<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
OBÓZ W BOULOGNE.

Wuj mój stał jeszcze ciągle, gdyby obraz uzurpatora, w bramie zamkowej, na której obydwóch filarach widniał, wykuty w kamieniu, nasz herb rodzinny ze srebrną wstęgą i trzema jaskółkami. Nie żegnał się ze mną, gdy wsiadałem na przygotowanego dla mnie szlachetnego rumaka, którego trzymał za uzdę jeden z huzarów eskorty; ale spoglądał na mnie chmurnie w zamyśleniu, a rytmiczne drganie mięśnia w policzkach zdradzało jego wewnętrzne wzburzenie.
W stalowych oczach jego błyszczała zimna złośliwość. Uradowany, że oddalam się na zawsze od tego znienawidzonego człowieka, wskoczyłem szybko na siodło; zabrzmiał krótki ostry rozkaz porucznika, zadzwoniły szable jeźdźców wsiadających na konie i byliśmy w drodze. Jeszcze raz obróciłem się, by spojrzeć ku zamkowi moich przodków. Stary stał wciąż jeszcze nieruchomo obok bramy, a nad nim, w jednem z tych staroświeckich okien, ukazała się Sybilla, aby mi raz jeszcze skinąć na pożegnanie. Smutek ogarnął mnie, gdy pomyślałem o tej nieustraszonej dziewczynie i o tym wstrętnym człowieku, w którego rękach ją zostawiłem bezbronną.
Wkrótce jednak smutek mój rozwiał się, jak mgła, osiadła na krysztale. W jasnych oparach ciepłego poranku galopowałem na grzbiecie mego szybkonogiego rumaka. Biała błyszcząca droga wiła się wężowo poprzez piaszczysty kraj pagórkowaty; daleko na lewo rozciągało się morze, przedzielone od nas przestronnem trzęsawiskiem, które było widownią mojej nocnej ponurej przygody. Zdawało mi się nawet, że widzę na skraju trzęsawiska ową straszną chatę rybacką, w której przeżyłem kilka godzin piekielnych.
Na widnokręgu rysowały się wyraźnie drobne grupy domów z Etaples, Ambleterre i innych wiosek rybackich, a pas wybrzeża, który wczorajszego wieczora, w blasku zachodzącego, napół zakrytego słońca, wydawał się jak rozżarzony do czerwoności miecz, był teraz cały śnieżno-biały od namiotów wielkiej armji napoleońskiej. Daleko na wodzie widziałem młodość, kraj miły i gościnny, który mi po mojej własnej ojczyźnie pozostanie zawsze najdroższy.
Odwróciłem teraz uwagą moją od krajobrazu, ku huzarom, którzy jechali obok mnie, raczej jako moja gwardja przyboczna, aniżeli jako eskorta. Byli to przecież, pominąwszy patrol tej nocy, pierwsi żołnierze napoleońscy, których miałem sposobność widzieć. Z ciekawością i podziwem przypatrywałem się tym żołnierzom, którzy swoją dyscypliną i męstwem szybko wsławili się w całym świecie. Przy paradzie nie mogliby się popisywać swojemi skromnemi mundurami i swojem uzbrojeniem, ale te poplamione płaszcze, zabłocone buty i wytarte pasy bawole świadczyły o trudach i znojach ciężkiej a pełnej sławy służby w polu.
Były to niskie, lekkie postacie, z twarzami ogorzałemi i dużemi wąsami i bokobrodami; wielu z nich nosiło kolczyki w uszach. Najbardziej zdziwił mnie silny zarost jednego młodziutkiego żołnierza, który zresztą wyglądał jak pacholę; gdy mu się jednak bliżej przyjrzałem, odkryłem, że jego marsowe bokobrody były zrobione z czarnego wosku, przytwierdzonego do twarzy. Młody porucznik zauważył moje zdziwienie i rzekł mi, aby mi to wytłumaczyć:
— Widzę, że pana wprawia w zdziwienie sztuczna broda tego młodego żołnierza, ale ten chłopiec ma zaledwie siedmnaście lat, a my nie możemy na to pozwolić, aby jego dziewczęca twarz wyglądem swoim psuła ogólną harmonję. Twarze takie źleby wyglądały w szeregach,
— To najgorsze, poruczniku — rzekł młody huzar, mieszając się bez ceremonji do rozmowy, jak to było zwyczajem w armji Napoleona — że gdy jest gorąco, wosk bardzo rychło topnieje.
