W żydowskich rękach/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Ważne odkrycie
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Ważne odkrycie.

Była niedziela. Dzień ten był ważnym dla córek Jacentego, z tego powodu, że młody inżynier zajęty przez cały tydzień w polu, tylko w niedzielę był widzialnym i udzielał się towarzystwu. Na każdą więc niedzielę Balbina i Pelagia gotowały się jak na kampanię jaką lub na wystawę; przygotowywały świéże kryzy, kołnierzyki, kazały prasować najpiękniejsze sukienki; zawijały resztki włosów w papiloty, układały z przyprawionych włosów piętrowe fryzury, — a wszystko to dla wyrobienia sobie małżeńskiéj posady w sercu inżyniera.
To téż jeżeli zwyczajne strojenie zabiérało im parę godzin, to w niedzielę całe prawie rano oddawały się téj ważnéj czynności. Co tylko mogła wymyśleć płodna fantazyja prowincyjonalnych elegantek, próbowano wtedy dla uwydatnienia powabów niewieścich. Pelcia, jako korpulentna i okazała, nie zaniedbywała, o ile się dało, prezentować zalet swéj budowy, gdy tymczasém Balbina, upośledzona od natury w tym względzie, starała się działać środkami więcéj duchowémi, jak melancholijném spojrzeniem, illuzyją, któréj używała obficie dla ukrycia przerażajacéj chudości, bladością twarzy, ku czemu sprowadzała sobie najbardziéj zachwalane blansze z powiatowego miasteczka, — i westchnienia.
W tę niedzielę toaletowe przygotowania przeciągnęły się niezwykle, a to dla tego, że każda z panien, chcąc wzbudzić w inżynierze większą tęsknotę za sobą, umyśliła zjawić się późniéj od drugiéj, i tak zwlekały ukończenie toalety, że do dwunastéj żadna z nich nie była o tyle ubraną, aby mogła bez obrażenia skromności ukazać się oczom młodego człowieka. Dopiero kiedy zobaczyły wózek zajeżdżający przed okna i usłyszały inżyniera żegnającego się z ojcem, rzuciły się obie bez względu na przyzwoitość do okna i zawołały prawie razem:
— A pan dokąd?
W pytaniu tém mieścił się i wyrzut, że odjeżdża w chwili, gdy one zamyślały w pełnéj paradzie mu się sprezentować.
— Do miasta — odrzekł najflegmatyczniéj inżynier niedomyślając się niczego.
— Coż tak pilnego? — spytała Pelcia.
— Mam interes w biurze mego przełożonego. Czy może panie mają jaki interes do sprawienia w mieście?
— Żadnego, — rzekła Balbina — prócz — tu zrobiła przeciągłe, tęskne spojrzenia, prócz tego, żebyś pan wracał jak najprędzéj.
— Będę się starał.
Siadł na bryczkę i odjechał.
— Będzie się starał — powtórzyła zwolna Balbina — powiedział do mnie te słowa.
— A myślał zapewne o koniach, które potrzebują także spocząć w niedzielę — i dla tego będzie się starał wracać wcześnie.
— Jesteś prozaiczną moja siostro, — rzekła Balbina z miną obrażonéj i usiadła przy brzęczącém, starém pudle, noszącém nazwę fortepianu.
— Już się kłócicie, — już — rzekł ojciec, chodząc po pokoju.
— Bo jak można się tak trywialnie wyrażać. O! ma słuszność pan Teodor, że unika twego towarzystwa.
— I za twojém on tam nie bardzo przepada — rzekł ojciec kwaśno. — Nie podoba mi się ten inżynier, jakiś małomowny, stroni od ludzi.
— Ja wiem czemu, — rzekła z tajemniczą miną Balbina.
Pelcia spojrzała na nią, jak gdyby ją zjeść chciała oczami za to, że ośmieliła się wiedzieć więcéj, niż ona, co się tyczyło inżyniera.
— No, ciekawam dla czego? — spytała z przekąsem.
— Bo się kocha, — rzekła z tryumfem Balbina.
— Może w tobie?
— Ja nic nie mówię w kim. To się pokaże. Tylko tyle mówię, że jest zakochany. O, ja znam tę tęsknotę i smutek.
