W sieci spisku/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W sieci spisku |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Bednarskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Uncle Bernac |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W obozie pod Boulogne znajdowało się sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy piechoty i pięćdziesiąt tysięcy jazdy; z wyjątkiem Paryża, nie miało wtedy żadne miasto we Francji tak wielkiej liczby mieszkańców. Cały obóz był podzielony na cztery oddziały: skrzydło prawe i lewe, obóz Vimereux i obóz Ambleteuse.
Wszystko rozkładało się na szerokości jednej mili i ciągnęło się brzegiem morza, na długości siedmiu mil. Obóz ten nie był od strony lądu oszańcowany, natomiast od strony morza kryły go potężne działa i moździerze olbrzymich kalibrów, dotychczas nieznanych. Baterje ustawiono na wzgórzach nadbrzeżnych: mogły one przeto ostrzeliwać zbliżające się okręty już z wielkiej odległości i nie dopuszczać do wysadzania wojska na ląd.
Obóz w rannej godzinie przedstawiał widok bardzo miły i zajmujący. Korpus armji miał tu swoją siedzibę dłużej, aniżeli rok i żołnierze uczynili wszystko, co mogli, aby swoje namioty należycie przyozdobić. Wiele z nich miało dokoła siebie ogródki starannie pielęgnowane, a ogorzali od słońca żołnierze klęczeli między kwiatami, mając w ręku łopatę i koneweczkę, jak gdyby ogrodnictwo było ich jedynem zajęciem. Inni znów siedzieli przed namiotami, grzejąc się w słońcu, czyścili kredą swoje białe kamasze skórzane i polerowali broń. Na nas nie zwrócili nawet najmniejszej uwagi, albowiem patrole konne przechodziły tędy nieustannie w różnych kierunkach.
Szeregi namiotów tworzyły ulice, z których każda miała swoją nazwę, świetnie brzmiącą, jak np. ulica Arcole, ulica Klebera, Egipska, ulica Artylerji konnej i inne. Nazwy te były wypisane na blachach. Minąwszy je, dostaliśmy się nakoniec do głównej kwatery cesarza.
W owym czasie spędzał Napoleon noce zwykle we wsi Tour de Briques, oddalonej o cztery mile w głąb lądu; dnie jednak spędzał przeważnie w obozie, by odbywać narady wojenne ze swymi oficerami. Przybywali tu do niego ministrowie i generałowie, aby mu składać sprawozdania i odbierać rozkazy. Do tych obrad był przeznaczony dom, umyślnie w tym celu zbudowany, który zawierał jeden tylko pokój, ale bardzo przestronny. Pawilon, który widzieliśmy ze szczytu wzgórza, służył za poczekalnię, w której się zbierali ci, którzy mieli być dopuszczeni do audjencji. Przed bramą, gdy Napoleon był obecny, stał na straży silny oddział grenadjerów.
Mój towarzysz zeskoczył z konia i kazał mi to samo uczynić. Potem jeden z oficerów, pełniących służbę, zapytał nas o nasze nazwiska i złożył generałowi przepisany raport o tem. Był to generał Duroc, wysoki, chudy mężczyzna około czterdziestoletni, o twarzy surowej i chłodnem obejściu. Spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Pan Ludwik de Laval? — zapytał mnie z kwaśną miną.
Ukłoniłem się po wojskowemu.
— Cesarz oczekuje pana. Pan możesz odejść, panie poruczniku.
— Wybacz pan, panie generale, ale jestem osobiście odpowiedzialny za pana de Laval.
— W takim razie wejdź pan również.
Weszliśmy do dużego pokoju, w którym nie było żadnych mebli, jedynie wzdłuż ścian ciągnęła się dokoła długa ławka drewniana. Dokoła siedziało mnóstwo oficerów różnej broni i różnych stopni, między nimi także wielu oficerów marynarki. Inni stali w grupach i rozmawiali z sobą przyciszonym głosem. W przeciwległej ścianie były drzwi, wiodące do sali obrad. Od czasu do czasu przystępował do nich jakiś oficer we wspaniałym mundurze, pukał lekko, a drzwi te otwierały się natychmiast, wpuszczały go do środka i zamykały się za nim napowrót bez szelestu. Nic nie zdradzało tu atmosfery wojennej; a owiało mnie tu raczej powietrze dworskie, nad tem zgromadzeniem unosiła się jakaś tajemniczość, jakaś obawa pełna szacunku i podziwu, która nie wydawała się dość odpowiednia dla tych szorstkich żołnierzy i marynarzy. Sąsiedztwo cesarza wywierało na tych wszystkich ludzi swój wpływ potężny.