— Tak, tak, Kasprze, za rok lub dwa lata pożegnasz się z twoją brodą woskową.
— Do tego czasu pożegna się już może nawet ze swoją głową — odezwał się kapral, a wszyscy rozśmiali się tak głośno, że w Anglji postawionoby ich za to przed sąd wojenny. Ten poufały ton między żołnierzami a oficerami był pozostałością z czasów rzeczypospolitej, która zrównała wszystkie stany; Napoleon sam utrzymywał tę poufałość w swej armji przez to, że wdawał się w rozmowę ze swoimi żołnierzami i że pozwalał im na swobodę w obejściu z sobą. Często padał na oficerów komenderujących, z szeregów ich żołnierzy. grad przezwisk szyderczych, a niekiedy także, niestety, grad pocisków zabójczych. Często zdawało się, że podwładni mordowali swoich oficerów, a zwłaszcza w bitwie pod Montebello padli wszyscy oficerowie, z wyjątkiem jednego jedynego porucznika z dwudziestej czwartej półbrygady, od postrzałów z tyłu. To były resztki dawnej anarchji, niszczącej Francję; wkrótce jednak powiodło się Napoleonowi dobrocią wlać w swoją armję lepszego ducha.
W każdym razie historja naszej sławnej armji w owej epoce dowodzi, że miłość ojczyzny wystarczała, by ją uczynić najwaleczniejszą; nie trzeba było uciekać się, tak jak w Prusiech, do kary cielesnej, aby żołnierzy utrzymywać w karności; poczucie obowiązku i miłość ojczyzny, a nie nadzieja nagrody i obawa kary, pobudzały to wyborowe wojsko do męstwa. Francuski generał mógł śmiało pozwolić żołnierzom swej dywizji, by się całemi dniami swobodnie po kraju kręcili; gdy ich trzeba było do bitwy, stawali z pewnością na miejscu bez wyjątków. Nigdy nie zawodzili zaufania, jakie wódz w nich pokładał. Z kilku słów, wymówionych przez huzarów, poznałem, że język francuski nie jest ich językiem ojczystym, mówili po francusku ohydnie. Zapytałem przeto porucznika, gdzie tych żołnierzy rekrutowano, albowiem wnosząc z ich wymowy, nie mogą być Francuzami.
— Na miłość Boską, nie mów pan tego głośno — odpowiedział porucznik — inaczej pierwszy lepszy z nich gotów pana szablą wypłazować, co się zowie. Jesteśmy najsławniejszy francuski pułk konnicy, pierwszy pułk huzarów z Berchény; chociaż większa część naszych żołnierzy pochodzi z Alzacji i wielu z nich mówi tylko po niemiecku, są jednak tak samo dobrymi Francuzami jak Kleber albo Kellermann, którzy również z tamtych stron pochodzą. Żołnierze z naszego pułku to sami chwaci, a oficerowie nasi są znani w całej armji jako najlepsi i najwaleczniejsi. Nasz pułk huzarów nie ma sobie równego w całej armji.
Poprawił swoją czapkę futrzaną, zarzucił niebieski dolman na plecy, ściągnął lejce i zadzwonił szablą. Na twarzy jego widniała dziecinna radość i duma, że jest żołnierzem i że należy właśnie do tego pułku huzarów. Bawiła mnie ta chełpliwa próżność młodzieńca, ale w gruncie rzeczy miał słuszność, że był zadowolony ze swej pięknej, prawdziwie rycerskiej postawy. A co mnie w nim jeszcze bardziej ujmowało, to było szczere spojrzenie jego niebieskich oczu i miły uśmiech, które wskazywały na dobrą naturę. Musiał być doskonałym kolegą, a przedewszystkiem wesołym towarzyszem.
Prawdopodobnie miał o mnie takie same wyobrażenie, gdyż stał się nagle poufały i położył mi rękę na kolanie.
— Spodziewam się, że cesarz przyjmie pana łaskawie — rzekł, spoglądając na mnie ze szczere m współczuciem.
— I ja tak sądzę — odpowiedziałem — wszak przybyłem umyślnie z Anglji, aby mu ofiarować moje usługi.
— Gdy się dowiedział tej nocy przy raporcie, że pan znajdowałeś się w towarzystwie owych opryszków, wydał natychmiast rozkaz, aby pana do niego sprowadzić. Być może, że potrzebuje pana jako przewodnika w Anglji. Wszak zna pan dokładnie całą wyspę?