Tu westchnęła tak że wszystkie muszliny, tiulle, illuzyje zadrżały pod siłą tego powiewu dziewiczego wiatru.
— Wtedy, mówiła daléj natchniona Balbina, dobierając do słów swoich akordów na klawikordzie, człowiek szuka samotności, ciszy lasów.
— Po cóż mu u licha łazić za miłością po lesie, kiedy ma ją pod nosem, — odezwał się gniewnie trochę pan Jacenty, bo niekontent był z obojętności inżyniera do córek. Ja sam z całego jego postępowania widzę, że nie umiecie go zająć moje panny — i chłopak od was ucieka pod różnémi pozorami.
— To Balbina go tak nudzi swojemi poetycznémi egzaltacyjami.
— Przepraszam, on tylko nie lubi kokietek.
Kiedy ta rozmowa, zakrawająca na kłótnią, toczyła się między pannami, pan Jacenty ujrzawszy przez okno posłańca wracającego z poczty, wyszedł ku niemu na ganek. Jak zwykle poczta przywoziła same pozwy, nakazy płatnicze, listy od wierzycieli. Pan Jacenty nie byłby się tak kwapił po odbiór tych gorzkich przysmaków, gdyby nie to, że spodziewał się dziś otrzymać od jednego ze swych dawnych przyjaciół odpowiedzi na swój list, w którym obligował go o pożyczkę. Odpowiedzi nie było, ale był jakiś list do inżyniera.
— Czy nie spotkałeś się z panem inżynierem? — spytał posłańca, — on właśnie co dopiéro wyjechał do miasta.
— Nie widziałem, proszę wielmożnego pana, bo ja szedłem na ściéżki koło plebaniji.
Pan Jacenty zabrał papiéry do pokoju, a potém z listem poszedł do pokoju inżyniera, aby mu go położyć na biurku. Przez drogę odwrócił przypadkiem list na drugą stronę i uderzyła go ogromna pieczęć wyciśnięta na laku. Pieczęć przedstawiała kolumnę, o którą oparta była tarcza z herbem Nałęczów, obok tarczy z jednéj strony wyrastał kwiat, z drugiéj leżał pies, a nad tém wszystkiem był napis: stałość, uczciwość, pamięć i wierność.
Na panu Jacentym widok téj pieczęci zrobił wrażenie przestrachu i niepokoju. Wpatrywał się długo w pieczęć, jakby ze snu obudzony rzekł sam do siebie:
— Nie, to niepodobna.
Prędko poszedł do pokoju inżyniera, rzucił list i odszedł, jakby się chciał pozbyć jego widoku. Mimo to nie mógł się uspokoić. Chodził czas jakiś po ogrodzie, tu mu jednak źle było, bo wnet przeszedł do podwórza, to zaglądał do stajni, to do obory, a choć były puste, bo bydło było w polu, to jednak zatrzymywał się przed każdą przegródką i wpatrywał, jakby tam rzeczywiście bydło stało.
Karbowy widząc pana chodzącego po gospodarstwie uważał za obowiązek wyjść do niego i zdjąwszy czapkę chodził za nim. Pan Jacenty jednak nie zwracał wcale na niego uwagi i chodził daléj, jak lunatyk, mrucząc czasem pod nosem jakieś niezrozumiale wyrazy.
— Czego on tak szuka? — myślał sobie karbowy, a że miał niebardzo czyste sumienie, więc obawiał się czy przypadkiem pan niedowiedział się czego i szedł za nim jak wyżeł podnosząc czasem łeb i poglądając mu w oczy, chcąc z nich wyczytać, co mu grozi. Pan Jacenty dłużéj zatrzymał się przed cielętnikiem, wpatrzył się w jakieś chore ciele i stał tak kilka chwil nieruchomy. Karbowego zaczęło niepokoić to milczenie i jął się tłómaczyć.
— Drugie zdechło, proszę wielmożnego pana. Jankiel je zebrał sobie, ale obiecał, że nam za skórę wróci. O! on wróci.
— Kto wróci? — spytał gwałtownie pan Jacenty i spojrzał na karbowego wzrokiem takim, że ten się aż cofnął z przestrachu. Jacenty postąpił ku niemu i spytał znowu:
— Coś mówił, że wróci?
