W polskiej dżungli/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz wnet po porannem śniadaniu, Jurek pożegnał przyjaciół i, wsunąwszy do kieszeni bluzy tabliczkę czekolady, uzbrojony w kodak i aparat kinematograficzny, wyruszył na daleki wywiad w poszukiwaniu widoków i porywających zdjęć zwierząt i ptaków na wolności.
Chłopak, przeciąwszy polanę, gdzie został założony obóz, wszedł do lasu. Otoczył go zmrok. Przez wysokie, rozłożyste korony dębów i grabów promienie słońca przedzierały się skąpo. Tylko tam i ówdzie złote plamy jego padały na zielony kobierzec runa zielonego lub drgały na gładkich pniach drzew.
Jurek spostrzegł, że w tej miejscowości panował las liściasty, z dębów, grabów, olch i osik złożony. Zrzadka tylko strzelał w wyż gonny, prosty, jak złocista kolumna pion sosny, bielała brzoza smętna i zwisały czarne łapy świerków.
Chłopak szedł wolno, gdyż zarośnięta wysoką trawą ścieżka urwała się nagle. Przedzierał się więc przez pogmatwany gąszcz leszczyn, jarzębin, kruszyn i tarniny. Nogi wikłały mu się w zbitej porośli traw, zielsk i chwastów, wybujałych nadmiernie.
Z gmatwaniny krzaków i wysokich traw wywinął się nagle zając i, śmignąwszy białym osmykiem, dał nura w haszcze, zanim Jurek zdążył ogarnąć go wizjerem kodaka.
W innem znów miejscu jakieś niewidzialne zwierzę z trzaskiem butwiejącej leżaniny i głuchym tupotem wyskoczyło z gąszczu wiązówki błotnej i umknęło.
— Zapewne sarna... — domyślił się chłopak, próżno starając się dojrzeć czegoś wśród stłoczonych krzaków i grubych pni.
Niezrażony niepowodzeniem ruszył dalej.
Miejscami przegradzały mu drogę nieruchome potoki z pływającemi na ich powierzchni liśćmi nenufarów i kępami wystających z wody tataraków. Musiał przechodzić je wbród, pogrążając się niemal po pas, a potem grzązł w bagnistej ziemi, cmokającej głośno, gdy stopy jego przerywały miękki, gruby pokrowiec zielonego mchu.
Szedł naprzód z uporem, ciesząc się, że otacza go dziki, dziewiczy niemal las, prawdziwa... dżungla europejska, o której z takim zachwytem opowiadał uczniom w gimnazjum młody, zapalony nauczyciel przyrody, turysta niezmordowany i, podobnie, jak Jurek, zamiłowany fotograf.
Natrafiwszy na małe jeziorko, Jurek zatrzymał się, aby wybrać najłatwiejszą drogę. Stał cicho i rozglądał się uważnie. Nad brzegiem nagromadziły się stosy śniegołomu. Cienkie, słabowite drzewka osik, olch i brzóz, nie osłonięte w tem miejscu konarami wysokich dębów i grabów, nie wytrzymały ciężaru śniegu zimowego i pod brzemieniem ogromnych białych czap, pochyliły się do ziemi, pękły w trzonie i leżały teraz w nieładzie, jakgdyby potrzaskane i powalone wybuchem pocisku.
Jurek zamierzał już okrążyć jeziorko o czarnej wodzie, gdzie pękały duże bąble gazu błotnego, tworzącego się zwykle przy gniciu zatoniętych drzew, gdy nagle znieruchomiał, podniósłszy aparat kinematograficzny.
Na pień złamanej brzozy wybiegło małe, płowe zwierzątko o dziwacznie wygiętym w kabłąk grzbiecie. Chłopiec poznał odrazu łasicę o cienkiem i zwinnem, jak u węża, ciałku. Mały drapieżnik, wpatrzony w gąszcz suchych gałęzi i burych pędów kostrzewy, nie spostrzegł człowieka. Jurek miał już łasicę na oku, śledząc jej ruchy poprzez ramkę celownika, gdy zwierzątko jednym susem, prężąc się w powietrzu, śmignęło nadół. Jurek zdążył puścić w ruch wstęgę filmową i pochwycić zwierzątko w skoku.
