W polskiej dżungli/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W polskiej dżungli |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Całe pięć dni nie mieli chłopcy żadnej wiadomości od Maryni. Niepokój coraz bardziej dręczył ich. Całą siłą woli zmuszali się do robienia wycieczek, zdjęć i połowu ryb, aby nie zmieniać obozowego trybu życia.
Dni te nie były zresztą pozbawione pewnych wrażeń.
Na trzeci bowiem dzień po odjeździe Stacha Wyzbickiego i Maryni, od wczesnego ranka chłopcy opuścili obóz i wraz z Wasylem wyruszyli do lasów Karasińskich, gdzie Jurek zamierzał porobić kilka zdjęć pobojowisk z roku 1920-go.
Szli traktem, biegnącym przez las. Nogi grzęzły im w głębokim, sypkim piachu, to znów zapadały się w czarnem błocie, gdy droga przecinała nizinne rozłogi. W miejscach bagnistych, z obydwu stron traktu ciągnęły się szerokie rowy. Czarna stojąca woda wypełniała je po brzegi; zarośle olch i osik stały skłębionym gąszczem na torfowym, rozmiękłym gruncie. Małe, niezgrabne żółwie, spłoszone odgłosem kroków ludzkich, wpadały do czarnej toni, a na jej ściętym stromo upłazie biegały szare i żółte pliszki, zrywały się z przeraźliwym krzykiem kuliki, długo szybując potem nad lasem i jęcząc przeciągle.
Poleszuk wyprowadził chłopców na groblę, zbudowaną z okrąglaków olszowych. Cienkie bierwiona chwiały się i zapadały pod ich stopami, a ze szczelin pomiędzy dylami wypryskiwało czarne, płynne błoto.
— Wyobrażam sobie, jak musi być przyjemnie jechać tu bryczką! — zauważył ze śmiechem Olek, patrząc na dziury i wyłomy w grobli.
Wasyl machnął ręką i uśmiechnął się.
— Wiadomo — nasz „nakat“ poleski! — mruknął szyderczym głosem. — Ten to jeszcze mocny, na grubych leżakach oparty, ale są też i inne.
— Nasi chłopi związują bierwiona łykiem i wikliną i spuszczają na wodę, jak tratwę. Taka „droga“ trzyma się na wodzie, a ludzie chodzą po niej i nawet chwalą ją sobie!
„Nakat“ ciągnął się na cały kilometr, ale ledwie wyszli chłopcy na grząską drogę, zaczął się nowy — z belek oddawna przegniłych, mchem i trawą porosłych. Co krok napotykali wyrwy tak szerokie, że musieli je przeskakiwać, a na grubych dylach, które przechowały się jeszcze, stopy wpadały w rdzawą próchnicę.
— Ten „nakat“ — to Niemcy pobudowali — objaśnił Wasyl. — Kiedy wielka wojna aż tu się dotoczyła, — Niemcy nad Stochód zabrnęli i krwawe tu mieli bitwy z armją ruską...[1]. Zaczęli wtedy rąbać puszczę, wbijać grube pale w trzęsawisko i układać na nich „nakaty“ szerokie i mocne. Szły po nich tabory i ciężka artylerja... Teraz gniją i zapadają się nakaty niemieckie... Prędko trzeba będzie klecić nasze zwykłe, poleskie!
Powiedziawszy to Wasyl, splunął i westchnął, nie patrząc na chłopców. Nikt z nich na to nie odezwał się, więc dorzucił jeszcze z jakimś żalem w głosie:
— Ot tak i żyjemy, niczem jaźwce[2] w norach... Od świata topielą odgrodzeni, przez ludzi i Boga zapomniani...
Posłyszawszy te słowa, Jurek dotknął ramienia Poleszuka i powiedział:
— Nie skarżcie się, Wasyl! Przy Moskalach było wam gorzej... Nikt się o was nie troszczył... Nie chcieli was uczyć i pozostawiali w ciemnocie, abyście do niczego nie dążyli... Teraz, gdy Polesie powróciło do Polski...
