<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł W puszczach Afryki
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1907
Druk Michał Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Kowalska
Tytuł orygin. Le village aérien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Rozproszenie.

Maks Huber, Kamis i Langa w dziesięć minut przebyli tysiąc pięćset metrów, dzielących ich od wzgórza. Nie obejrzeli się nawet ani razu po za siebie, nie troszcząc się o krajowców, którzy mogli ich ścigać, zagasiwszy ognie. Ale w stronie lasu panowała cisza, tylko z przeciwnej strony słychać było wrzawę i hałas.

W obozie panowało przerażenie. Niebezpieczeństwo, które zagrażało, było tego rodzaju, że ani odwaga, ani rozum, nic tu poradzić nie mogły... Uciekać przed nim także było zapóźno.
...w dziesięć minut przebyli przestrzeń dzielącą ich od wzgórza.
Maks Huber i Kamis połączyli się z Janem Cort i Urdaksem, którzy czekali na nich o pięćdziesiąt kroków przed wzgórzem.

— To stado słoni pędzi w tę stronę! — zawołał Kamis.
— Tak — odpowiedział Urdaks — za kwandrans będą tutaj.
— Uciekajmy do lasu — rzekł Jan Cort.
— Las ich nie powstrzyma w biegu — zrobił uwagę Kamis.
— A krajowcy? — zapytał Cort.
— Nie mogliśmy ich dostrzec — odpowiedział Maks Huber.
— Jednakże oni pewno nie wyszli z lasu?
— Z pewnością, że nie!
W dali, może o pół mili, widać było falujące cienie, poruszające się na przestrzeni stu sążni. Przedstawiało się to jak olbrzymi bałwan morski, przerzucający z hukiem swe spienione wody. Odgłos ciężkiego stąpania szedł po uginającym się gruncie i odbijał się drżeniem pod stopami naszych podróżnych. Ryki i gwizdania stawały się coraz przeraźliwsze; syczące oddechy i dźwięki, podobne do uderzeń w drewniane kotły, wrzawą napełniały powietrze.
Ci, którzy podróżowali po Afryce środkowej, porównywają tę wrzawę z hałasem, jaki czyni pułk artylerji, pędzący na pole bitwy, przy przenikliwym głosie trąb.
Można sobie wyobrazić przestrach naszej karawany, której groziło zmiażdżenie przez słonie!
Polowanie na te olbrzymie zwierzęta połączone bywa z wielkim niebezpieczeństwem. Jeżeli się uda zaskoczyć takie zwierzę pojedyńczo, odłączone od bandy, do której należy, jeżeli strzał jest pewny i dosięgnie go pomiędzy okiem a uchem, niebezpieczeństwo bywa zażegnane; ale jeżeli stado składa się choćby z sześciu sztuk tylko, należy przedsięwziąć jaknajwiększe ostrożności. Wobec pięciu lub sześciu par rozgniewanych słoni wszelki opór bywa niemożliwy.
A jeżeli setki tych potężnych, gruboskórych zwierząt rzucą się na obóz, a tak liczne stado nie bywa rzadkością, wtedy nic nie zdoła powstrzymać ich biegu, tak, jak nic nie zdoła powstrzymać spadku śnieżnej lawiny, lub oberwania się skały, strącającej okręty w wodne otchłanie.
Ale pomimo tego, że słonie są dziś jeszcze liczne w tej części świata, znikną one jednak wkrótce. Ponieważ każdy słoń dostarcza za sto franków kości słoniowej, europejczycy polują na nie zawzięcie. Podług obrachunku pana Fou rocznie zabijają około czterdziestu tysięcy słoni na lądzie afrykańskim, co dostarcza siedemset pięćdziesiąt tysięcy kilogramów kości słoniowej, wysyłanej przeważnie do Anglji. Jeśli tak dalej pójdzie, wyginą one zupełnie. Czyżby nie lepiej było przyswajać te zwierzęta do posług domowych? Toć jeden słoń zdolny jest udźwignąć trzydziestu dwuch ludzi i odbywać bez znużenia dalekie podróże? Oprócz tego słoń oswojony wart byłby tak, jak w Indjach, od tysiąca pięćset do dwuch tysięcy franków, zamiast stu franków, których dostarcza po zabiciu. A nadto słonie żyją bardzo długo, jakaż więc korzyść z tego zwierzęcia żyjącego!