W haszczach rozległy się w tej chwili dwa głosy — jeden ochrypły, do przerażonego gdakania kury podobny, drugi — cienki, ostry, niby zgrzyt stali po szkle. Coś załopotało w zbitej sieci trawy i wnet zacichło.
Jurek, trzymając aparat w pogotowiu, ostrożnie rozsunął suche gałęzie i zajrzał do ich gąszczu. Po chwili z cichym turkotem przesunęły się o dwa metry wstęgi, a potem chłopiec, bijąc kijem w pień brzozy, jął odpędzać syczącą nań łasicę.
Mały drapieżnik zwęszył i wytropił siedzącą na gnieździe cieciorkę, wpadł na nią i w jednej chwili wpił się zębami w szyję ptaka. Nie zamierzał teraz ustąpić komukolwiek swej zdobyczy.
Wyginając grzbiet, błyskał groźnie drapieżnemi oczkami i, rozwarłszy pyszczek, syczał z wściekłością. Gdy jednak koniec kija zbliżył się do niego, mignął płowem futerkiem i ukrył się w trawie.
Jurek podniósł ptaka i uwiązał go do paska, myśląc o tem, że Marynia ucieszy się z tak niespodziewanego, a wybornego dodatku do swych zapasów żywnościowych.
Obszedłszy jeziorko, Jurek wyszedł na nieco wyższe miejsce. Tam i sam z pod mchu i trawy wyglądały osypiska piaszczyste i, jak to bywa prawie zawsze na takich glebach, wybujał tu bór sosnowy. Chłopak porobił sporo zdjęć kodakiem i poszedł dalej. Dobiegały go zewsząd głosy drobnych ptaszków: drozda-śpiewaka, szczygłów i piegzy-śmieszki.
Oparty plecami o pień sosnowy, stał cicho i pokrzepiał się czekoladą.
Wiewiórka, nie spostrzegłszy go, ześlizgnęła się z drzewa i usiadła przy jego stopach; po chwili jednak posłyszała szmer jego oddechu i, robiąc duże susy, przecięła małą polankę i wdrapała się na drzewo.
Jakiś ptak z głośnym furkotem i przeciągłym piskiem mignął pomiędzy pionami sosen i spadł na nagą gałąź, tuż nad głową chłopaka.
Jurek, który spostrzegł spore, szare ciało ptaka i jego ciemno-rdzawą główkę z czerwonemi brwiami, odrazu poznał jarząbka.
Teraz jednak nie mógł odnaleźć go wzrokiem na pozbawionej sęków i igliwia gałęzi. Widniała na niej tylko duża narośl. Przyglądając się bacznie, zauważył, że narośl ta poruszała się nieznacznie i znowu znieruchomiała.
Jurek przekonał się niebawem, że sprytny ptak, usiadłszy na nieprzykrytej niczem gałęzi, objął ją skrzydłami i wyciągnął się na niej, szyję przycisnąwszy do szarej kory. W ten sposób, przybierając wygląd zwykłej narośli, bronił się przed możliwym napadem licznych w puszczy drapieżców: kuny, łasicy, tchórza, orła, jastrzębia i człowieka ze strzelbą w ręku.
Natychmiast zaturkotał aparat filmowy. Chłopak, ucieszony z tego zdjęcia, ruszył dalej.
Bór urwał się niemal raptownie. Zaczęła się nizina.
Wysokie trzciny, sitowie, tataraki i zarośle wełnianki okrywały rozległą, błotnistą równinę. Większe i mniejsze kałuże połyskiwały na niej, niby szyby okien. Pod nogami chlupała woda, a przez grubą warstwę mchów sączyły się bure, rdzawe strugi.
Chłopiec wahał się, czy ma iść dalej, czy też powracać.
Gdy się namyślał nad tem, z poza krzaków osik i wikliny, stąpając ostrożnie po bagnie, wynurzył się łoś.