— Powróciło — powiadacie, panoczku? — zdumiał się Wasyl.
— A tak! — potwierdził chłopak. — Ziemia ta przez króla Władysława Jagiełłę do Polski została przyłączona... Prawie 400 lat i wy i my broniliśmy stąd wspólnej ojczyzny, aż rozdarli ją wrogowie nasi i podzielili pomiędzy siebie. Teraz znowu żyjemy wspólnem życiem... Nie bójcie się więc!... Nie będzie już marnych nakatów, bo drogi tu powstaną wkrótce, a wtedy owe „jaźwce“ wytkną głowy na szeroki świat!
Jurek mówił z zapałem, a Poleszuk słuchał go ze zdumieniem, chociaż wzrok jego wyrażał niedowierzanie. Wreszcie potrząsnął głową i mruknął:
— E-e! Kiedyż to jeszcze będzie?!...
— Pewno, że nie dziś i nie jutro... Polska buduje się od fundamentów... a gdy przyjdzie kolej na ściany, to i ścianę poleską odbudujemy aż miło! Wszystko będziecie mieli — drogi, nowe koleje i kanały, które osuszą wasze błota i z nieużytków, moczarów i trzęsawisk wydobędą dla was łąki i ziemię orną...
— Czy ja się tego doczekam! — wzruszając ramionami, zamruczał Wasyl i jął nabijać fajeczkę.
— Mam nadzieję, że doczekamy się tego wszyscy, — odparł Jurek, — ale gdybyśmy nawet nie ujrzeli tego, to — cóż znaczy życie jednego pokolenia, gdy się dokonywa tak wielkiej rzeczy, jak odbudowa państwa?! Nam się tylko wydaje, że od nas się zaczyna i na nas się kończy cały świat, a tymczasem...
Chłopak, klepnąwszy Poleszuka po ramieniu, zawołał:
— Niełatwe to zadanie doczekać się czegoś wielkiego na przestrzeni życia jednego pokolenia, bo życie to jest djablo krótkie, ale zato dostatecznie długie, aby przyspieszyć mogło to upragnione szczęście dla dobra następnych pokoleń! Zadanie każdego człowieka polega na tem, aby ułatwić życie tych, którzy przyjdą po nim... Dlatego to życie ludzkie ma wielką wartość i nie wolno ani samemu skrócić go, ani zabijać innego człowieka.
Szli dalej w milczeniu. Przerwał je Wasyl.
— Nikt mi o tem nigdy nie mówił... — szepnął.
— Tak! O tem nawet myśli się rzadko! — odpowiedział Jurek. — Chyba, że oto tak, jak dziś, raptem, zda się, bez powodu wyniknie o tem rozmowa...
Znowu wyszli na piaszczysty trakt. Zapewne oddawna już nikt tu nie przejeżdżał, bo piasek przysypał koleiny, a wrzosy i rumianki zawładnęły całem pasmem porzuconej drogi.
— Ach, patrzcie, patrzcie! — zawołał nagle Olek. — Barć na sośnie!
Istotnie do suchej już sosny, niby jakaś narośl cudaczna, przykleiła się przegniła już barć z wyłamanem dnem. Kłótliwe szpaki zagarnęły ją w swe posiadanie i porobiły w niej gniazda. Świadczyły o tem ruch i wrzawa wlatujących i wylatujących okropnie podnieconych i rozkrzyczanych ptaków. Chłopcy zrozumieli wkrótce niepokój szpaków.
Wasyl wskazał im na krążącego nad lasem pięknego sokoła-kobuza. Drapieżca powietrzny udawał, że nie ma żadnych złych zamiarów, lecz zdradzał się za każdym razem, gdy czarny szpak, niby kula, mknął pomiędzy wierzchołkami zagajnika sosnowego. Wtedy sokół robił gwałtowny zwrot i raptownie obniżał swój lot.
Jurek, przyglądający się uważnie starej sośnie, spytał:
— Wasyl, powiedzcie mi, poco tam pod barcią umieszczono okrągły pomost, przypominający raczej strzechę?