— Pieniądze wróci, — odrzekł drżącym głosem karbowy.
— A ty zkąd wiesz o tém?
— Bo Jankiel jest uczciwy żyd, on nie zaprze tego co powiedział.
— A czy kto zapiéra? Ktoż tu zapiéra czyje pieniądze — co? Ty zkąd wiesz o tych pieniądzach? Gadaj zaraz i schwycił go za ramiona.
— O jakich pieniądzach?
— Wszak mówiłeś o jakichś pieniądzach?
— No o tych, co nam Jankiel ma wrócić za skórę z cielęcia.
— A — z cielęcia — mruknął Jacenty i sfolgował nagle z gniewu i odszedł prędko ku dworowi, jakby zawstydzony tém co zrobił. Karbowy patrzał na niego jak na fiksata.
Rzeczywiście z panem Jacentym działo się coś niezwyczajnego. Chodził roztargniony, niespokojny — coś gadał do siebie, wywijał rękami, chwytał się za głowę, oczy miał jakby błędne, a twarz to bladła, to na nią gorączkowe wychodziły kolory. Chodził potém długo jeszcze po ganku. Nagle zatrzymał się i rzekł:
— A może mi się tylko zdawało?
To zapytanie popchnęło go do domu. Wszedł do swego pokoju, w którym na półkach leżały stosy papiérów urzędowych i gospodarskich: począł grzebać między niemi — nareszcie wyciągnął jakaś dużą kopertę. Koperta była zapieczętowana, ale z boku rozcięta. Pan Jacenty poszedł z nią prędko do pokoju inżyniera, położył ją obok listu i porównywał pieczęcie.
— Nie ma wątpliwości — ta sama, ta sama i to po tylu latach — mówił uderzając się w czoło — po tylu latach, ktoby się tego spodziewał. Jeżeli to rzeczywiście on to co ja zrobię nieszczęśliwy człowiek.
Załamał ręce i usiadł zgnębiony na stołku.
— Hańba panie na stare lata. Ot, czego człowiekowi jeszcze brakowało. Pokiwał smutnie głową. Turkot bryczki na podwórzu wywołał go z ponuréj zadumy. Chwycił co prędzéj papiér z którym tu przyszedł i poszedł spiesznie do siebie. Nie miał odwagi spotkać się z inżynierem, którego słyszał wysiadającego z bryczki; bał się zdradzić przed nim ze swojém pomięszaniem. Usiadł na kuferku łowiąc uchem najlżejszy szmer, jaki go dochodził z pokoju inżyniera; słyszał, jak ten zapytywał o list, słyszał potém szelest listowego papiéru. Panu Jacentemu naprzemiany gorąco i zimno się robiło. Myśl jego w téj chwili krążyła obok owego listu. Kto go pisał — zkąd właściciel pieczęci, która podobną była do pieczęci odciśniętéj na kopercie staréj, pożółkłéj będącéj w jego posiadaniu; zna się z inżynierem, jaki stosunek łączy tych ludzi? To były pytania, które go niepokoiły, — napróżno umysł jego pracował nad rozwiązaniem tych ciemnych zagadek, które mu się nasuwały.
— A może to wszystko próżne przywidzenia. Kiedyż mogła przypadkowo dostać się w ręce tych ludzi. Ktoś ją dostał lub znalazł, potém sprzedał i to cała historyja, a ja trapię się niepotrzebnie.
Inżynier mógłby był rozwikłać jego wątpliwość, ale nie miał odwagi do niego i zapytać. Niepewność dręczyła go, ale pewności bał się również. Nareszcie usłyszawszy, że młody człowiek wszedł do sali — tak panny Jacentówne nazywały pokoik, w którym stał klawikord — zdecydował się pójść tam.
Zastał go oblężonego przez córki. Każda z nich chciała nagrodzić sobie całodniową nieobecność jego i równocześnie prawie zarzucały go pytaniami, na które nie dawały mu nawet czasu odpowiadać. Wielomówstwo uważały panny Jacentówne jako zaletę towarzyską, światowość i dlatego trzęsły z ust sieczkę słów pustych bez treści i dowcipu, przeplatając ją to głośnym śmiechem, to westchnieniami. Domyśleć się łatwo, że śmiech produkowała żywa Pelcia, a westchnień dostarczała sentymentalna Balbina. Inżynier siedząc pomiędzy niemi z uśmiechem przysłuchiwał się temu chaotycznemu trajkotaniu parafialnych dam i prawdopodobnie mało co wiedział z tego co do niego mówiły, bo oczy jego zdradzały, że myślał o czém innem.