Był to młody byk o niedużych jeszcze łopatach[1], rzadki tymczasem na Polesiu, gdzie łosie hodowane są w kilku rezerwatach. Ten wyrwał się zapewne z jednego z nich i ruszył w świat szeroki.
Szedł lekkim truchtem, pochyliwszy rogaty łeb i jak gdyby węsząc przy ziemi. Nad błotem wisiały jeszcze przeźroczyste, lekkie smugi mgły i drżały w powietrzu niewidzialne opary. Przez ich zasłonę zwierzę wydawało się znacznie większem, o niewyraźnych, rozpływających się zarysach.
Chłopak drżał z obawy, że przepuści tak szczęśliwą sposobność, jak zrobienie zdjęcia łosia na wolności.
Przykucnął za krzakiem, ustawił aparat, odwiązał cieciorkę, aby mu nie przeszkadzała, i jął się skradać w gąszczu, przecinając drogę łosiowi.
Piękny zwierz zatrzymał się na szczęście, i stał, otrząsając się cały i nogami, czyli, jak mówią myśliwi — „biegami“, odpędzając tnące go bąki — te same, co przez cały dzień dokuczały chłopakowi.
Jurek w tej chwili czuł jednak wdzięczność dla bąków, gdyż pomogły mu dojść do łosia na jakie sto pięćdziesiąt kroków a może nawet bliżej. Podniósł się więc z poza krzaków wiklinowych i wycelował do zwierza z aparatu kinematograficznego.
Łoś poruszył niespokojnie łyżkami[2] i ciężkim galopem pomknął przez krzaki. Długo migał w gęstwinie jego ciemny kark z najeżoną sierścią i zarzucona wtył rogata głowa.
Jurek ścigał go, zapadając się do głębokich dołów pełnych wody, skacząc z kępy na kępę i czepiając się wolną ręką twardych pędów wiklinowych.
Biegł, nie spuszczając oczu z ciemnej sylwetki zwierza, i nagle wydał cichy okrzyk radości.
Na dużej, zupełnie odkrytej polanie ujrzał łosia w całej okazałości. Stał z podniesionym łbem i nadsłuchiwał.
Znowu zaczęło się podchodzenie, czajenie się za krzakami i, chociaż przemoczony do nitki, chłopak cieszył się, że odległość maleje szybko, gdyż zwierzę nie spostrzegało skradającego się ku niemu człowieka.
Z odległości stu kroków, ukryty doskonale za ścianą gęstych zarośli, Jurek podniósł aparat i, patrząc przez wizjer, nacisnął sprężynę. Cichy szelest sunącej przed objektywem taśmy sprawiał niewymowną radość chłopcu, gdyż wiedział już, że niezawodny, dający ostre zdjęcia aparat ogarnia krajobraz wraz z rzadkim gościem tych okolic — łosiem.
Jurek pragnąłby teraz, aby piękny byk zerwał się do biegu, aby upamiętnić na filmie jego posuwisty kłus na grząskim moczarze i potężny galop, gdy z pod racic wytryskiwały mu strumyki wody i wylatywały szmaty darniny i czarnego torfu.
Zwierz jednak nie ruszał się z miejsca. Stał, zmieniony w słuch i trwożne oczekiwanie. Wreszcie zarzucił łopaty na grzbiet i sprężył się do skoku, ale w tej samej chwili gdzieś z krzaków buchnął krótki, niegłośny strzał.
Łoś potknął się nagle, lecz natychmiast skoczył naprzód i, sadząc przez kałuże i piersią roztrącając gęstą porośl, wpadł do haszczy olszynowych i zniknął w nich.
Jurek obejrzał się, szukając człowieka, który strzelił do tej chronionej przez prawo zwierzyny.
Dokoła panowała jednak cisza i nikt nie wynurzał się z krzaków.
Chłopak poszedł ku zaroślom, skąd padł strzał, lecz i tam nie dostrzegł nikogo. Jął więc nawoływać, ale nie doszedł go znikąd głos ludzki.
Rozglądał się więc bezradnie na wszystkie strony, a po chwili jakiś niepokój zakradł mu się do serca.