Poleszuk uśmiechnął się i objaśnił:
— Stare to dzieje, panoczku! Takie pomosty stawiano, aby niedźwiedź do pszczół się nie dobierał i miodu nie kradł, ale teraz tego już nie robią, bo niedźwiedzie rzadko zaglądają na Polesie... Podczas wojny żołnierze powybijali wszystkie... Czasem jeszcze jakiś zapędzi się z poza bolszewickiej granicy, ale i tego wnet wytropią myśliwi i ubiją!...
— Szkoda! — wyrwało się Jurkowi.
— Tego to już ja nie rozumiem! — zawołał Olek. — Żałujesz drapieżnika?!
— Mój drogi, — odpowiedział chłopak spokojnie, — dowiedziono, że niedźwiedzie w świecie zwierzęcym pełnią czynności policji...
Wasyl aż rękami zatrzepotał, zanosząc się od śmiechu.
— Ot też powiecie, paniczu!... Niedźwiedź to — policja! Cha, cha, cha! — wyjąkał wreszcie. — Ot też gadacie...
Przestał jednak śmiać się, gdy Jurek opowiedział, że niedźwiedzie tępią stare jelenie, łosie i sarny, i przez to dopomagają odmłodzeniu stad tych zwierząt, a, pożerając padlinę, odkażają las i chronią jego mieszkańców od zarazy.
Gdy Wasyl i Olek zrozumieli, że Jurek miał słuszność, spojrzeli obaj na siebie, a Poleszuk klepnął się w czoło i mruknął:
— A my, ot tego nie wiedzieliśmy!
Olek milczał zmieszany nieco i zawstydzony nieostrożnem wystąpieniem przeciwko przyjacielowi.
Żeby pocieszyć obydwu i nie przytłaczać ich swoją „uczonością“, Jurek potrząsnął głową i powiedział żartobliwie:
— Nie jest to bynajmniej moje odkrycie! Nie podejrzewałem nawet o tak pożyteczną działalność misiów, ale przypadkowo wpadła mi w ręce pewna książka łowiecka, a w niej — łzawa tęsknota za burym kudłaczem...
Wyszli wkrótce z lasu. Błotnisty znowu i grząski trakt biegł przez rozległe łąki z rosnącemi na nich krzakami wierzb i wiklin, nad któremi tam i sam tkwiły cienkie, krzywe brzózki i nikłe sosenki, do połowy strzały okryte szaremi porostami.
Tuż przy drodze widniał wysoki krzyż, a pod nim trzy mniejsze. Jakieś nawpół już zatarte napisy pozostały na zmurszałem drzewie, upstrzonem plamami rdzawników.
Olek, pochyliwszy się, usiłował odczytać słowa, wycięte na krzyżach.
— Hm... hm... — mruknął, — jedno tylko można zrozumieć — pułk...
Jurek nic nie mówił, chociaż mógłby, a nawet chciał opowiedzieć Wasylowi o różnych wypadkach z wojny roku 1920-go, gdy to młoda, tworząca się dopiero armja polska, niosąc w swem sercu płomienne hasło Komendanta, dokonywała czynów bohaterskich nie dla własnej sławy i korzyści, lecz dla szczęścia przyszłych pokoleń polskich. Wstrzymał się jednak w obawie, żeby Wasyl nie pomyślał, iż chce pouczać go i słowami tylko, a nie czynem na stronę Polski przeciągać młodego Poleszuka.
— Niech się sam przekona o tem, co robią i co chcą zrobić Polacy dla tej krainy bagien i lasów, a wtedy może pokocha nas i zechce dowiedzieć się, o czem mówią te biedne, pochylone krzyże — myślał Jurek.