Pan Jacenty czy, że nie chciał przeszkadzać córkom w zdobywaniu serca inżyniera, czy nie miał odwagi zaczepić go, chodził po pokoju zamyślony i gryzł wąsy. Dopiéro po jakimś czasie korzystając z chwilowego zatrzymania języków córek, przysunął się do Kowalskiego i nie patrząc mu prosto w oczy spytał:
— Czy panu oddano list?
— Tak panie.
Krótka odpowiédź utrudniała dalszą indagacyją. Pan Jacenty przeszedł się znowu po sali, aż po chwili zdobył się na nowe pytanie:
— Zdaje mi się, że list był ze Lwowa. Pan tam musisz mieć dużo znajomych.
— Nikogo prawie prócz mojego ojca, od którego właśnie ten list.
— Więc on żyje? — spytał żywo Jacenty.
Inżynier wpatrzył się ze zdziwieniem w niego. Spostrzegł się Jacenty i dodał spuszczając oczy:
— Zdawało mi się, że ojciec pana już nie żyje.
— Bogu dzięki żyje i jest pełen sił i zdrowia.
— Zdaje mi się, że go gdzieś widziałem, jest wysoki.
— Niebardzo.
— No tak średniego wzrostu, otyły.
— Owszem szczupły.
— Kiedy go znałem był silnym mężczyzną, brunet.
— Dziś osiwiał zupełnie.
— Tak, bo téż lat temu dosyć.
— A pan gdzie go poznałeś? — spytał inżynier z ożywieniem, rad widocznie, że mu nadarza sposobność pomówienia o ojcu. Pytanie to tak proste i bez ukrytéj myśli zmieszało Jacentego i począł wikłać się w odpowiedzi.
— Nie przypominam sobie dokładnie, zdaje mi się gdzieś w drodze, czy téż we Lwowie.
— Najpewniéj we Lwowie, bo mój ojciec mieszka tam stale, jest nauczycielem w szkołach.
Pannom Jacentównym nie w smak trochę poszła ta wiadomość, one spodziewały się zaszczytniejszych koligacyj, jak z nauczycielem, bakałarzem, ale na bezrybiu i rak ryba, — i godziły się już w myśli z tą smutną koniecznością. Tymczasem pan Jacenty przebiérając palcami po wąsach, zdawał się ważyć coś w myślach, a po pewném wahaniu zapytał inżyniera:
— Ale ciekawą pieczęć ma ojciec pański!
— Oryginalną.
— Czy to jego familijna pieczęć?
— Przyznam się panu, że nie wiem, i w ogóle bardzo mało wiém o moich rodzinnych stosunkach, ale ojciec będzie mógł panu to lepiéj objaśnić.
— Pański ojciec? — spytał Jacenty.
— Tak, bo właśnie pisze mi, że się tu do mnie wybiéra. Spodziéwam się, że to panu nie zrobi różnicy, że pomieszczę ojca przy sobie, dopóki baraki nie będę gotowe.
— Owszem, będzie nam bardzo przyjemnie, — rzekł Jacenty, ale widać mu było z twarzy, że go ta wiadomość zaniepokoiła, nie bardzo mu była przyjemną.
— To zapewne na wakacyje tatko dobrodziéj wybiéra się tutaj? — zainterpelował ciekawy szlachcic po chwili.
— I ja tak sądziłem. Tymczasem w liście pisze mi, że przybędzie najdaléj za kilka dni z powodów ważnych, o których mi nie pisze, bo chce ustnie rozmówić się ze mną.