Rozumiał, że strzelec ukrył się gdzieś wpobliżu i zapewne patrzy na niego teraz złym wzrokiem, gdyż Jurek stał się mimowolnym świadkiem surowo karanego wykroczenia.
— Któż może przeszkodzić temu kłusownikowi wypuścić we mnie drugą kulę?! — mignęła mu nagle trwożna myśl. — Jestem bezbronny, a ciężko rannego lub zabitego niktby tu nie znalazł na moczarze...
Czując zimne wężyki, ślizgające mu się po plecach, kierował się w przeciwnym kierunku. Coraz głębiej pogrążały się stopy chłopaka w czarny torf i trafiały do głębokich dołów, napełnionych burą, cuchnącą wodą.
Na skraju bagna spostrzegł w kilku miejscach zmiętą trawę, a na mchu — świeżo odciśnięty ślad stopy ludzkiej.
Jurek odetchnął swobodniej, gdy ujrzał nad sobą ciemny namiot gałęzi olszynowych, a pod nogami — twardszy grunt. Czuł się bardzo zmęczony i głodny. Zatrzymał się więc i zaczął przypominać sobie, skąd rozpoczął pościg łosia i gdzie zostawił odebraną łasicy zdobycz.
Jednostajny, nizinny krajobraz nie pozwalał jednak zorientować się ściśle, więc chłopak machnął ręką i mruknął do siebie:
— Mniejsza o tę cieciorkę! Właściwie tak zawsze bywa, że wszystko, co zostało zdobyte z krzywdą innej istoty, na dobre nie wychodzi... Niechże tę kurę weźmie sobie jakaś inna łasica lub lis...
Postanowił odpocząć trochę, zjeść parę kawałków czekolady i ruszyć ku obozowi.
Nie obawiał się, że przyjaciele będą się o niego niepokoili, nie widząc go przy obiedzie. Nieraz już spędzali lato w obozach i każdy korzystał z pełnej swobody. Dziś jednak czuł niewytłumaczony niepokój i pragnął czemprędzej dotrzeć do Czerwiszcza tembardziej, że słońce stało już nisko.
Zaciekawiony nieznanym krajobrazem, przebywając ciężką drogę i tracąc dużo czasu na zdjęcia i skradanie się do łosia, nie zauważył nawet, że dzień miał się już ku końcowi.
Z przewieszonemi przez ramię futerałami, podpierając się długą tyką brzozową, Jurek przedzierał się ku zachodowi, gdyż jezioro leżało w tym właśnie kierunku.
Co chwila musiał brnąć przez rozlewiska i skakać przez rowy, grzązł w rozmokłej ziemi i kotłował w wysokich zaroślach olch, wiklin i nędznych, wykrzywionych brzóz.
Ujrzał wreszcie ciemną ścianę lasu, a na jej tle niebieską smugę dymu.
Biegiem skierował się w tamtą stronę i wkrótce poczuł pod nogami twardy grunt; nozdrza chłopaka pochwyciły natychmiast zapach płonącego drzewa. Istotnie na skraju lasu tliło się kilka gałęzi, a cienka struga dymu rozpływała się leniwie w wilgotnem powietrzu.
Przy małem ognisku nie zastał nikogo. Na piasku widniały świeże ślady postołów; w trawie błyszczała porzucona łuska naboju karabinowego.
— Hej, kto tu jest? Wychodźcie, nie bójcie się! — zawołał Jurek, oglądając się na wszystkie strony.
Cisza mu odpowiedziała i świegot ptaszków, zlatujących się na nocleg. Gdzieś niedaleko zawodziła wilga, a pracowity dzięcioł kuł jeszcze jakiś pień zbutwiały. Koło uszu chłopaka śpiewały swoją złośliwą pieśń basową komary, całą chmarą otaczając go, tnąc bez litości i wciskając mu się do nosa i oczu.
Obecność ludzi, którzy niezawodnie kryli się przed nim, irytowała i niepokoiła Jurka i zmuszała go do oglądania się na wszystkie strony i nadsłuchiwania. Pragnął minąć czemprędzej lasek olszynowy, za którym, jak myślał, zaczynała się puszcza dębowo-grabowa, dobiegająca aż do Czerwiszcza.