W pamięci odtwarzał sobie burzliwy rok wojny z sunącemi od wschodu krociami wrogów, pewnych zwycięstwa. Tu w tych bagnach i podmokłych olszyńcach 22-gi, 34-ty, 35-ty i 80-ty pułki piechoty wraz z 9-tym pułkiem artylerji polowej i marynarzami flotylli pińskiej wstrzymywały i odpierały nieprzyjaciela, któremu sprzyjała ludność, skuszona ich szumnemi obietnicami. Za każdym krzakiem, w każdej wsi czaił się wróg. Trzęsawiska, zawiłe koryta rzek i mateczniki leśne wszystko było wrogie i podstępne, ale wojsko, wykonując rozkazy Naczelnego Wodza, nacierało i cofało się, aby znowu atakować i wkońcu wyprzeć wroga na zawsze. Te pamiętne, bohaterskie szlaki zarosły już trawą i gąszczem młodych olszyn, ukryły się pod rdzawem zwierciadłem poleskiej „niecieczy“[3] i tylko krzyże na pobojowiskach znaczą je dotąd, świadcząc o ciężkim, ofiarnym trudzie żołnierskim, o bohaterstwie wojska polskiego i potężnej myśli i darze przewidywania Wodza.
Jurkowi odżyły nagle w pamięci strofy wiersza żołnierza-poety.
„A pola nasze, gościńce kręte,
Kędy wyrosły skrwawione mogiły
Sławą nam będą i źródłem wszechsiły“...
Chłopak, nie wypowiedział jednak swoich myśli, stojąc przed krzyżami nieznanych i zapomnianych już żołnierzy, lecz w ogarniającem go uniesieniu zerwał czapkę z głowy. Jak na komendę uczynili to samo Wasyl i Olek, gdyż udzieliły im się zapewne myśli i nastrój towarzysza.
W skupieniu sfotografował Jurek te opuszczone przez wszystkich mogiły, a, włożywszy aparat do futerału, powiedział cichym, wzruszonym głosem:
— Jakże trudna była wojna na Polesiu!... Myślałem o tem, gdym brnął po bagnach Radna... Na tym terenie mogli zwyciężyć tylko ci, co postanowili zwyciężyć lub lec pod temi krzyżami...
Wasyl milczał i oczu nie spuszczał ze zmienionej w tej chwili i surowej twarzy chłopca. Malewicz stał, wpatrzony w niziutkie, upadające już krzyże, aż wreszcie odezwał się smutnym głosem:
— Gdzieś w Warszawie lub Krakowie niepocieszeni rodzice opłakują tych poległych żołnierzy...
Gruszczyński gwałtownie podniósł głowę i powiedział z wybuchem:
— Ci z Warszawy i Krakowa powinni być dumni, że synowie ich budowali Polskę od początku!
Usiedli na skraju drogi i, posiliwszy się chlebem ze słoniną, ruszyli w powrotną drogę.
Wasyl zaproponował chłopcom, że poprowadzi ich przez las i błota Hrywińskie, gdzie, jak twierdził, zobaczą tyle kaczek, „ile piachu na trakcie“.
Poleszuk, jak się chłopcy przekonali, nie przesadził.
Przez błota biegła kładka z narąbanych pniaków brzozowych, niewidzialna zdaleka w wysokich zaroślach.
Nad bagnem miotały się wrzaskliwe czajki, a na rozlewiskach pluskały się kaczki. Barwne kaczory pływały osobno i co chwila, łopocąc skrzydłami, zrywały się i długo krążyły nad bagnem. Kaczki czemprędzej uprowadzały kaczęta w najgęstsze, niedostępne bajory i kwakały zachrypłemi głosami, zwołując do kupy rozpierzchłą młodzież.
Idąc wąską kładką i co chwila ślizgając się na niej, chłopcy ze zdumieniem przyglądali się szerokim kałużom, rojącym się od kaczek różnych gatunków. Poleszuk, wskazując tę lub inną ich gromadę, objaśniał:
— Ot tam, panicze, to — krzyżówki żerują, te — co bliżej nas pływają — to podgorzałki, a tamte, co się uganiają, bijąc skrzydłami po wodzie, — to czernice i cyranki. Patrzcie, patrzcie — dalej, koło sitowia, wypłynął i odrazu dał nura — gągol! Oho! Już schwytał wijuna i połknął..., a czarna łyska przygląda mu się teraz i zazdrości...
