieścia kilka; lata zamieniły go w zwyczaj i oboje tak przywykli do niego, że im nigdy nie przyszło przez myśl pragnąć zmiany w tym względzie. To małe obeznanie uważałem za konieczne, by szanowni czytelnicy łatwiéj zrozumieć mogli ten dziwny i nienaturalny stosunek rodzinny w zagajowskim dworze, a zarazem ekscentryczny charakter pani Juliji. Powracam teraz do dalszego wątka powieści. Otóż pani Julija siedziała pod cieniem kasztanów — na krześle kołysaném przez Nastusię; w ręku trzymała list jakiś i zdawała się być niezadowoloną i zakłopotaną. Powodem zakłopotania był widocznie ów list, który trzymała w ręku. Przyniesiono go jéj niedawno z poczty. Była to niespodzianka, która ją zdziwiła i zaniepokoiła. Z nikim bowiem nie była w korrespondencyji od lat kilkunastu. Pomimo takiéj ciekawości za leniwa była, aby sama list przeczytała i zaczekała dopóki nie nadeszła jéj sekretarka i lektorka panna Herminija. Od téj dopiéro dowiedziała się, że list był jednéj z jéj koleżanek z pensyji, z którą więcéj przestawała niż z innémi. Koleżanka ta donosiła jéj, że od lat dwudziestu jest żoną bankiera barona Goldsterna, że obecnie w Galicyji kupili znaczne dobra, do których teraz przyjechali na lato na kilka miesięcy; że dowiedziawszy się o niéj pisze ten list, aby ją uprzedzić, iż ma zamiar wkrótce ją odwiedzić, by odnowić dawną znajomość i przedstawić jéj swoją córkę.
Pani Julija po wysłuchaniu listu zrobiła grymas niezadowolenia; wiadomość o wizycie baronowéj tak jéj nie w smak poszła. Nie wynikało to z niechęci do dawnéj koleżanki, bo właśnie należała ona do téj małéj liczby pensyjonarek, z którémi Julija żyła dobrze, ale niezadowolnienie pochodziło z obawy niewygód, na jakie ją mogła narazić ta wizyta. Przyjazd dwóch osób psuł cały porządek jéj życia; kłopotała się, że trzeba im będzie odstąpić część pokojów zajmowanych przez nią, że trzeba ich będzie bawić, zajmować się niemi, to było dla niéj za wiele, bo wszelki przymus był dla niéj okropnym.
Ale znowu z drugiéj strony nie wypadało odpisać, że ich przyjąć nie może; byłoby to niegrzecznością, któréj się pani Julija nie chciała dopuścić względem swojéj przyjaciółki. Trzeba było wyszukać jaki sposób, żeby to konieczne nieszczęście uczynić najmniéj przykrém. W tym celu odbyła się długa konferencyja z panną Herminiją, na któréj postanowiono, że ponieważ pokoje zajmowane przez panią Juliję są dla niéj niezbędne i ustąpić by ich nie mogła, bez narażenia się na tysiące niewygód, przeto skoro te panie przybędą, trzeba ich będzie pomieścić w pokojach od północy, zajmowanych dotąd przez pana Walerego, a pan Walery tymczasem pomieści się u starszego pana lub w oficynach. Daléj, że panowie będą musieli z obowiązku grzeczności i gościnności bawić te panie, wyszukiwać im rozrywek, aby się nie nudziły, a w ten sposób pani Julija będzie uwolnioną od ustawicznego towarzystwa ich, czego się tak obawiała, a gdyby te panie chciały zbytecznie przedłużyć wizytę swoją, to w ostateczności będzie mogła udać chorą i usunąć się całkiém. W taki sposób, konkludowała rada wojenna, i prawa gościnności nie będą obrażone i pani Julija nie będzie potrzebowała wyrzékać się swoich wygód i nawyknień.
Niebawem zawiadomiono o tém postanowieniu męzką połowę mieszkańców dworu, a że sam Czujko był pod ten czas w Wiedniu, więc na Walerego złożono obowiązek urządzenia pokojów na przyjęcie spodziéwanych gości. I on nie bardzo chętnie przyjął tę wiadomość, bo był pod tym względem nieodrodnym synem swojéj matki, że nie lubiał poświęcać swoich wygód dla przyjemności drugich. Tyle tylko zrobił, że się wyniósł do oficyn i kazał sobie tam przenieść swoje meble, a dopiéro co się zostało użyć na ubranie gościnnych pokojów.