Nie chcąc już tracić czasu na obchodzenie bagna, Jurek podciągnął wyżej rzemyki aparatów, aby nie zamoczyć ich, i wszedł w wysokie sitowie. Stopy grzęzły mu w miękkiej ziemi, pluskała woda, lecz chłopiec z uporem dążył przed siebie.
Słońce wolno zapadało za lasem. Fioletowe cienie pełzły nad ziemią; nad bagnem podnosiły się już obłoki mgły i wisiały nad trzcinami, niby lekkie, zwiewne płachty.
Nad błotem przeciągały kaczory, skupiające się w stadka.
Gdzieś jęknęła czajka, zerwawszy się z kępy.
Zamierzając przebrnąć bagno przed zapadnięciem mroku, Jurek szedł naprzełaj, z radością spostrzegając, że grunt staje się twardszy, a pod nogami nie chlupie już woda. Radość jego nie trwała jednak długo, gdyż niebawem wszedł znowu na moczar okryty wysokiemi kępami, porośniętemi szczeciną twardych traw i mchu. Usiłował stąpać po nich, lecz kępy przechylały się zdradziecko, a wtedy wpadał do czarnego błota i grzązł w niem aż do kolan.
Posuwał się teraz bardzo wolno, namacując tyką twardsze miejsca lub, opierając stopy o obsadę kęp.
Ściemniało się tymczasem.
Z coraz to większym mozołem brnął Jurek przez moczar, który, jak mu się zdawało, nigdy się nie skończy. Zapadał się coraz częściej i głębiej do topieliska i tracił długie chwile aby znaleźć jakieś oparcie dla nóg. Dotarł wreszcie do wysokich zarośli. Zmuszony był przedzierać się przez gąszcz krzaków. Nogi plątały mu się i ślizgały wśród sieci wystających korzeni, cienkie pręty smagały po twarzy i dłoniach, komary całemi rojami obsiadały go i żądliły nawet przez płótno bluzy.
Wyczerpany zupełnie stanął, aby choć trochę wytchnąć.
Poczuł nagle ból w szczękach. Zrozumiał, że z siłą zaciska zęby, chociaż nie uświadamiał sobie tego, że to upór, żądający dokonania zamierzonego dzieła — przebrnięcia bagniska, zmusił go kurczowym niemal ruchem zacisnąć zęby i iść, iść przed siebie.
Jurek wciągnął całą piersią parne powietrze i jął się rozglądać w mroku.
Ujrzał jakieś niejasne jeszcze błyski na wierzchołku stojącego woddali drzewa, a, gdy rozświetliło się ono na dobre, wydał cichy, radosny okrzyk.
Nie wątpił ani chwili, że pod drzewem płonie ognisko. Być może, Wasyl ze Staszkiem lub Olkiem, zaniepokojeni długą nieobecnością jego, wyszli na poszukiwanie towarzysza i palą gałęzie, sygnalizując mu?
— Ho — ho! — krzyknął Jurek. — Wasyl!... Stachu! Olku-u!...
Odpowiedziało mu echo, a po chwili urwane szczeknięcie i żałosny, krótki skowyt psa.
— To — Burek! — ucieszył się chłopiec i, zawoławszy raz jeszcze: — Ho-ho-ho! — jął się przedzierać przez krzaki.
Wkrótce natrafił na kładkę — raczej na kilka zrąbanych drzew, rzuconych na topiel. Jurek, ślizgając się na mokrych pniach, szedł już szybciej, gdy nagle pies szczeknął raz jeszcze, a jakiś człowiek, niewidzialny w mroku i haszczach krzyknął po — białorusku:
— Nie zbliżaj się, bo strzelę...
Chłopak stanął jak wryty, nie rozumiejąc, co znaczy ta pogróżka, lecz w tej samej chwili padł strzał. Kula z cienkim świstem przemknęła nad krzakami.
Jurek, chociaż przerażony, nie stracił jednak przytomności umysłu i natychmiast uskoczył na bok, pozostawiając kładkę, gdyż tu najłatwiej mógł być trafiony.