Poczciwy huzar wyobrażał sobie prawdopodobnie, te Wielka Brytanja nie jest większa od jednej z wysp normandzkich lub bretońskich, które się wyłaniały z kanału la Manche. Próbowałem mu wytłumaczyć, że Anglja to wielkie państwo, nie wiele mniejsze od Francji.
— No, no — odpowiedział — zobaczymy to wkrótce sami, na własne oczy. W najbliższych dniach zamierzamy zdobyć Anglję. W obozie mówią, że prawdopodobnie w następny wtorek wieczorem lub w środę rano wmaszerujemy do Londynu. Będziemy mieli cały tydzień czasu, aby złupić to miasto; potem jeden korpus armji obsadzi Szkocję, a drugi Irlandję.
Uśmiechnąłem się, widząc, z jak silnem przekonaniem młody oficer wypowiada to zdanie.
— Skąd pan ma tę pewność — zapytałem go — że rzeczy się tak ułożą i że wszystko pójdzie tak gładko?
— Ależ to nie ulega wątpliwości — odpowiedział — cesarz tak postanowił.
— Przyjdzie do ciężkiej walki — rzekłem — Anglicy są dobrze przygotowani, mają armję, marynarkę, są waleczni i będą się zawzięcie bronili.
— To im się na nic nie przyda, sam cesarz poprowadzi swoje wojsko przeciw nim.
W tej prostej odpowiedzi wyrażało się głębokie zaufanie, jakie żołnierze Napoleona mieli do swego wodza. Byli do niego przywiązani z fanatyzmem, z siłą religijnego przekonania i sam Mahomet nie mógłby w prawowiernych wyznawców islamu wlać więcej odwagi i pogardy śmierci, aniżeli ten mały człowiek o żelaznej woli, w szarym surducie, w swoich żołnierzy. Ostatnim wysiłkiem gasnącego głosu wzywali ginący na polu bitwy swego cesarza i z zachwytem zwracali ku niemu wybladłe oblicza, na których śmierć już wycisnęła swój złowrogi pocałunek.
Tylko ten, kto sam był świadkiem takich scen, może sobie wyobrazić w przybliżeniu władzę, jaką Napoleon miał nad swoimi żołnierzami. W istocie, gdyby był pewnego dnia postanowił, a kilka razy był już nawet bliski tego — kazać się obwołać półbogiem, miljony ludzi byłyby gotowe przyznać mu tę godność bez najmniejszego wahania.
— A więc pan był tam, po tamtej stronie? — zapytał porucznik, wskazując na ciemną chmurę, wznoszącą się ponad wodą.
— Tak jest, spędziłem tam całe życie.
— Dlaczego nie wrócił pan już dawno do Francji, aby walczyć za cesarza i za ojczyznę?
— Mój ojciec został wygnany z kraju, jak wszyscy arystokraci. Dopóki żył, nie mogłem ofiarować moich usług cesarzowi.
— Stracił pan wiele... Ale to się wynagrodzi. Będziemy mieli jeszcze piękne kampanje. Czy sądzi pan, że Anglicy staną z nami do walki?
— Jestem o tem przekonany.
— My się obawiamy, że złożą natychmiast broń, gdy usłyszą, iż sam cesarz przybywa do Anglji. Powiadają, że tam mają być bardzo piękne kobiety. Czy to prawda?
— Angielki są w istocie bardzo piękne.
Zamilkł.
Poprawił się na siodle, wyprostował i podkręcał swe małe wąsiki z miną zwycięzcy.
— Gotowe uciec na czółnach do Ameryki — mruczał pod nosem.
Widocznie upierał się przy tem mniemaniu, że Anglja jest drobną wysepką.
— Gdyby wiedziały, jak my wyglądamy, nie uciekałyby przed nami z pewnością. O pułku huzarów Berchény opowiadają, że gdzie się pojawi, cała ludność jest poruszona. Kobiety biegną za nami, a mężczyźni uciekają za naszem zbliżeniem się. Widzi pan sam przecież, jak nasi żołnierze pięknie wyglądają, a co się tyczy oficerów naszego pułku, to sam kwiat armji francuskiej. Zwłaszcza młodzi oficerowie nie mają sobie równych.
Nie mając ochoty dłużej pozostać przy tym temacie rozmowy, zapytałem mego towarzysza, czy już miał udział w jakiej bitwie.
Z uwagi na młody wiek oficera, który był ze mną prawie w jednym wieku, nie przypuszczałem, aby to pytanie mogło go obrazić. Huzar jednak był snać innego zapatrywania. Zmierzył mnie od stóp do głowy przeszywającem spojrzeniem, a wąsy najeżyły mu się z oburzenia.