Pan Jacenty nic nie odpowiedział, ale zbladł trochę i miał minę skazanego, gdy mu wyrok czytają. Na szczęście nikt nie uważał tego, bo inżynier właśnie wstał, chcąc się uwolnić od dalszych indagacyj, które uważał za niewłaściwe i niedelikatne; panny zaś zajęte były tworzeniem najprzecudowniejszych domysłów z owego zapowiedzianego przyjazdu ojca. Nie ulegało bowiem najmniejszéj wątpliwości, według ich sposobu widzenia, że przyjazd ten zostawał w ścisłym związku z niemi, a następnie z małżeństwem inżyniera. Nikt bowiem dla zobaczenia tylko syna, z którym i tak widział się parę miesięcy temu, nie robi kilkudziesięciu mil, jeżeli się do tego jest nauczycielem, ma się obowiązki, którego rzucać nie można, a nie jest się o tyle zamożnym, aby sobie podobnych kosztownych przejażdżek pozwalać. Tylko bardzo ważny powód mógł do tego skłonić, a tym powodem nie mogło być nic innego, jak tylko oświadczyny i zaręczyny. Szło tylko o to: z którą? Pelcia na tę intencyją wzięła z kieszeni garść migdałów, w które się zawsze zaopatrywała, i szepnęła sobie: cetno — licho. Jeżeli cetno — to ja, jeżeli licho — to Balbina. Wypadło do pary, Pelcia z uciechy zakręciła się na pięcie i przegryzła parę migdałów.
Podobną kabałkę zrobiła sobie Balbinka na kwiatku pelargoniji, który zerwała z wazonika — i jéj wypadła równie pomyślna wróżba.
Tylko panu Jacentemu jakoś źle wypadło, bo był tego wieczora milczący i jakby struty. W nocy nie spał i łaził po pokoju jak Marek po piekle. Na drugi dzień nie poprawił mu się humor. Owszem, był jeszcze więcéj zamyślony, zgryziony. Karbownik utrzymywał, że coś przystąpiło do niego. Nie zajmował się gospodarstwem, odpowiadał często nieprzytomnie rozmawiał nieraz głośno sam ze sobą — i często wyjeżdżał z domu. Gdyby panny były mniéj zajęte sobą, byłby je pewnie zatrwożył niezwykły stan ojca, który zdradzał jakiś wielki rozstrój wewnętrzny. Nie było to jakieś powszednie nieszczęście; pan Jacenty otrzaskany był z różnemi przeciwnościami; życie spędził wśród ciągłych kłopotów; od czasu jak przyszła mu grzeszna myśl poślubienia córki zrujnowanego barona, damy przyzwyczajonéj do zbytku, która wcale porządną szlachecką fortunę jego przeszastała na zbytki, stroje, zabawy i przejażdżki, nie miał chwili spokojnéj, brnął coraz głębiéj w długi i procesy; ale z tém miał czas oswoić się i nie robiło to na nim już żadnego wrażenia. To więc co obecnie mu dolegało, musiało przechodzić miarę dotychczasowego nieszczęścia.
Być może, iż dla rozerwania się, a może dla innych powodów wyjeżdżał co dzień z domu. Z początku do najbliższych sąsiadów, a potém puszczał się i do odleglejszych znajomych, w skutek czego niebytność jego w domu przeciągała się czasem na parę dni. Właśnie w takim czasie, kiedy go w domu nie było, przybył ojciec inżyniera.
Był to człowiek około lat pięćdziesięciu, siwy i już nawet łysawy, ale ruchliwy i krzepki. Szczególniéj w czarnych, żywych oczach, malowało się dużo życia i rozumu. Twarz miał bez zarostu, co mu nadawało pozór księdza, zwłaszcza, że chodził w długim surducie i halsztuku.
Ponieważ inżynier był w polu przy robocie, więc posłano po niego, a panny na gwałt rzuciły się do swoich pokojów, by co prędzéj sprezentować się przyszłemu teściowi. Ale że każda chciała sprezentować się jak najlepiéj, więc przygotowania toaletowe trwały tak długo, że tymczasem inżynier nadszedł i sam przyjął ojca. Panny złowiły uchem kilka serdecznych wykrzykników, z których wyciągnęły wniosek, że stosunek ojca z synem jest nadzwyczaj serdeczny, a więc jeden powód więcéj do zasługiwania się ojcu i pozyskania jego względów i opiniji. W tym celu panna Balbina nakładła jeszcze parę warstw pudru, a panna Pelagia przyciemniła brwi i oczy. Chciały zrobić od razu silny efekt na starszym panu Kowalskim, popisać się z wdziękami i elegancyją. Miał to być rodzaj wyścigów, jedna chciała prześcignąć drugą w zdobyciu sobie pierwszeństwa — i obie się opóźniły, bo zanim zdołały zjawić się w salonie, inżynier zabrał już ojca do swego pokoju. Tam usiadłszy wygodnie, rozpoczęli rozmowę.