Przy takiéj oszczędności w niesieniu ofiar na rzecz gości ze strony matki i syna pokoje przygotowane dla baronowéj i jéj córki byłyby bardzo smutną miały postać, gdyby na szczęście nie był nadjechał Czujko, który dowiedziawszy się o zapowiedzianéj wizycie, zajął się nietylko urządzeniem gościnnych pokoi, ale i cały dwór kazał odświéżyć co prędzéj i nadać mu jakąś okazalszą postać. Sprowadzono murarzów, stolarzów, tapicerów, malarzów. Wytapetowano pokoje, poprawiono posadzki, poobijano meble. Ta gorliwość Czujki była tym dziwniejsza, że znano go jak był oszczędnym pod względem wydatków tego rodzaju. Walery przy sposobności nie omieszkał ojcu wyrazić swego zdziwienia.
— Widzisz — tłumaczył się ojciec — ludzie tego rodzaju jak baronowa, przywiązują niezmierną wagę do zewnętrznéj ostentacyji, lubią zbytek i podług tego sadzą ludzi co widzą.
— A cóż nas może obchodzić, co sobie baronowa o nas pomyśli — rzekł Walery, rozkładając się wygodnie na sofie i puszczając kłęby dymu.
— Nie robiłbym sobie tyle zachodów, gdyby mi na tém nie zależało. Wiesz zapewne, iż baron należy do potęg świata finansowego. Majątek jego liczy się na milijony.
— I cóż nam z tego przyjdzie?
— Baron ma córkę. Kto wié czy baronowa nie ma już jakiego projektu; ta wzmianka o córce w jéj liście, wreszcie ta wizyta, to odezwanie się do dawnéj znajomości matki twojéj daje mi wiele do myślenia.
— Jakto? więc sadzisz ojciec, że...
— Że lepszéj partyji nie znalazłbyś. Książęce fortuny galicyjskie nie mogą iść w porównanie z majątkiem Goldsterna.
— Ależ to żyd, prosty żyd, który giełdowemi spekulacyjami dobił się majątku i baronostwa.
— Co nas to obchodzić może, jak nabywał majątek, byleby on dostał się w nasze ręce.
Walery aż podniósł się ze sofy i spojrzał zdziwiony na ojca.
— Czy ojciec mnie na próbę bierzesz?
— Mówię całkiem na seryjo.
— Więc radzisz mi żenić się z żydówką?
— Już nią nie jest.
— Ale zawsze z mechesów.
— Ty jéj dasz nazwisko, które pokryje jéj urodzenie.
— I ty ojcze mi to radzisz, ty, który zawsze podsycałeś we mnie niechęć i wzgardę dla żydów, który prowadzisz z nimi od lat tylu krucyjatę ekonomiczno-religijną?
— A któż ci przeczy, że małżeństwo twoje nie będzie dalszym ciągiem téj krucyjaty. Będzie to rodzaj walenrodyzmu, do którego zmusza nas konieczność. Kto nie może nieprzyjaciela pobić otwartym bojem, ten musi używać podstępu. Jeżeli nie użyjemy tego sposobu, zginiemy. Tak, zginiemy, nie przesadzam. Trzeba ci wiédzieć, że przedsiębiorstwo kolejowe, na które tak liczyłem, które miało majątek mój, zachwiany różnémi stratami, postawić na nogi, minęło mnie — dostało się ono w ręce żydowskie, w ręce jakiéjś współki, do któréj wchodzi nasz czcigodny sąsiad Abraham Habe.
— Co? ten mizerny, prosty żyd? szynkarz?