— Miałem szczęście brać udział w dziewięciu wielkich bitwach i we więcej aniżeli w czterdziestu potyczkach — odpowiedział mi rozdrażniony. — Miałem także bardzo wiele pojedynków i jestem gotów każdej chwili zmierzyć się z kimkolwiekbądź, z wojskowym lub cywilnym, któryby się ośmielił mi niedowierzać.
Wyraziłem mu mój podziw i uznanie, że pomimo młodego wieku już tyle zdziałał i ułagodziłem w ten sposób rychło gniew jego.
Opowiadał mi o bitwie pod Hohenliden, gdzie walczył pod dowództwem generała Moreau, o przejściu przez Alpy, o bitwie pod Marengo i o innych utarczkach, w których brał udział.
— W obozie będzie pan często słyszał wymienione nazwisko Stefana Gérard. Mogę to o sobie powiedzieć, że jestem bohaterem rozmaitych przygód, które sobie żołnierze chętnie opowiadają wieczorami przy biwaku. Sławna jest zwłaszcza walka, jaką podjąłem sam jeden, z pomyślnym skutkiem, z sześciu wybornymi szermierzami i przygoda moja z austrjackiemi huzarami w Gracu, na których uderzyłem sam, na własną rękę, poczem porwałem i uwiozłem z sobą, z tyłu na moim koniu, ich starszego dobosza. Nie jest to także dziełem prostego przypadku, że brałem udział tej nocy w patrolu, który uwięził tego spiskowca. Pułkownik Lassalle pragnął, aby więźniowie byli pod pewną strażą. Niestety dostaliśmy w nasze ręce tylko jednego i to właśnie tego nędznego tchórza, który od chwili gdy go aresztowano, beczy cały czas jak cielę.
— A ten drugi? Toussac? Co się z nim stało?
— Tamten zdaje mi się z innej gliny ulepiony. To jest zuch, z którym pragnąłbym się chętnie zmierzyć. Ale na nieszczęście, czmychnął przed nami. Przy pościgu dojrzeliśmy go raz zdaleka i oddaliśmy na niego kilka strzałów, potem jednak znikł nam bez śladu. Zna zbyt dobrze drogi przez te trzęsawiska.
— Jaki los czeka pańskiego więźnia? — zapytałem.
Porucznik Gerard wzruszył ramionami,
— Cesarz ma dosyć tych spisków i jak słyszałem, chce go ukarać przykładnie. Żal mi tego bardzo z powodu pańskiej kuzynki. Ale dlaczego też musiała się zakochać właśnie w tym człowieku, skoro jest tylu dzielnych żołnierzy, którzy byliby tego godniejsi.
Pomimo ożywionej rozmowy, jechaliśmy szybko dalej i zbliżyliśmy się do obozu tak dalece, że mogliśmy bardzo dobrze rozpoznawać poszczególne brygady i pułki. Ze wzgórza, na które przybyliśmy, ujrzeliśmy przed sobą w nizinie całe miasto namiotów, ku któremu teraz droga wiodła w dół; między niemi nieskończone szeregi okiełznanych koni, niezliczone działa i roje żołnierzy. W pośrodku obozu, na obszernym placu pustyni, wznosił się duży namiot, otoczony kilku niskiemi domami drewnianemi; nad nim powiewał dumnie sztandar trójbarwny.
— To kwatera cesarza, a tamten mniejszy namiot należy do generała Neya, który dowodzi tym korpusem. Jest to korpus armji, najbardziej na południe wysunięty. Inne korpusy rozłożone są wzdłuż wybrzeża morskiego: ten, który ma swą kwaterę najbardziej na północ, znajduje się obok Dunkierki. Cesarz objeżdża je niekiedy po kolei i odbywa ich przegląd. U nas jednak przebywa najdłużej; tu ma swoją siedzibę sztab generalny, tu jest zebrane najlepsze wojsko. Dlatego też dwór cesarski znajduje się w sąsiedniem Tour de Briques i nawet sama cesarzowa przybyła tam na stały pobyt. On jest tam w tej chwili — dodał, wskazując na duży, biały namiot w pośrodku obozu.
Te ostatnie słowa wymówił przyciszonym głosem i pochylił z czcią głowę, jak gdyby dojrzał bóstwo.