Słoń afrykański i słoń azjatycki stanowią dwa podobne gatunki. Istnieją pomiędzy niemi pewne różnice; słonie afrykańskie są mniejsze od azjatyckich, mają ciemniejszą skórę i bardziej wypukłe czoło; uszy ich są szersze, a kły dłuższe, z usposobienia są dziksze i bardziej nieprzystępne.
Podczas obecnej wyprawy Urdaks i jego towarzysze mogli sobie winszować powodzenia; na ziemi libijskiej jest jeszcze dużo słoni; przestrzenie Ubangi są dla nich wybornym schronieniem, ciągną się tam bowiem lasy i błotniste płaszczyzny, które słonie niezmiernie lubią. Żyją one w gromadach, pod wodzą starego przewodnika. Zwykle Urdaks i jego towarzysze zapędzali słonie w ogrodzenia, przygotowywali zasadzki, polowali na nie, skoro napotkali je oddzielnie. Wyprawy wiodły im się świetnie. Ale teraz stado zmiażdży ich z pewnością.
Gdyby Urdaks miał czas pomyśleć o środkach ratunku wobec tego niebezpieczeństwa, możeby jeszcze ocaleli, ale on dotychczas lękał się tylko napaści krajowców... Teraz z obozowiska pozostaną tylko szczątki i pył... Należało zastanowić się nad tym, czy nie lepiej, aby się wszyscy rozproszyli po płaszczyźnie, czy też pozostali w miejscu?... Nie należy zapominać, że słonie biegną bardzo szybko, szybciej niż koń w galopie.
— Trzeba uciekać, uciekać w tej chwili! — zawołał szybko Kamis.
— Uciekać? — powtórzył Urdaks.
Nieszczęśliwy kupiec zrozumiał, że uciekając, straci całą zdobycz, tak drogo nabytą. Ale pozostać w obozie było także niepodobieństwem.
Maks Huber i Jan Cort czekali na decyzję, postanawiając zastosować się do niej bez oporu.
Stado słoni zbliżało się z taką wrzawą, że trudno było rozmawiać.
— Trzeba uciekać jak najprędzej! — wołał Kamis.
— W którą stronę? — zapytał Huber.
— W stronę lasu.
— A krajowcy?
— Z ich strony mniejsze zagraża nam niebezpieczeństwo, niż ze strony słoni.
I w istocie należało uciekać w głąb puszczy. Lecz czy starczy na to czasu?.. Czy zdołają przebiec dwa kilometry, gdy słonie znajdują się o kilometr odległości?
Wszyscy czekali na rozkaz Urdaksa, który ociągał się.
Wreszcie zawołał:
— Wóz, wóz, ukryjmy go po za wzgórzem! Może go ocalimy w ten sposób!
— Już zapóźno — odparł Kamis.
— Czyń to, co ci każę! — zawołał gniewnie Urdaks.
— Jakżeż sobie poradzę — odparł Kamis — toć woły zerwały krępujące je pęta i uciekają przed stadem słoni.
Zobaczywszy to, Urdaks zawołał, zwracając się do swych ludzi:
— Chodźcie tu!
Ale i oni uciekali już w popłochu.
— Podli! — krzyknął Jan Cort.
Czarni, nietylko że ratowali się ucieczką, ale zrabowali co się dało, paczki, tłomoki i kły słoniowe.
Nikczemni opuszczali swojego wodza i okradali go w dodatku.