Z tataraków, gdzie z wody wystawały niewysokie kępy, zrywały się z głuchym krzykiem lub ostrym lamentem — duże, czarno-białe kuliki, rdzawe krzywodzioby, bitne bataljony, chyże w locie kszyki i zabawne, przewalające się wtył i wprzód biegusy głupie.
Chłopcy spostrzegli na tle sitowia, stojącą nieruchomo jakgdyby zadumaną czaplę rudawą i bąka, który, pionowo wyciągnąwszy szyję, tkwił niby suchy sęk, wystający z bagna.
Cała gromada bocianów, stąpając ostrożnie po torfowisku, maszerowała niby w tyraljerze i łykała żaby, ślimaki i pisklęta czajek.
Kładka skończyła się wreszcie, doprowadziwszy turystów do traktu, który biegł aż do przystani na Stochodzie.
Przed zachodem słońca podróżnicy zbliżali się już do jeziora.
Uwiązany na łańcuchu Burek zdaleka witał ich wesołem szczekaniem i radosnym skowytem.
Niebawem z poza lasu błysnęło złociste zwierciadło Czerwiszcza.
Jeszcze chwila — i stanęli przed kureniami, z zadowoleniem wdychając lekki zapach dymu, unoszący się nad przygasłem ogniskiem.
Nazajutrz po rannem śniadaniu przyjaciele naradzali się nad planem dnia.
Jeszcze nie skończyli, gdy na zszerszeniałej szkapinie przyczłapał chłopak i doręczył Jurkowi list od Maryni i Stacha. Przeczytawszy go, chłopcy ucieszyli się bardzo, gdyż list zapowiadał powrót przyjaciół nazajutrz.
— Hurra! — wrzasnął Olek, a Burek zawtórował mu przeraźliwem szczekaniem. — Musimy wydać wspaniałe przyjęcie powitalne! Płynę na jezioro i obiecuję nałapać najlepszych ryb!
— Naprzykład — łososia lub kilka pstrągów! — zażartował Jurek.
— Tego nie bywa w jeziorach — zaśmiał się Malewicz i, nie zwlekając, pobiegł po przyrządy rybackie.
Goniec, otrzymawszy w upominku tabliczkę czekolady, wparł gołe pięty w chude boki kobyłki i, cmokając głośno, trząsł się już na jej ostrym grzbiecie.
Jurek robił przegląd obozu, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Nie chciał, aby siostra pomyślała, że chłopaki nie umieją podtrzymywać porządku i czystości. Miał zamiar nawet pójść po świeże kwiaty, lecz w porę przypomniał sobie, że zwiędłyby do jutra.
— Zdążę zrobić to rano, przed przyjazdem Maryni, bo przecież pisze, że przyjadą na Czerwiszcze przed obiadem!
Na myśl o prędkim już powrocie siostry i przyjaciela uśmiechnął się z zadowoleniem.
Obejrzał się, posłyszawszy plusk wody na jeziorze. To Olek, siedząc w kajaku, odbijał już od brzegu.
Nazajutrz trochę przed południem ujrzeli chłopcy na drodze szybko toczącą się karetę i pobiegli naprzeciw przybywających. Po serdecznem powitaniu wszyscy zasiedli do stołu, zaprosiwszy też furmana, który nie mógł wyjść z podziwu nad czystością, panującą w kureniach.
— Czary jakieś, czy co? — pytał, kręcąc głową.
Wasyl i Olek wystąpili z wspaniałym obiadem. Podano znakomity barszcz z konserw, okraszony kiełbaskami, gotowane liny z masłem i jajkami, i — pieczonego na rożnie węgorza. Była też i zielona sałata ze świeżego szczawiu i herbata z konfiturą morelową i biszkoptami.
Marynia opowiadała, że Stach Wyzbicki przez dwa dni gorączkował, bo rana, zadana pazurami rysia, choć zszyta przez lekarza, wciąż się jeszcze ropiła. Zmuszono Stacha, aby pokazał swoje blizny, czerwone jeszcze i zlekka obrzękłe.