Rozmowa ta miała ukrytych świadków. Panny Jacentówne bowiém zajęły pod drzwiami stanowisko obserwacyjne i raz oko, drugi raz ucho przykładały do dziurki od klucza, chcąc za pomocą tych dwóch zmysłów poznać charakter i gusta ojca inżyniera, aby wiedziéć czém sobie go ująć można. A może téż głównie szło im o treść rozmowy, która, jak przypuszczały na pewno ich się tyczyła.
Początek nie sprawdzał ich przypuszczeń. Ojciec z synem rozmawiali o swoich interesach domowych.
— Zapewne cię dziwi — mówił ojciec, — ten mój niespodziewany przyjazd.
— Przedewszystkiem cieszy, drogi ojcze.
— Niemniéj jednak dziwić cię musi, że w ciągu roku szkolnego, przed samemi egzaminami wybrałem się na wieś.
— Pewnie dostałeś urlop?
— Gorzéj. Dymisyję.
— Dymisyję? A to za co?
— Wiész, że nie umiém się kłaniać i kłamać. Nie spodobałem się inspektorowi, bo nie chciałem być maszyną — i mówię zawsze, co myślę. Dlatego dano mi odprawę nie czekając końca roku.
— Nie ma w tém nic tak złego. Przynajmniéj ja zyskałem, bo teraz nie będziemy potrzebowali rozłączać się.
— Jeżeli znajdę tu u was jakie zajęcie, bo nie chciałbym być ci ciężarem.
— Dochody moje wystarczą na nas obu.
— Zachowaj je dla siebie, przydadzą ci się. Ja mam siły jeszcze, mogę zapracować. Każdy powinien stać o własnych siłach, to moja zasada. Według téj zasady chowałem ciebie; przyuczałem cię wczas, abyś sam pracował na siebie i wszystko mógł sobie zawdzięczać. Jakże chcesz, aby ja inaczéj cię nauczał, a inaczéj sam robił. Znajdź mi tu jakie zajęcie, jakiekolwiek, bylebym mógł skromnie utrzymać się, a zostanę.
— Pomyślemy o tém ojcze. A tymczasém aresztuję cię jako gościa u siebie.
— Jakto? czujesz się tu już jak u siebie? Cóż to za szlachcic, u którego mieszkasz? Mówiono mi, że ma dwie córki.
Panny Jacentówne z taką skwapliwością rzuciły się równocześnie do dziurki, że głowy ich skarambulowały i obydwie z sińcami na czole i wielkim bólem cofnęły się. W skutek tego nie dosłyszały odpowiedzi inżyniera. A była to rzecz najważniejsza. Panny jednak musiały dośpiewać sobie w duszy zdanie, jakie o nich wydał młody człowiek — słuchały daléj:
— Rzeczywiście — mówił daléj inżynier — ta jedna zapruszyła mi trochę głowę.
Panny Jacentówne ledwie nie skręciły się z rozpaczy, że nie wiedziały o któréj z nich mówił.
— Ujęło mnie w niéj to, co w kwiatkach polnych, prostota i świéżość. Ale podobno już kimś zajęta.
— Czyżby myślał o Antonim? ależ on u nas teraz nie bywa — pomyślała zaraz panna Balbina.
— Pewnie mu w miasteczku powiedziano o Bąkowskim i uwierzył — pomyślała Pelcia i obie chciały zaprotestować przeciw tym niesłusznym podejrzeniom dla uspokojenia obaw zrospaczonego, tylko że nie wypadało zdradzać się, że podsłuchiwały — odłożyły więc wyjaśnienia na późniéj i słuchały daléj.
— Więc w tych okolicach? — pytał ojciec.
— Tak, w blizkości.