Nic już nie można było liczyć na tych ludzi, oni się nie wrócą, gdyż łatwo znajdą schronienie w którejkolwiek wiosce krajowców.
Z całej karawany pozostali tylko: Urdaks, Kamis, Maks, Jan i Langa.
— Wóz!... Wóz!... — powtarzał Urdaks, który upierał się koniecznie, aby wóz ukryć za wzgórzem.
Kamis wzruszył ramionami, posłuchał jednak rozkazu i z pomocą Maksa i Jana pchnął wóz pod drzewa.
— Może uniknie zagłady, jeżeli stado rozdzieli się na dwie części.
Ale ponieważ to zajęło trochę czasu, było już zapóźno, aby Portugalczyk i jego towarzysze dostali się do lasu.
Kamis zwrócił pierwszy na to uwagę.
— Na drzewa! — zawołał.
W istocie był to jedyny środek ratunku, ukryć się pomiędzy gałęziami olbrzymich konarów, aby uniknąć natarcia straszliwych zwierząt.
Przedtym jeszcze Maks i Jan z pomocą Urdaksa i Kamisa pobiegli do wozu i zabrali kule, proch i broń; oprócz tego Kamis schwycił siekierę i tykwę. Może uda im się przebyć dolne okolice Ubangi i dostać się do nadbrzeżnych faktorji.
— Kwadrans na dwunastą — rzekł Jan Cort, oświecając zegarek zapałką.
Zimna krew nie opuszczała go, pomimo że zdawał sobie doskonale sprawę z grożącego niebezpieczeństwa.
Było to położenie bez wyjścia, jeśli słonie nie zboczą na lewo lub na prawo.
Maks Huber, bardziej nerwowego usposobienia, przechadzał się szybkiemi krokami tam i napowrót przed wozem, wpatrując się w falującą masę, na jaśniejszym tle nieba.
— Na te słonie trzebaby chyba artylerji! — szepnął.
Kamis nie zdradzał się zupełnie ze swemi uczuciami. Posiadał on tę zadziwiającą zimną krew Afrykanina. Jak wiadomo, mają oni krew gęściejszą, niż ludzie biali, ale zarazem mniej czerwoną. Z tego powodu wrażliwość ich jest mniej rozwinięta, a ciało ich mniej podlega cierpieniom fizycznym.
Za pasem miał dwa rewolwery, w ręku nabitą fuzję i czekał.
Urdaks, zrozpaczony do najwyższego stopnia, więcej myślał o finansowej stracie, aniżeli o niebezpieczeństwie chwili obecnej, jęczał, wzdychał i przeklinał w swym języku rodowitym.
Langa stał przy Janie Cort i patrzył się na Maksa. Nie lękał się on niczego od chwili, gdy jego przyjaciele byli obok niego.
Wrzawa wzrastała z każdą chwilą. Ryki i świsty potęgowały się ciągle; w powietrzu czuć było ruch i niepokój, jakby wicher zrywał się przed burzą. W odległości czterechset lub pięciuset kroków, w szarym zmroku nocy, słonie przybierały olbrzymie, potworne kształty. Możnaby je porównać do apokaliptycznych smoków, których trąby, jak tysiące węży wiły się z konwulsyjną szybkością.
Należało coprędzej schronić się na drzewa, a może słonie przebiegną, nie spostrzegszy ludzi.
Drzewa, które tu rosły, wznosiły swoje konary o sześćdziesiąt stóp po nad ziemią. Były one podobne do drzew orzechowych, gałęzie ich pokręcone kapryśnie, rozrzucały się na wszystkie strony. Tamaryszki są rodzajem drzew daktylowych, pospolitych w całej Afryce. Sok z ich owoców służy krajowcom za napój chłodzący, a owoce mieszają z ryżem, szczególniej w prowincjach nadbrzeżnych.
Drzewa te rosły blizko siebie, tak, że można było przejść z jednego na drugie.