— A Widzisz. Pokazało się, że ten lichy żyd i podobni jemu są groźniejsi, niebezpieczniejsi niż nam się zdawało. Oni są potężni tą łącznością, która małe i na pozór nic nie znaczące siły wiąże w jedną straszną siłę. Kilkodniowy mój pobyt w Wiedniu przekonał mnie, że potęga ta doszła do rozmiarów, o jakich nie miałem pojęcia. Tu, w Galicyji, żydostwo przedstawia się nam, jako robactwo ruchliwe, czynne, rodzaj szarańczy społecznéj, która nas powoli objada i niszczy, a którą zdawało mi się, że będzie można wytępić. Tymczasem przekonałem się, że to tylko odnogi olbrzymiego polipa, którego główne jądro jest tam — w Wiedniu. U nas żyd jest pasożytem, który żyje sokami narodu, ale go nie przerósł, nie zaćmił, ani mu nie imponuje — gdy tymczasem w Wiedniu widziałem reprezentantów tego narodu na najwyższych szczeblach hierarchiji społecznéj, dokąd się wdarli przez równouprawnienie i majątek. W ich ręku znajdują się kolosalne fortuny, wysokie urzędy, przeróżne instytucyje, olbrzymie przedsiębiorstwa, fabryki, koleje i wreszcie dziennikarstwo, ta straszna potęga naszego wieku — i wszystkiego tego używają oni głównie dla popiérania swoich interesów. Głosy galicyjskich żydów z licznych miasteczek odzywają się echem w sferach wysokiéj arystokracyji finansowéj i znajdują tam poparcie. W téj spójności maluczkich i wielkich związanych interesem i tradycyją w jeden olbrzymi zastęp jest coś przerażająco wzniosłego, coś co mnie przygniotło swoim ogromem. Walka moja z tym przemyślnym narodem wydawała mi się donkiszoteryją — i śmiesznością. I cóż przeciw takiéj sile może zrobić jeden człowiek nie poparty przez nikogo? Szlachta głupia i nieporadna, chłop ciemny i niechętny — a wszyscy siedzą w kieszeniach żydowskich — wszyscy spętani ramionami tego olbrzymiego polipa, co im soki wysysa i o śmierć przyprawia. Nikt ich już nie ocali z rąk żydowskich, to stracona pikieta. Zguba ich tym pewniejsza, że nie widzą niebezpieczeństwa, które im grozi. Ale my, którzy mamy otwarte oczy, czujny umysł, powinniśmy się ratować...
— Za pomocą panny Goldstern.
— Nie obracaj w żart sprawy, dla któréj ja poświęciłem całe życie moje, a może... może i coś więcéj — dodał cicho.
— No, ależ bo ojciec bierzesz znowu tę rzecz zbyt tragicznie. Przypuśćmy, że ojciec chciałeś wyswobodzić Galicyję z rąk żydowskich, teraz widząc, że to jest niemożliwe, wycofasz się zręcznie — no i koniec. Nie widzę powodu do rozpaczy.
— Mój Walery nie podoba mi się, że tak lekko traktujesz tę sprawę. Tobie się zdaje, że to nic wyrzec się myśli, dla któréj się pracowało. Choćby tu już nie szło o dobro kraju, to ambicyja sama nie pozwala cofnąć się. Bo człowiek każdy, jeżeli nie chce być bydlęciem, powinien mieć ambicyję zrobienia czegoś wielkiego, powinien mieć cel życia wytknięty. Co gubi naszą szlachtę, nasz lud? to, że nie umié patrzéć daléj, jak po za płot swego domu, że nie myśli o jutrze, że nie ma celu. My ludzie intelligencyji i rozsądnego postępu, szczególniéj na polu przemysłu, wzięliśmy sobie za zadanie, naprawić to złe, rozbudzić śpiące siły do pracy — i od tego cofnąć się nie możemy, bo to jest kwestyja naszego bytu. Rozumiesz?
— Daruj ojcze, ale pod tym względem mam trochę inne wyobrażenia i nie wiele mnie obchodzi kwestyja bytu owego społeczeństwa, mnie idzie o to, abym ja istniał, aby mnie było dobrze.