— Bądź pan spokojny, panie de Laval — rzekł do mnie mój towarzysz — możesz pan się spodziewać dobrego przyjęcia u cesarza.
— Po czem pan to wnosisz?
— Po zachowywaniu się generała Duroca wobec pana. Gdy cesarz jest komuś przychylnie usposobiony, wszyscy na tym dworze uśmiechają się do niego, aż do tego lokaja tam, w czerwonej aksamitnej liberji. Gdy jednak na kogoś się chmurzy, gniew jego odbija się na wszystkich twarzach. Nawet ostatni pomywacz będzie na niego spoglądał kwaśno. A co najgorsze, człowiek nigdy nie wie, dlaczego jest dzisiaj w łaskach, a nazajutrz w niełasce. Dlatego nie zazdroszczę bynajmniej Talleyrandowi, jego stanowiska, pomimo, że ma wspaniały pałac przy ulicy Saint-Florentin i kilkaset tysięcy funtów rocznego dochodu. Wolę mego dobrego konika i służbę w moim szwadronie.
Rozmyślałem jeszcze nad tem, czy zachowanie się generała Duroca wobec mnie zapowiadało rzeczywiście, że cesarz mnie przyjmie łaskawie, gdy wtem przystąpił do mnie młody człowiek w okazałym mundurze. Pomimo, że wyglądał teraz zupełnie inaczej, poznałem go natychmiast: był to generał Savary, ten sam, który tej nocy dowodził oddziałem huzarów, ścigającym spiskowców.
— A co, panie de Laval — rzekł do mnie, ściskając mi silnie rękę — słyszał pan zapewne o tem, że ten łotr Toussac nam umknął. Nam zaś szło głównie o to, aby jego ująć, albowiem ten drugi, Lesage, to nieszkodliwy marzyciel i utopista, niezdolny do żadnej sprawy na serjo. Spodziewam się jednak, że jeszcze pochwycimy tego łotra, tymczasem zaś musimy pilnie czuwać nad cesarzem. Toussac to spiskowiec, z którym nie można żartować.
Czułem w duchu silne palce tego olbrzyma dokoła mej szyi i uprzytomniłem sobie całą tę straszną scenę tej nocy.
— Jest to w istocie człowiek bardzo niebezpieczny — odpowiedziałem.
— Cesarz wkrótce pana przyjmie — mówił dalej generał Savary. — Jest wprawdzie dziś zatrudniony, ale dał mi polecenie, abym pana zanotował do audjencji.
— Dobrze idzie — szepnął mi Gérard, gdy generał się oddalił. — Znam wielu, którzyby dużo za to dali, aby Savary z nimi tak uprzejmie mówił. Cesarz musi być dla pana bardzo życzliwie usposobiony. Baczność, mój przyjacielu, oto zbliża się do pana Taleyrand we własnej osobie.
Rzeczywiście szedł ku nam powoli, kulejąc i opierając się na lasce o srebrnej rączce, mężczyzna barczysty, już może pięćdziesięcioletni. Postać jego, silnie naprzód pochylona, w zwykłem czarnem ubraniu, odbijała dziwnie od błyszczących świetnie mundurów oficerskich. Na twarzy jego jednak widniał rozum, energja i pewność siebie. Wszyscy obecni pochylili się z szacunkiem i usunęli się przed nim na bok, by mu zrobić miejsce.
— Pan Ludwik de Laval? — zapytał, stojąc przedemną i mierząc mnie swemi zimnemi, siwemi oczyma od stóp do głowy.
Złożyłem mu ukłon nieco chłodny, albowiem podzielałem wstręt mego ojca przeciw temu księdzu renegatowi i politykowi wiarołomnemu, przeciw temu szlachcicowi, który się łączył z królobójcami.
Był jednak tak uprzejmy i dobroduszny, że nie mogłem się oprzeć jego urokowi.