U dołu pnie miały objętość od trzech do czterech stóp, przy rozgałęzieniu zaś — od dwuch do trzech stóp objętości. Czy grubość tych pni stanowić będzie dostateczny opór dla słoni? Pnie były gładkie, aż do miejsca, gdzie rozchodziły się gałęzie, mniej więcej na wysokości trzydziestu stóp po nad ziemią. Nie było więc rzeczą tak łatwą dostać się na te gałęzie, ale Kamis miał rzemienie mocne i giętkie ze skóry nosorożca. Używał on ich do zaprzęgania wołów.
Za pomocą tych rzemieni Urdaks i Kamis dostali się na drzewo, a za niemi Maks Huber, Jan Cort i Langa.
Słonie były już teraz zaledwie o trzysta metrów. Za trzy minuty dopadną do wzgórza.
— Drogi przyjacielu, czy jesteś zadowolony? — zapytał Jan Cort swego towarzysza.
— Nie wiem, nic nie wiem, Janie!
— Będzie to rzecz nadzwyczajna, jeżeli wyjdziemy zdrowo i cało z dzisiejszej przygody.
— Masz słuszność, Janie! Lepiej byłoby dla nas, abyśmy nie byli narażeni na napaść słoni, które zwykle szorstko obchodzą się z ludźmi.
— To nie do uwierzenia, mój kochany Maksie, jak my się zgadzamy w zdaniach.
Odpowiedzi Maksa Jan już nie dosłyszał, w tej chwili bowiem rozległy się ryki pełne przeczenia i bólu, które mogły dreszczem przejąć ludzi najodważniejszych.
Rozchylając nieco liście, Urdaks i Kamis spostrzegli, jaka scena rozgrywała się o sto kroków od wzgórza.
Woły, które uciekły z obozowiska, zaczęły pędzić w stronę lasu, ale ponieważ bieg ich był o wiele powolniejszy, słonie cwałujące na przodzie wkrótce się z niemi zrównały. Zawrzała walka. Woły broniły się kopytami i rogami, lecz wkrótce padły. Z całego zaprzęgu pozostał tylko jeden wół, który schronił się pod drzewo poblizkie.
Za nim podążyły słonie i w kilka chwil z biednego wołu pozostała tylko krwawa, bezkształtna masa, którą rozjuszone zwierzęta rozrywały stalowemi kopytami. Słonie dokoła otaczały wzgórze. Teraz nie można się było łudzić nadzieją, że zwrócą się w inną stronę.
Wóz także przewróciły i zdruzgotały.
Urdaks klął zawzięcie, ale to nie odstraszało zwierząt, nie ulękły się one nawet wystrzału, którym powitał Kamis słonia, czepiającego się trąbą drzewa. Kula ześliznęła się po skórze olbrzymiego zwierzęcia, nie uczyniwszy mu szkody. Obliczywszy nawet, że każda kula położyłaby trupem jedno zwierzę, możnaby przypuszczać, że się część tych zwierząt wystrzela. Ale jeśli nie każda trafi? A nietrudno napotkać na równinach Afryki południowej stada słoni liczące do tysiąca sztuk i więcej.
Jakimże sposobem marzyć o ocaleniu?
— Fatalne położenie! — rzekł Jan Cort.
— Okropne! — dorzucił Maks Huber.
A zwracając się do Langa, przytulonego obok niego na gałęzi, zapytał:
— Nie boisz się?
— Nie, przyjacielu Maksie!... Przy tobie nie lękam się niczego — odpowiedział Langa.
A nie byłoby dziwne, gdyby młody chłopiec się obawiał, skoro w mężczyznach serca drżały. Słonie z pewnością dostrzegły już ludzi ukrytych pomiędzy gałęziami drzew i przysuwały się coraz bliżej, zacieśniając krąg, jaki tworzyły. Zwierzęta, znajdujące się najbliżej, usiłowały trąbami uchwycić za gałęzie drzew, ale nie mogły tego dokazać, gdyż te wznosiły się o jakie trzydzieści stóp po nad ziemią.