Podczas obiadu zapadła nagle decyzja, aby pojechać całem towarzystwem do dworu, złożyć wizytę i podziękować uprzejmie administratorowi za pomoc i opiekę nad przyjacielem.
Cała czwórka wyruszyła w drogę.
Administrator, starszy już, inteligentny i dobrze wychowany pan Juljusz Kępski, szczerze ucieszył się, ujrzawszy młodych gości. Zaprosił ich do dworu i w oczekiwaniu przyrządzanego podwieczorku, opowiadał im o kraju i ludzie poleskim, z zainteresowaniem wysłuchując uwag młodzieży.
Rozmowa toczyła się dokoła dawnej świetności Polesia, jego upadku za panowania rosyjskiego i wysiłków rządu polskiego i społeczeństwa nad podniesieniem dobrobytu kraju, gdy weszła pani Kępska i, powitawszy gości, zaprosiła ich do stołu.
W obszernej sali jadalnej chłopcy stanęli w zachwycie.
Wszystkie ściany ozdobione były rogami zabitych na Polesiu łosi, jeleni i kozłów. Głowy niedźwiedzi, rysiów, dzików, wilków i żbików, umieszczone na rzeźbionych tarczach dębowych, miały srebrne tabliczki z nazwiskiem myśliwego, datę i miejsce, gdzie padł zwierz. Wyżej, pod sufitem wyciągnęły się długiemi szeregami wypchane ptaki: orły, sokoły, jastrzębie, gęsi, łabędzie, dropie, głuszce, cietrzewie, o rozpuszczonych wachlarzach ogonów, rzadkie okazy kaczek i kulików i pelikan, który w jakiś sposób zabłąkał się w dorzeczu Prypeci, przyleciawszy razem z żórawiami lub bocianami.
Spostrzegłszy, że chłopcy interesują się zbiorami Czerwiszczańskiej rezydencji, pan Kępski pokazał im trzy stare, prawie brunatne czaszki, mówiąc:
— To są najcenniejsze rzeczy! Ta czaszka należała do olbrzymiego byka-tura, który został wytępiony ostatecznie i bezpowrotnie w wieku XVII, ta zaś — do dzikiego konia leśnego, tamta — do żubra, który przed wojną przedarł się tu z puszczy Białowieskiej, pokaleczył bydło domowe i został wreszcie zabity...
Rozmowa potoczyła się wkrótce dokoła życia młodych turystów w obozie nad jeziorem. Państwo Kępscy z ciekawością słuchali opowiadania o trybie ich życia i wycieczkach. Administrator dziwił się wprawie, z jaką Olek zdobył olbrzymiego suma, i dziękował mu za dostarczenie go do dworu, skąd tegoż jeszcze dnia, obłożywszy go lodem, odstawiono rybę statkiem do Pińska.
— Jak długo zabawicie państwo na Czerwiszczu? — zapytała pani Kępska, zwracając się do Maryni.
— Za parę dni kajakami wyruszymy dalej — odpowiedziała dziewczynka. — Mamy zamiar spłynąć z prądem na Prypeć, a potem zwiedzić kanał Ogińskiego...
— To bardzo mądre postanowienie! — pochwalił pan Juljusz. — Młodzi powinni zobaczyć, jak należy gospodarzyć w tym kraju, aby podnieść dobrobyt tej ziemi, bo teraz wiecie, państwo, co mówią o nas?
Zaśmiał się głośno i wyrecytował:
„Posag poleskich dziewuszek —
Grzybów wianuszek i wijunów garnuszek!“
— Niedużo — co? Cha-cha-cha! — zanosił się od śmiechu ruchliwy i dobroduszny administrator i przyjaźnie klepał chłopaków po ramieniu.
Po podwieczorku goście zwiedzili park i długo stali przed klatką, gdzie biegały niespokojnym truchcikiem dwa młode wilczki; strzygły uszami i mrużyły żółte ślepia.
Goście pożegnali przed wieczorem uprzejmych gospodarzy i odjechali do obozu, unosząc serdeczne wspomnienia o tych miłych ludziach dalekich kresów wschodnich.