Panna Balbina ledwie nie zemdlała ze wzruszenia, ale że nie było miejsca i czasu po temu więc zemdlenie odłożyła na późniéj, a teraz natężyła słuch, pewna, że swoje imię usłyszy.
Pelcia również przytuliła ucho, ale inżynier tak cicho i niewyraźnie powiedział, że znowu nic nie dosłyszały. Dopiéro głos ojca nieco podniesiony dał im wyjaśnienie.
— Radoszewskiego? Czy to nie będzie przypadkiem ten Radoszewski, z którym kolegowałem kiedyś.
— Być może, bo coś wspominał o tém.
— Więc on ma taką córkę.
Panny Jacentówne spojrzały na siebie pytającym wzrokiem.
— Radoszewska — zawołała Pelcia z indygacyją i odeszła od drzwi.
Balbina ruszyła pogardliwie ramionami.
— Osobliwy gust — rzekła.
— Gminny — poprawiła Polcia.
— Nic dziwnego — syn jakiegoś tam nauczyciela nie mógłby marzyć o lepszéj partyji.
— Jeżeli mu się jeszcze dostanie — to pytanie. Bo słyszałaś, że i ta już kimś zajęta.
— Bardzo wątpię, bo by to było przecież głośne.
— Chyba że nie ma się czém chwalić. Może sobie upolowała w mieście jakiego urzędniczka.
— Albo jakiego inżyniera w tym guście jak pan Kowalski.
Oba lisy — chciałem powiedziéć obie panny Jacentówne zaczęły wyśmiéwać kwaśne winogrona.
Podczas kiedy wzgardzona miłość pastwiła się językami nad niewiernym inżynierem, on tymczasem spowiadając się ojcu ze wszystkiego i opowiadając o wszystkiém, przyszedł z koleji i na pana Jacentego.
— Strasznie ciekawy — mówił — wszędzie lubi być, wszystko wiedziéć, o wszystkich się troszczy, tylko najmniéj o siebie i swoje gospodarstwo. Nie uwierzysz ojcze jak go zaintrygowała pieczątka na twoim liście. Zaraz mi się wypytywał czy to twoja familijna pieczęć, czy ją dostałeś. Radziłem mu zatrzymać się z tém do twego przyjazdu, bo nie mogłem się go inaczéj pozbyć. Zabawny człowiek tak zajmować się pieczątką.
— Czy ci nie mówił, że znał, że widział już kiedyś tę pieczęć? — spytał Kowalski stary.
— Tego sobie nie przypominam. Ale, jak widzę i ciebie ojcze zaintrygowała trochę ciekawość pana Jacentego. Czyby rzeczywiście ta pieczęć miała taką wartość?
— Może być, że miała — odrzekł stary zapadając w zamyślenie.
— Dla kogo?
— Dla kogoś, co jéj używał dawniéj.
— Więc to nie twoja?
— Nie, przypadkiem dostała się w moje ręce.
Wejście służącego z samowarem przerwało tę rozmowę. Inżynier przypomniał sobie, że ojciec może głodny z podróży i zajął się obowiązkiem gospodarza.
Niedługo potém nadjechał pan Jacenty. Gdy mu powiedziano kto przyjechał, zmieszał się i wzdrygnął w pierwszéj chwili. Zaczął wypytywać się niespokojnie córek jak wygląda, co mówił, czy nie pytał o niego. Córki wydały o przybyłym najniepochlebniejsze świadectwo, wiemy już z jakiego powodu; orzekły, że ma minę niepoczesną, że wygląda na mieszczucha i zdradza gminne pochodzenie. Wszystkie te relacyje nie uspokoiły jeszcze należycie pana Jacentego, chciał jeszcze dowiedziéć się czegoś więcéj, a że córki nie mogły mu dać potrzebnych wyjaśnień, zdecydował się sam pójść powitać gościa.
— Prędzéj czy późniéj zawsze prawda musi wyjść na wierzch — rzekł do siebie machnąwszy ręką z desperacką miną — lepiéj niebezpieczeństwu śmiało zajrzéć w oczy. A nuż to wszystko moje przywidzenia?