— Znałem bardzo dobrze pańskiego krewnego, Rohana — rzekł. — Bawiliśmy się razem dziećmi i byliśmy obaj wielkimi urwiszami, wtedy, gdy jeszcze życie na tym świecie było weselsze, aniżeli dzisiaj. Także z pańskim stryjem, kardynałem de Laval, jestem bardzo blisko zaprzyjaźniony. Pan chcesz zatem ofiarować cesarzowi swoje usługi?
— W tym właśnie celu wróciłem z Anglji do kraju.
— A zaraz po pańskim powrocie spotkała pana niemiła przygoda. Doniesiono mi o wszystkiem. Teraz, gdy pan znasz niebezpieczeństwa, na jakie cesarz jest ze wszystkich stron narażony, będziesz pan tem gorliwszy w służbie. Gdzie jest obecnie wuj pański, pan Karol Bernac?
— Przebywa na zamku Grobois.
— Czy zna go pan bliżej?
— Dopiero wczoraj widziałem go po raz pierwszy.
— To człowiek bardzo użyteczny cesarzowi do pewnych spraw. Wyświadczył mu różne usługi... ale... ale — tu nachylił się do mego ucha — pan poszuka sobie niezawodnie innego pola dla swej działalności.
Pożegnał mnie przyjaznym ruchem raki i kulejąc, odszedł w drugą stronę pokoju.
— Mój przyjacielu — rzekł do mnie huzar, stojący obok mnie — cesarz gotów zamianować pana odrazu marszałkiem Francji.
Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu.
— Nie, ja nie żartuję — mówił dalej Gérard — pan jesteś niewątpliwie przeznaczony na bardzo wysokie stanowisko. Talleyrand nie ma zwyczaju szafować zbyt hojnie przyjaznemi słowami i ukłonami; on wie najlepiej, z której strony wiatr wieje. Czy będę mógł liczyć na pańskie poparcie, aby otrzymać rangę kapitana podczas kampanji angielskiej? Ale oto — zawołał nagle — skończyło się posiedzenie rady wojennej.
Przez przeciwległe drzwi wyszło wielu oficerów w ciemno-niebieskich mundurach; na kołnierzach ich widniały złote liście dębowe, co oznaczało godność marszałków cesarstwa.
Wszyscy z wyjątkiem jednego byli poniżej lat czterdziestu.
W innych armjach musiałby ktoś mieć niezwykłe szczęście, gdyby w tym wieku doprowadził do stopniu pułkownika, ale nieustanne wojny i system Napoleon, który przy obsadzaniu najwyższych stanowisk w armii uwzględniał raczej zasługi, aniżeli lata służby, umożliwiały dzielnym żołnierzom szybki awans.
Marszałkowie utworzyli osobne koło i rozmawiali z sobą swobodnie, z wielkiem ożywieniem.
— Pan należy do arystokratycznej rodziny? — zapytał mnie Gérard.
— Tak jest, jestem blisko spowinowacony z rodzinami Rohanów i Monmorency.
— Dowiedziałem się o tem z pańskiej rozmowy z Talleyrandem. Zdziwi się pan teraz zmianami, jakie zaszły we Francji i nowym duchem, jaki tu panuje. Dawni rzemieślnicy i handlarze zajmują teraz tu najwyższe stanowiska w państwie i w armji. Jeden z tych oto dygnitarzy był kelnerem, drugi przemytnikiem, trzeci bednarzem, a czwarty lakiernikiem i malarzem pokojowym. Nazywają się oni: Murat, Massena, Ney i Lanes.
Ogarnęła mnie silne wzruszenie. Co to za nazwiska! Przeszły do dziejów, gdzie się zapisały spiżowemi głoskami.
Pragnąłem się dowiedzieć bliższych szczegółów o tych świetnych oficerach, których sława wyrównała przepaść kastową, chociaż nazwiska ich budziły we mnie, jako w arystokracie, przykre wspomnienia. Prosiłem tedy Gérarda, by mi wskazał najsławniejszych z pomiędzy nich.
— Jest tu w pokoju bardzo wielu sławnych i zasłużonych mężów i są tu także młodzi oficerowie, którzy rokują wielkie nadzieje. Ten, co stoi tam na prawo, to Ney.
