<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł W sieci spisku
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PODZIEMIE.

Ogień na kominie zgasł, a mój opiekun zdmuchnął lampę. Opuściliśmy ten dom grozą przejmujący, a gdyśmy uczynili kilka kroków, straciliśmy go z oczu. Wiatr ucichł, tylko padał deszcz drobny, przejmujący. Gdybym był sam, byłbym znów w krótkim czasie zabłądził i stał nieporadny, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić, jak wtedy, gdy mnie wysadzono na brzeg. Mój towarzysz jednak szedł naprzód śmiałym i pewnym krokiem; widocznie znał dobrze okolice i orjentował się według pewnych wskazówek, których ja nie widziałem albo nie znałem. Wlokłem się za nim z trudem, wyczerpany i przemoczony; po tych przejściach nogi mi odmawiały posłuszeństwa. Wspomnienia tego, co w tych ostatnich godzinach przeżyłem, błąkały się w moim dręczonym mózgu.
Pomimo młodego wieku znałem stosunki polityczne we Francji bardzo dokładnie; tam, w Ashford, nasłuchałem się tyle, jak emigranci rozstrząsali i omawiali nawet najdrobniejsze wypadki w naszej ojczyźnie. Wiedziałem, że wyniesienie Napoleona na tron wprawiało w rozpacz małą, ale doborową garstką jakobinów i skrajnych republikanów; wszak wszystkie ich usiłowania, aby obalić królestwo, doprowadziły jedynie do tego, że w miejscu królestwa powstało cesarstwo.
Z drugiej strony znów stronnicy Bourbonów — w których kole spędziłem młodość, byli bardzo niezadowoleni z radosnego przyjęcia, jakie lud zgotował parwenjuszowi, który zasiadł na tronie cesarskim. Przywódcy obydwóch stronnictw, aczkolwiek z różnych motywów, byli jednak z sobą zgodni w nienawiści do Napoleona i w dążeniach, aby go w jakikolwiekbądź sposób usunąć. Stąd pochodziła ta masa spisków, z których większa część zawiązywała się w Anglji i stąd ta wielka falanga szpiegów, którą zorganizował Fouche i Savary, obaj mający czuwać nad bezpieczeństwem cesarza. Przypadek zrządził, że wylądowałem na wybrzeżu francuskiem równocześnie z niebezpiecznym spiskowcem i że wkrótce potem poznałem, jakich środków używa policja przeciw wywrotowcom.
Gdy sobie przypominałem przygody tej nocy, moją wędrówkę po trzęsawiskach, przybycie do owej rudery, znalezienie papierów, nadejście spiskowców, którzy mnie uwięzili, ten długi okres czasu niepokoju, kiedy Toussac trzymał rękę na mojem gardle i chciał mnie udusić, a potem te oburzające sceny, których byłem świadkiem, walkę olbrzyma z psem, aresztowanie Lesage’a i wkroczenie żołnierzy do chaty, nie mogłem się dziwić, że cały mój system nerwowy był wstrząśnięty i że doznawałem konwulsyjnych drgań na całem ciele.
Najwięcej zajmowało mnie pytanie, jaki będzie stosunek między mną a tym starym człowiekiem, który szedł obok mnie. Postępowanie jego napełniało mnie wstrętem. Byłem świadkiem jego zdrady wobec towarzyszów i jego zimnego okrucieństwa wobec jęczącego tchórza, który się czołgał u stóp jego. Nie mogłem jednak temu przeczyć, że śmiał stawić czoło wybuchom gniewu Toussaca i że mnie wyratował ze strasznego położenia, w które mnie wtrąciła moja dziecinna ciekawość. Było nadto rzeczą jasną, że mógł mię zadenuncjować przed policją i wydać jej jako drugiego spiskowca, przez coby się jej w jeszcze lepszem świetle ukazał. Prawda, że nie byłem spiskowcem, ale czyż mogłem dowieść mojej niewinności? To pobłażliwe postępowanie tego człowieka o kamiennem sercu wobec mnie wprawiło mnie w takie zdumienie, że go nagle zapytałem, wprost i bez ogródek, co właściwie zamierza ze mną uczynić.
Usłyszałem cichy śmiech jego; było widoczne, że to moje niespodziewane pytanie rozśmieszyło go.
— Pan jesteś doprawdy zabawny, panie... panie... jak pan się nazywa właściwie?
— De Laval.