Cztery wystrzały karabinowe dały się słyszeć jednocześnie, lecz dane one były na chybił trafił, gdyż z powodu nieprzeniknionych ciemności nie można było dobrze celować.
Rozległy się gwałtowniejsze wycia, hałas wzmógł się jeszcze, ale żaden chyba słoń nie był śmiertelnie raniony.
Zresztą cóżby znaczyła strata czterech zwierząt wobec takiego stada?
Tymczasem słonie zaczęły chwytać trąbami pnie drzew i nacierać na nie całą siłą swych cielsk olbrzymich. Chociaż drzewa miały grube pnie, czuć jednak było ich drżenie.
Znowu rozległy się wystrzały.
Strzelali Urdaks i Kamis, którym silne wstrząśnienie drzewa groziło upadkiem. Maks i Jan nie strzelali wcale.
— Na co się to przyda? — rzekł Cort.
— Lepiej byłoby zachować proch i kule — wtrącił Maks Huber. — Później moglibyśmy żałować tego, że tu wystrzelaliśmy naboje.
Drzewo, na które schronił się Urdaks i Kamis, trzeszczało straszliwie. Słonie szarpały je kłami i nogami, wstrząsały trąbami.
Pozostać dłużej na tym drzewie było niepodobieństwem.
— Uchodźmy stąd! — zawołał Kamis, usiłując przedostać się na gałęzie drzewa sąsiedniego.
Urdaks stracił przytomność; strzelał, nie celując, a kule ześlizgiwały się po twardej skórze zwierząt, jak po skorupie aligatora.
— Uchodźmy! — powtórzył Kamis.
W chwili, gdy słonie najsilniej potrząsały drzewem, Kamis schwycił za gałąź sąsiedniego drzewa, na którym siedział Maks, Jan i Langa, a które było mniej zagrożone.
— Gdzie Urdaks? — zapytał Jan Cort.
— Nie chciał pójść za mną — odpowiedział Kamis — on już sam nie wie co robi.
— Nieszczęśliwy, może spaść z drzewa!...
— Nie możemy go tak pozostawić — rzekł Maks.
— Trzeba go tu przyciągnąć, pomimo jego oporu — dodał Cort.
— Już zapóźno! — odparł ze zgrozą Kamis.
Drzewo złamało się i runęło na ziemię.
Co się stało z Urdaksem, jego towarzysze nie wiedzieli, ale okropne krzyki dowodziły o straszliwej walce ze śmiercią.
Wkrótce wszystko ucichło, obwieszczając zgon nieszczęśliwego człowieka.
— Biedny!... nieszczęśliwy!... — szeptał Jan Cort.
— I nas wkrótce to samo czeka — rzekł Kamis.
— Co za szkoda! — odpowiedział z zimną krwią Maks.
A jednak co czynić?... Słonie wstrząsały drzewami, które tak drżały, jakby pod podmuchem huraganu... Naszych podróżnych czekał bezwątpienia taki sam koniec, jak Urdaksa.
Zejść z drzewa i uciec przed stadem słoni było niemożliwością. A choćby nawet jakimś niepojętym sposobem można się było dostać do lasu, to uciekający wpadliby z pewnością w moc krajowców, niemniej okrutnych od zwierząt.
Mimo to korzystaliby bez wahania ze sposobności schronienia się do lasu, gdyby tylko taka sposobność im się nadarzyła; rozsądek bowiem nakazywał lękać się mniej niebezpieczeństwa przypuszczalnego, niż oczywistego.
Drzewo zaczynało się chwiać na wszystkie strony, siedzący na nim obawiali się, że trąby słoniów wkrótce uchwycą za gałęzie. Wstrząśnienia były tak silne, że Jan, Maks i Kamis w każdej chwili lękać się mogli upadku.