Sławny marszałek, ze swemi krótko przystrzyżonemi rudemi włosami i szeroko wystającemi — kośćmi policzkowemi, przypominał mi pewnego angielskiego boksera zawodowego, którego gdzieś spotkałem.
— Nazywamy Czerwonym go Piotrem albo Czerwonym Lwem — rzekł młody oficer. — Mówią, że to najdzielniejszy żołnierz w armji, chociaż nie mogę się na to zgodzić, aby był dzielniejszy, aniżeli ktoś inny, któregobym mógł wymienić. Niewątpliwie jest także znakomitym wodzem.
— A ten generał obok niego? — zapytałem. — Dlaczego pochyla głowę tak silnie na bok?
— To generał Lannes. Otrzymał w bitwie pod Saint-Jean d’Acre postrzał w plecy; wskutek blizny pochyla głowę na lewo. Jest Gaskończykiem, jak ja i obawiam się, że przyczynia się poniekąd do tego, że nas uważają powszechnie za ludzi kłótliwych i lubiących się chełpić. Pan uśmiecha się, panie Laval?
— Wcale nie — odpowiedziałem.
— Zdawało mi się, że słowa moje wydają się panu śmieszne. Może pan w istocie uważa Gaskończyków za ludzi kłótliwych i zawadjaków. Ja zaś powiadam panu, że Gaskończycy to ludzie najłagodniejsi w całej Francji. Jest to naród spokojny, skromny i wstrzemięźliwy. Takie jest moje zdanie i gotów jestem utrzymywać je przeciw wszystkim i na wszelkie sposoby, jeżeli pan sobie tego życzy. Zresztą Lannes jest dzielnym i poczciwym chłopcem; niekiedy może nieco za popędliwy i to mu szkodzi. Obok niego sto Augereau.
Augereau! Bohater z pod Castiglione! Skorzystał on z jedynej sposobności, kiedy Napoleonowi nie dopisały przymioty duszy i serca, by objąć dowództwo nad armją i pozyskać nieśmiertelną sławę. Postać ta lepiej się wydawała na polu bitwy, aniżeli na dworze cesarskim. Ze swoja długą, koźlą twarzą, z grubym czerwonym nosem, wyglądał, pomimo złotych liści dębowych, zdobiących jego kołnierz i pomimo złotych galonów, jak pierwszy lepszy prosty żołnierz z kordegardy. Dopiero w późnym wieku został zamianowany marszałkiem Francji; godność ta nie mogła już zmienić jego zachowywania się. Całe życie pozostał kapralem, przebranym w mundur marszałka.
— Prawda, że to człowiek prosty — rzekł Gérard na moją uwagę. — Cesarz chce go też tylko mieć w obozie. W buduarze cesarzowej w Tuilerjach nie jest na swojem miejscu. On, Rapp i Lefebvre zwykli byli się tam przechadzać, włócząc za sobą szable i plamiąc posadzkę zabłoconemi butami, aż im cesarz tego zabronił. Ten brunet z twarzą chmurną, to Vandamme. Niechaj Bóg ma w swej opiece tę wieś angielską, w której on założy swą kwaterę. Był raz pod sądem za to, że w Westfalji strzaskał szczękę księdzu, który nie miał dla niego w pogotowiu drugiej butelki wina tokajskiego.
— A tamten, to prawdopodobnie Murat?
— Tak jest, ten z czarnemi bokobrodami, z grubemi, czerwonemi wargami i tworzą opaloną od słońca. To mi bohater! Gdy pędzi galopem na czele swej brygady konnicy, z rozwianym pióropuszem i błyszczącym mieczem w dłoni, piękniejszego widoku niema na całym świecie. Czasem na sam jego widok łamały się i pierzchały całe kolumny grenadjerów. W Egipcie Napoleon trzymał się zdala od niego, albowiem w obecności Murata Arabowie nie chcieli słuchać cesarza. Podług niego zdania, Lasalle jest lepszym jeźdźcem, ale żołnierze nie słuchają nikogo tak chętnie, jak Murata.
— A kto jest ten oficer z surowym wyrazem twarzy, który stoi oparty na wschodniej szabli?
— To Soult, człowiek najbardziej uparty na całym świecie. Sprzecza się nawet z cesarzem. Ten młody, przystojny mężczyzna obok niego to Junot, a tam obok ściany oparty stoi Bernadotte.