Musiał Walery te słowa uważać za coś bardzo szczytnego, bo dumny z wypowiedzianego zdania aż powstał z sofy i przechadzał się po pokoju. Ojciec z ponurém niezadowoleniem poglądał za nim. Pierwszy to raz przyszło mu na myśl, że może źle pokierował wychowaniem syna. Chciał w nim mieć człowieka uczciwego i praktycznego, ale tego nie uważał za cel jeno za środek. Praktyczność, zimny pogląd na rzeczy, miały mu być pomocne do tym pewniejszego przeprowadzenia idei jakiéjś. Tymczasém przekonywał się coraz bardziéj, że téj wyższéj idei nie było w Walerym, że to była jakaś maszyna, pełna wprawdzie wiadomości i elegancyji, ale zawsze maszyna bez namiętności żadnych, która funkcyjonowała tylko na to, aby utrzymać własne istnienie. To odkrycie zabiło go. Widział przed sobą samoluba, o płaskich pojęciach, małym zakresie widzenia. Takiego człowieka w imię jakiéjś wielkiéj idei nakłonić do zrobienia czegoś, było niepodobieństwem; można go było popchnąć do tego jedynie wciągając w grę jego samolubstwo i dla tego Czujko odezwał się:
— Mylisz się, mój drogi, nie idzie tu tylko o kwestyję bytu naszego społeczeństwa, ale specyjalnie o kwestyję bytu twego i mego. Wobec takiego stanu rzeczy mógłbyś, co najwyżéj, utrzymać się w Zagajowie, i to obdłużonym. I cóż czeka cię wtedy? Ożenisz się z jaką szlachcianką miernéj fortuny, zostaniesz hreczkosiejem — i co najwyżéj posłem na sejm, jeżeli będziesz umiał zasługiwać się szlachcie i pić z nią do upadłego i ściskać się. I oto cała twoja karyjera. Gdy tymczasém żeniąc się z panną Goldstern, stajesz od razu na szerokiéj widowni, z kapitałami w ręku i możesz działać, albo — dodał z energiją — jeżeli działanie tak, nie odpowiada twoim pojęciom o życiu, będziesz mógł używać życia.
— I w ten sposób zostanę Wallenrodem ekonomicznym.
— Zostaniesz czém zechcesz — rzekł ojciec z odcieniem niezadowolenia — a ja korzystać będę z twoich nowych stosunków i zużytkuję je dla moich planów. Trzeba będzie przejść nowicyjat u żydów, podpatrzyć te tajne drogi, którémi oni mimo tylu przeszkód dochodzą do celu, zyskuję wpływ i potęgę, a dopiéro gdy się od nich tego nauczymy, będzie można myśléć o walce. Oto, widzisz, powód dla którego cię namawiam do małżeństwa z panną Goldstern. Obok myśli o twojém szczęściu mam i własne plany na względzie. No i cóż godzisz się zostać właścicielem milionów Goldsterna?
— Milijonów jak milijonów, témi bym nie pogardził — rzekł Walery rozkładając się znowu na sofie — ale ta córka to rzecz niestrawna, bo brzydka jak noc.
— Więc ją już znasz?
— Widziałem ja w Wiedniu, pokazywano mi ją w teatrze, jako złotego cielca, w którym prócz złota, nic nie ma coby nęcić mogło. Cera oliwkowa, nos haczykowaty, który zdradza pochodzenie.
— Nie potrzebujesz się przecież w niéj kochać. Od ciebie będzie zależeć urządzić sobie życie tak, aby ci najmniéj zawadzała.
— No, tak, ale chcąc konkurować, trzeba mieć coś w ręku, być czémś, a ja dotąd jestem niczém i nie mam nic.
Mówił to w celu przypomnienia ojcu kwestyji zapisu Zagajowa.
— Mówiłem ci już, że Zagajów zapiszę dla ciebie i wyrobię ci pełnoletność.
— O tém już słyszałem, ale o ile wiem, nic jeszcze ojciec w tym względzie nie zrobiłeś.
— Wszak wiész, jak byłem zajęty. Ale jutro zaraz jadę do sądu i zajmę się żywo tą sprawą. Nie potrzebuję ci mówić, że zapis ten będzie pozorny na czas konkurów. Gdy dostaniesz w ręce majątek żony, obejdziesz się bez takiego Zagajowa, a dla nas kto wié, czy on nie będzie jedynym punktem oparcia, jeżeli interesa moje się nie poprawią.
Walery w milczeniu przyjął tę propozycyję ojca, a po chwili wstając rzekł z jałowym uśmiechem:
— Zapomnieliśmy w tym obrachunku o jednéj rzeczy, to jest czy panna Goldstern zgodzi się na nasz plan małżeński.
— To już od ciebie zależy. Masz wszystkie warunki podobania się kobiétom; bytność jéj w naszym domu ułatwi ci to zadanie zyskania sobie jéj sympatyji. Byłbyś bardzo niezręcznym, gdybyś milijony bankierówny wypuścił z ręki.