Maks prawą ręką trzymał się drzewa, lewą przyciskał do siebie Langa.
— Albo korzenie pękną, albo pień się złamie — rzekł Maks.
A w myśli dodał:
— Upadek, to śmierć niechybna...
Inni myśleli to samo.
Wreszcie korzenie pękły, ziemia się poruszyła i drzewo pochyliło się lekko na wzgórze; nie upadło jednak gwałtownie, lecz zwolna się chyliło.
— Do lasu!... do lasu! — zawołał Kamis.
Instynktownie słonie cofnęły się z miejsca, na które drzewo upadło, tworząc lukę i umożliwiając przejście.
— Na ziemię i uciekajmy! — krzyknął Kamis.
Jan, Maks i Langa szybko zastosowali się do tego rozkazu i zaczęli biec, co im sił starczyło.
Przez kilka minut rozgniewane zwierzęta nie spostrzegły uciekających. Maks, trzymając Langa, biegł o ile mógł najprędzej.
Jan Cort trzymał się tuż obok niego, gotów strzelać z karabinu do zbliżających się zwierząt.
Zaledwie ubiegli z pół kilometru, gdy kilka słoni, oderwawszy się od gromady, zaczęło ich ścigać.
— Odwagi!... odwagi!... — wołał Kamis. — Uciekajmy! Dostaniemy się z pewnością do lasu!
Langa czuł, że Huber jest już zmęczony.
— Puść mnie!... puść!... przyjacielu Maksie... Ja mam dobre nogi... puść mnie!
Maks nie słuchał go, tylko pośpieszał i usiłował nie pozostawać w tyle za innemi.
Przebiegli jeszcze jeden kilometr, gdy siły zaczęły ich opuszczać, biegli już wolniej... Brakowało im tchu, nie mogli oddychać...
Las był odległy zaledwie już o jakie kilkaset kroków, a w nim czekało ich pewno ocalenie.
— Prędzej!... prędzej!... — powtarzał Kamis. — Panie Maksie, daj mi pan rękę Langa!
— Nie, Kamisie, ja go lepiej wolę sam donieść.
Jeden słoń był już o jakie pięćdziesiąt kroków za niemi. Ryczał i świstał, czuć już nawet było gorący jego oddech.
Ziemia drżała pod jego nogami.
Jeszcze chwila, a dosięgnie Maksa, który z trudem starał się biec równie prędko, jak jego towarzysze.
Wtedy Jan Cort zatrzymał się, odwrócił, i zmierzywszy z karabinu, strzelił.
Celował dobrze, kula trafiła w serce, zwierzę upadło martwe.
— Szczęśliwy strzał — rzekł Jan Cort i zaczął znowu uciekać.
Zwierzęta, które nadbiegły za pierwszym słoniem, zatrzymały się nad martwym towarzyszem.
Z tej zwłoki skorzystali uciekający.
Lecz całe stado, zniszczywszy wszystkie drzewa na wzgórzu, pędziło ku lasowi.
Teraz nie było widać żadnego ognia, ani przy ziemi, ani u wierzchołków drzew. Ciemność zalegała dokoła.
Uciekający nie mieli już sił.
— Dalej!... dalej!... — zachęcał Kamis.
Pięćdziesiąt kroków dzieliło ich od lasu, ale o czterdzieści za niemi znajdowały się słonie.
Instynkt zachowawczy zmusił ich do ostatecznego wysiłku.
Kamis, Maks i Jan wpadli pomiędzy pierwsze drzewa i nawpół żywi osunęli się na bujną trawę.
Słonie chciały się dostać do lasu, lecz drzewa rosły tak gęsto i były takie mocne, że zatrzymały ich zapędy. Wsuwały trąby przez otwory w gąszczu, ale dalej postąpić nie mogły. Uciekający nie potrzebowali się już lękać napaści słoni, dla których wielki las Ubangi stanowił nieprzezwyciężoną zaporę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.