Starając się nie robić hałasu, powracał na moczar, aby uniknąć spotkania z tajemniczym człowiekiem. Odszedł już daleko, gdy nagle urwała się pod nim ziemia i runął w jakąś otchłań.
Przytomny i nieraz już przechodzący różne opały, szybkim ruchem przekręcił swoją tykę i oparł się na niej piersią. Wparta w korzenie krzaków i kępę trawiastą wytrzymała ciężar jego ciała. Długo gramolił się Jurek z topieliska torfowego, aż udało mu się oprzeć kolanami o coś twardego i stanął wreszcie na nogi, wyżej pasa oblepiony cuchnącem błotem.
Mrużąc oczy w mroku, rozglądał się wokół, szukając miejsca, gdzie mógłby usiąść i spędzić noc.
Postanowił porzucić zamiar wydostania się z bagniska w ciemności i doczekać się świtu. Głód dokuczał mu i coraz wścieklej cięły komary i jakieś drobne, natrętne muszki.
Namacawszy nogą zbutwiały pieniek, usiadł na nim i, zdjąwszy futerały, powiesił je na gałęziach krzaków. Roztarłszy sobie pogryziony kark i dłonie, obwiązał twarz chusteczką do nosa, podniósł kołnierz bluzy i, zabezpieczony tak od gryzących owadów, siedział bez ruchu. Chłopak łamał sobie głowę nad niepokojącą go zagadką, pragnąc dowiedzieć się, kim był ów człowiek, strzelający do niego, zbłąkanego w bajorach torfowiska?
Uciążliwą noc spędził Jurek wśród krzaków, wyrastających z topieli! Przetrwał ją jednak i o świcie, nie wynurzając się z haszczy i płosząc dzikie kaczki, wyszedł na niewysoką, piaszczystą grzędę, z radością ujrzawszy na niej głębokie, świeże koleiny. Szedł drogą i wkrótce ujrzał drabiniasty wóz, skaczący na wybojach i przechylający się z boku na bok. Powożący Poleszuk ze zdumieniem patrzał na zabłoconego chłopaka i drapał się w głowę. Zatrzymał konie i spytał:
— A co wy robicie na błocie Radno, panoczku? Toż to u nas najstraszniejszy „zybun“[3]!
Jurek opowiedział mu o całej swej wyprawie, przemilczał jednak spotkanie z zagadkowym człowiekiem i strzał do łosia. Posłyszawszy o obozie nad Czerwiszczem, chłop powiedział:
— Tak ja was, paniczu, dowiozę do wsi Czapcze... Stamtąd to już blisko do jeziora...
Koło godziny dziesiątej dojechali do Czapczy. Zapłaciwszy Poleszukowi, chłopiec ruszył drogą na wioskę Szenie i, dotarłszy do brzegu Czerwiszcza, przed południem zbliżał się już do obozu, hukając radośnie. Wszyscy zaniepokojeni długą nieobecnością Jurka wybiegli z szałasów i witali go. Naradzali się właśnie nad tem, czy nie należy dać znać do dworu o zaginięciu Jurka. Marynia z troską w oczach przyglądała się przybladłej i zmęczonej twarzy brata i jego zabłoconemu ubraniu.
— Co się z tobą działo? — pytali go koledzy.
— Zgubiłem kierunek w lesie i zabrnąłem na błoto, które się nazywa Radno! — słabo uśmiechając się, powiedział Jurek, czując ściskanie w żołądku.
— Błoto Radno! — wykrzyknął Wasyl. — Toż to, paniczu, topielisko tam prawdziwe!...
— Wiem coś o tem! — zaśmiał się chłopak, oczami wskazując na ubranie, okryte błotem i zielonemi nićmi wodorostów. — Ale, dajcie mi coś do zjedzenia! Głodny jestem, jak wilk!...
Marynia na poczekaniu usmażyła jajecznicę, aby chłopak mógł już cierpliwie czekać na obiad. Zaspokoiwszy pierwszy głód, Jurek poszedł nad jezioro umyć się i zmienić ubranie. Po obiedzie rzucił się na posłanie i usnął, jak zabity.