Niezwykła twarz tego awanturnika, którego ciemny kolor zdradzał jego pochodzenie hiszpańskie, czarne oczy jego, błyszczące i pełne życia i nos śmiało zakrzywiony, wywarły na mnie wielkie wrażenie. Od zwykłego szeregowca w armji Napoleona wzniósł się do godności marszałka, a w energicznych rysach twarzy jego było napisano, że los przeznacza go jeszcze do czegoś wyższego. Jak wiadomo, wstąpił później na tron Szwecji i to raczej wbrew woli Napoleona, aniżeli za jego poparciem, jak tyle innych kreatur tego zdobywcy świata. Ze wszystkich tych dumnych i obdarzonych wielkiemi zdolnościami ludzi, którzy otaczali cesarza, był on niewątpliwie najzdolniejszy, atoli nikomu niedowierzał Napoleon tak bardzo, jak Juljuszowi Bernadotte.
Nagle rozszedł się po pokoju cichy, przytłumiony szmer, a potem nastała cisza grobowa. Tak jak w szkole uczniowie milkną naraz i śpieszą do ławek na swoje miejsca, gdy niespodziewanie nauczyciel wejdzie do klasy, tak i tu wszyscy obecni przerwali rozmowę. Oficerowie, którzy stali dokoła swobodnie w grupach, stanęli natychmiast w szeregach, a ci, co siedzieli na ławkach, zerwali się szybko z miejsc swoich.
Napoleon wszedł do poczekalni i stanął w obramowaniu drzwi.
Ci nieustraszeni żołnierze, jak się chełpił Augereau, nie bali się ani Boga, ani szatana, ale chmura na czole człowieka, który ich wszystkich poskramiał, trwożyła ich jak małe dzieci, a uśmiech zadowolenia na jego twarzy był dla nich rozkosznym balsamem. Zresztą nie trzeba było tych zewnętrznych oznak, abym poznał, że cesarz jest obecny. Twarz jego blada, gdyby z kości słoniowej, przyciągała z nieprzepartą siła moje spojrzenia, a pomimo niepokaźnego munduru, byłbym go z pewnością natychmiast rozpoznał nawet wśród jak najliczniejszego zgromadzenia. Stał tedy tu we własnej osobie, niski, krępy, przysadkowaty, w zielonym mundurze, z czerwonemi wyłogami, w obcisłych spodniach, ze swoją historyczną złotą szpadą w pochwie szyldkretowej.
Pod lewem ramieniem trzymał swój mały kapelusz ze sławną kokardą trójbarwną, znany ogólnie z jego wizerunków; na odkrytej głowie widać było rzadkie włosy ciemne, z odcieniem rudawym. W prawej ręce miał szpicrutę ze srebrną rączką.
Zbliżał się zwolna, z twarzą nieruchomą, z groźnem i surewem spojrzeniem, sztywny i nieubłagany, gdyby uosobienie spiżowego przeznaczenia, które stąpa krokiem bezlitosnym.
— Admirale Bruis!
Słowa jego przeniknęły mnie nawskrós. Nigdy jeszcze nie słyszałem głosu tak groźnego, tak złowieszczego. Jasno - niebieskie oczy cesarza pod zmarszczonemi brwiami błyszczały, jak ostrze szabli w świetle słonecznem.
— Jestem, najjaśniejszy panie.
Z szeregu oficerów wysunął się szpakowaty, ogorzały mężczyzna, w mundurze marynarskim. Napoleon uczynił ku niemu trzy kroki, a twarz jego przybrała wyraz tak straszliwie groźny, że ten nieustraszony wilk morski zbladł i spojrzał po stojących dokoła dostojnikach, jak gdyby szukał w nich oparcia.
— Co to ma znaczyć, admirale Bruix — krzyczał cesarz głosem, podobnym do grzmotu — że pan wczorajszego wieczora nie spełniłeś moich rozkazów?
— Widziałem, że burza nadciąga, najjaśniejszy panie. Wiedziałem — ledwie mógł dalej mówić ze wzburzenia — wiedziałem, że okręty są stracone, jeżeli...
— Pan nie masz prawa osądzać moich rozkazów — krzyczał Napoleon od gniewu prawie nieprzytomny. — Czy myśli pan, że pańskie zdanie może się równać z mojem?