Ten ostatni argument dodał mu odwagi i popchnął go do pokoju inżyniera. Widocznie spodziewał się zobaczyć kogoś innego w osobie zapowiedzianego gościa, bo skoro wszedł i przekonał się naocznie, że jego domysły się nie sprawdziły, odzyskał humor, swobodę — przywitał gościa wesoło i rozgadał się nawet na dobre. Jakiś ciężki kamień spadł mu z serca. Czasami tylko niepokoił go przenikliwy wzrok Kowalskiego; zdawało mu się, że go chce badać. Ale wnet wyperswadował sobie tę obawę i i uważał ją za przywidzenie. A kiedy potém wrócił do siebie i kładł się spać, śmiał się ze swoich obaw i mówił:
— Jakże byłem dziecinny i mogłem przypuszczać, że po tylu latach ta sprawa wyjdzie na wierzch. Gdyby ktoś był wiedział, byłby dawno już zgłosił się.
Uspokoiwszy się tą perswazyją usnął i spał tak smacznie, jak już od kilku dni mu się nie zdarzyło.
Na drugi dzień wstał zdrów, wesół i rzeźki. Po śniadaniu wyszedł do gospodarstwa. Na ganku spotkał gościa. Siedział tam, jakby czekając na kogoś.
— A gdzież pan Teodor? — spytał Jacenty.
— Poszedł do roboty. Nie chciałem, aby z mego powodu przerywał sobie pracę. Obiecałem przyjść tam za nim, aby się nacieszyć jego towarzystwem. Chciałem jednak z panem pierwéj kilka słów pomówić.
Jacentemu zimno się zrobiło. Uroczysty ton mowy poruszył w nim znowu wszystkie niepokoje, które go trapiły od dni kilku.
— W czémże mogę służyć? — spytał głosem, który mu się z trudnością dobywał z gardła.
— Usiądźmy — rzekł Kowalski wskazując mu miejsce obok siebie i sam usiadł.
Po twarzy pana Jacentego przechodziły różne kolory.
— Syn mój wspominał mi, — że panu nie obca jest pieczęć, którą widziałeś na liście moim. Więc pan zapewne musiałeś znać tego, który kiedyś używał téj pieczęci.
— Znałem — odrzekł złamanym głosem Jacenty.
— Był nim Kaźmierz Czujko. Nie prawda?
— Tak. Brat jego jednak udowodnił sądownie, że Kaźmierz umarł.
— Więc pan znasz i brata?
— Mieszka ztąd o pół mili w majątku niegdyś Kaźmierza.
— Więc to był człowiek bogaty?
— Pan nie wiedziałeś o tém?
— Przynajmniéj wątpiłem. Nieboszczyk w czasie kiedy go poznałem, nie wyglądał na bogacza, choć w pismach jego była wzmianka o jakimś majątku, a między innemi był list pisany do jakiegoś przyjaciela, o zwrot jakiéjś sumy, mnie się zdaje, że siedmiu czy ośmiu tysięcy.
— Ośmiu tysięcy — wyrwał się Jacenty.
— Więc pan wiész o tych pieniądzach? Może nawet znasz tego przyjaciela?
— Ja nim jestem — odrzekł Jacenty stłumionym głosem, a był blady jak ściana. — U mnie zostawił je nieboszczyk w depozycie z zastrzeżeniem, aby ich nie oddawać nikomu tylko jemu samemu lub jego synowi. Kaźmierz umarł, a ponieważ syn przez tyle lat się nie zgłaszał, więc prawdopodobnie także nie żyje.
— Mylisz się pan. Żyje.
— Żyje? — zawołał żywo Jacenty i podniósł się z krzesła czerwony jak upiór, tak krew uderzyła mu do głowy na tę wiadomość. I pana zapewne umocował do upomnienia się o ten depozyt?
— A tego depozytu może już nie ma? — spytał powolnym głosem Kowalski, wpatrując się w pomieszanego Jacentego.
Pan Jacenty nie mógł znieść tego spojrzenia, które urągało z niego i obrażało go do żywego. Wyprostował się dumnie i rzekł:
— Nie ma — to będzie. Bo depozyt rzecz święta — i nikt nie ma prawa wątpić w moją uczciwość. Choćby mi przyszło sprzedać ostatnią koszulę i pójść z torbami — depozyt wrócę w całości.

KONIEC CZĘŚCI PIÉRWSZÉJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.