Na polach wzdłuż drogi, po której jechaliśmy, odbywały oddziały różnych gatunków broni ćwiczenia. Wygląd tych żołnierzy, tak samo jak i huzarów mojej eskorty, nie odpowiadał wyobrażeniu, jakie sobie o nich utworzyłem na podstawie opowiadań o ich czynach bohaterskich. Zwłaszcza piechota składała się z samych drobnych ludzi, którzy w swoich niebieskich kurtkach, białych, krótkich spodniach i również białych kamaszach wyglądali bardzo niepokaźnie; nawet ich błyszczące metalowe kaski, ozdobione czerwonemi pióropuszami, nie zdołały wywołać wielkiego wrażenia.
Pomimo tego skromnego wyglądu jednak byli to ludzie silni, wytrzymali, pełni męstwa i odwagi, a biorąc udział w tylu wyprawach wojennych, przywykli do wszystkich trudów służby.
W szeregach znajdowało się wielu starych i wysłużonych, wypróbowanych w boju żołnierzy; najmłodsi nawet oficerowie mieli za sobą bogate doświadczenie wojenne, nabyte w polu a generałowie nie mieli równych sobie na całym świecie.
Zaiste nieprzyjaciel ten, który zagrażał Wielkiej Brytanji, nie był do pogardzenia i gdyby Pitt nie miał do swego rozporządzenia najlepszej i największej marynarki na całym świecie, aby bronić wybrzeża Anglji, powierzchnia Europy przedstawiałaby dzisiaj zupełnie inny wygląd, aniżeli rzecz się miała w istocie.
Porucznik Gérard widział, że manewry wojskowe budzą we mnie żywe zajęcie, udzielił mi przeto szczegółowych wyjaśnień co do poszczególnych oddziałów wojskowych, które się do nas zbliżyły.
— Ci jeźdźcy tam na karych rumakach to są kirasjerzy; konie ich są tak ciężkie, że mogą tylko truchtem jechać. Gdy uderzają na nieprzyjaciela, stoi zawsze w pogotowiu oddział huzarów lub strzelców konnych, aby ścigać wroga.
— A kto jest ten cywilny, który kieruje ćwiczeniami?
— To nie jest żaden cywilny, ale generał St. Cyr, jeden z tych, których przezwano Spartanami z nad Renu. Uważa on prostotę i skromność za najwyższą cnotę żołnierską; z zasady nie nosi nigdy innego munduru, jak tylko tę zwykłą kurtkę niebieską, którą właśnie teraz ma na sobie. Saint — Cyr jest znakomitym oficerem, ale nie jest lubiany w wojsku, albowiem rzadko z kim mówi; niekiedy zamyka się sam całemi dniami w swoim namiocie i gra na skrzypcach. Ja co do niej osoby sądzę jednak, że nie jestem jeszcze złym żołnierzem z tego jedynie powodu, ponieważ noszę wytworny mundur: pozwalam sobie niekiedy na szklaneczkę dobrego wina. Kto mnie zna, ten mi to z pewnością przyzna. Czy widzi pan tam, po lewej stronie, ten oddział piechoty?
— Masz pan na myśli tych z żółtemi wyłogami?

— Tak jest. To są sławni grenadjerzy Oudinota. Tamci zaś grenadjerzy z czerwonemi szlifami i z czapkami futrzanemi, przywiązanemi do tornistrów, to gwardja cesarska, dawniejsza gwardja konsula, która w bitwie pod Marengo zadecydowała o zwycięstwie. Po tem zwycięstwie tysiąc ośmiuset ludzi z pomiędzy nich zostało udekorowanych krzyżem legji honorowej. Tam oto ćwiczy pięćdziesiąty siódmy pułk piechoty linjowej, który ma przydomek „Strasznego“, a tam znów po przeciwnej stronie, siódmy pułk lekkiej piechoty, rekrutujący się w Pirenejach. Żołnierze z tego pułku znani są w całej armji jako najwytrwalsi piechurzy i najwięksi hultaje. Ta lekka konnica w zielonych mundurach, to konni strzelcy gwardji, którzy uchodzą za ulubiony pułk cesarza, aczkolwiek nie mogę przypuszczać, aby ich wyżej cenił, aniżeli huzarów Berchény. Tamci jeźdźcy w zielonych mundurach to także strzelcy, ale nie wiem, do jakiego pułku należą. Manewrują doskonale i mają dzielnego pułkownika. Nawet i my nie potrafilibyśmy lepiej. Widok to iście cudowny... A teraz, panie de Laval, przybyliśmy do obozu; mam rozkaz przyprowadzić pana natychmiast do cesarskiej kwatery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.