— W sprawach żeglugi, najjaśniejszy panie.
— W żadnej sprawie.
— Ale wszakże burza, najjaśniejszy panie, która potem rzeczywiście wybuchła, dowiodła, że miałem słuszność.
— Jakto? Pan śmiesz jeszcze ze mną się sprzeczać?
— Słuszność jest po mojej stronie.
W sali zapanowała cisza grobowa, możnaby słyszeć muchę przelatującą. Wszyscy obecni, w niewypowiedzianej trwodze, wstrzymywali oddech. Cesarz pozieleniał na twarzy, która była zupełnie zmieniona, żyły mu na czole wystąpiły, wyglądał jak epileptyk.
Z podniesioną w górę szpicrutą przystąpił do admirała.
— Nędzniku! — wykrzyknął. A następnie wycedził przez zęby włoskie słowo „Coglione“.
Wogóle, w miarę, jak w cesarzu gniew brał górę, jego francuszczyzna brzmiała z cudzoziemska.
Szpicruta lada chwila mogła spaść na twarz marynarza. Bruix cofnął się o krok wstecz i kładąc rękę na rękojeści szpady, zawołał;
— Najjaśniejszy panie, strzeż się!
Naprężenie doszło do najwyższego stopnia. Wreszcie spuścił Napoleon szpicrózgę powoli i uderzył się nią po nogach.
— Wiceadmirale Magon! — zawołał. — Obejmie pan dowództwo nad flotą. A pan, admirale Bruix, masz opuścić Boulogne w przeciągu dwudziestu czterech godzin i udać się do Holandji. Gdzie jest porucznik Gérard z pułku huzarów Berchény?
Towarzysz mój przystąpił, trzymając rękę przy kasku.
— Jestem tutaj, najjaśniejszy panie.
— Dobrze, możesz pan odejść.
Porucznik zasalutował, odwrócił się i wyszedł, dzwoniąc ostrogami. Cesarz zaś zwrócił się ku mnie i spojrzał mi w twarz badawczo. Wtedy dopiero zrozumiałem, co znaczy frazes o przenikliwem spojrzeniu człowieka: oczy cesarza wpiły się w istocie we mnie, aż do głębi i zdawało mi się, że czytają moje najtajniejsze myśli. Ale nie było w nich już śladu gniewu: przeciwnie, spoglądały na mnie życzliwie i z dobrocią.
— Pan pragniesz wstąpić do nas w służbę, panie de Laval?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— Namyślałeś się pan długo, zanim się zdecydowałeś.
— Nie byłem swoim panem, najjaśniejszy panie.
— Ojciec pański był arystokratą?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— I zwolennikiem Bourbonów?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— Teraz już niema we Francji ani jakobinów, ani arystokratów. Jesteśmy wszyscy Francuzami i walczymy za sławę i dobro naszej ojczyzny. Czy zna pan Ludwika de Bourbon?
— Raz go widziałem, najjaśniejszy panie.
— Wygląda bardzo niepokaźnie, wszak prawda?
— Przeciwnie, najjaśniejszy panie. To bardzo piękny i okazały mężczyzna.
Po twarzy cesarza przebiegł cień niechęci, oczy jego zachmurzyły się. Ale natychmiast twarz mu się znów wypogodziła i żartobliwie ujął mnie za ucho.
— Pan de Laval nie jest stworzony na dworaka — rzekł. — Zresztą Ludwik de Bourbon sam wkońcu dojdzie do przekonania, że nie można zdobyć, tronu królewskiego Francji proklamacjami, wysyłanemi z Londynu. Ja znalazłem koronę Francji, leżącą na ziemi i podniosłem ją stamtąd ostrzem mego miecza.
— I także Francję, będącą w upadku, dźwignąłeś mieczem swoim, najjaśniejszy panie, — dodał Talleyrand, który stał obok.
Napoleon rzucił na swego sławnego ministra krótkie spojrzenie, w którem znać było wyraz nieufności. Potem zwrócił się do swego sekretarza i rzekł:
— Panie de Méneval, pozostawiam pana de Laval pod pańską opieką. Po przeglądzie kawalerji, pragnę z nim mówić w mojej sali obrad.