— A tak, prawda, panie de Laval. Posiadasz pan porywczość i prostotę młodości. Raz pragniesz pan zobaczyć co jest w kominie ukryte i... wyłazisz na komin. Teraz żądasz znów, abym ci wyjawił moje plany i chcesz poznać moje myśli. Muszę panu wyznać, że jestem przyzwyczajony do obcowania z ludźmi, którzy są od pana ostrożniejsi i nie wyjawiają swoich myśli; otóż szczerość pańska podoba mi się i wywiera na mnie wpływ orzeźwiający.
— Jakiekolwiek są pańskie pobudki działania, w każdym razie ocaliłeś mi pan życie — odpowiedziałem. — Jestem panu za to niewymownie wdzięczny.
Jest to bardzo trudno człowiekowi, do którego się czuje wstręt, okazać swoją wdzięczność. Uczyniłem to z pewnym przymusem, a on poznał po mojej mowie, co mnie kosztuje wyrażenie wdzięczności.
— Nie żądam pańskiego podziękowania — odpowiedział chłodno — Pan masz słuszność, jeżeli przyjmujesz, że byłbym cię spokojnie dał zabić, gdyby to odpowiadało moim planom, a z drugiej strony jestem tego pewny, że gdyby się pan nie znajdował obecnie w położeniu przymusowem, byłby mi pan z pewnością odmówił podania ręki, tak samo, jak to uczynił ten idjota Lasalle. Jest to rzecz zaszczytna na polu bitwy narażać swe życie za cesarza, ale jeżeli żyje się w służbie jego nieustannie między ludźmi, którzy są zdolni do wszystkiego, gdy się wie, że najdrobniejsza nieostrożność oznacza śmierć niewątpliwą, wtedy naturalnie nie jest się godnym dotykać czystej dłoni uczciwego człowieka. Narażałem się na większe niebezpieczeństwa i znosiłem większe przykrości w towarzystwie Toussaca i innych dzikich brutalów podobnego pokroju, aniżeli ów Lassale kiedykolwiek w czasie swoich śmiesznych ataków kawalerji. A co się tyczy usług, jakie wyświadczyłem cesarzowi, to z pewnością czyny wszystkich marszałków Francji nie mają takiego znaczenia, jak moje. Ale panu niezawodnie wydaje się to wszystko w innem świetle, panie... panie...
— De Laval.
— Że też zawsze zapominam to nazwisko. A więc pan jesteś tego samego zdania, co pułkownik Lassalle?
— Moje zdanie nie ma wielkiego znaczenia — odpowiedziałem. Wiem tylko tyle, że pańskiej pomocy i opiece zawdzięczam życie i raz jeszcze dziękuję panu za to.
Zanim jeszcze mógł mi odpowiedzieć, słychać było w oddali krzyki i strzały pistoletowe. Zatrzymaliśmy się na miejscu, ale znów wszystko ucichło.
— Musieli widocznie zobaczyć Toussaca — zawołał mój towarzysz. — Ale człowiek ten jest zanadto silny i przebiegły, aby da się pochwycić. Sądzę, że możnaby iść aż na koniec świata, zanim się znajdzie równego mu zucha, tak samo, jak on, niebezpiecznego.
— Poszedłbym lepiej na koniec świata, aby go ominąć — odpowiedziałem — chyba gdybym miał dość środków, aby obronić się od niego.
Mój towarzysz przyznał mi ze śmiechem słuszność.
— A jednak jest to człowiek w gruncie rzeczy uczciwy — mówił — a to bardzo rzadka cnota w naszych czasach. Od czasu wybuchu rewolucji jest jej wiernie oddany. Służy jej z całym zapałem natury prostej i prawej, wierzy święcie we wszystko, co piszą i mówią i jest niezłomnie przekonany, że Francja, po pewnych zamieszkach i koniecznych egzekucjach, stanie się przybytkiem spokoju, szczęścia i miłości braterskiej. Wielu ludzi oddawało się tym pięknym złudzeniom, ale głowy ich padły prawie wszystkie pod nożem gilotyny. Toussac pozostał wierny swoim ideałom; widząc jednak wszędzie, zamiast pokoju, krwawe walki, zamiast szczęścia nędzę, widząc, że zamiast wymarzonej rzeczypospolitej powstało cesarstwo, oszalał rzec można. Stał się tym dzikim zwierzem, jakim go pan dziś widziałeś. Jedną ma tylko myśl przewodnią, aby ścigać i tępić tych, którzy zburzyli jego ideał polityczny. Tej myśli poświęca swoją olbrzymią siłę. Jest to człowiek nadzwyczaj odważny, który nie zna trwogi, wytrwały, nieubłagany i okrutny i pewnego pięknego dnia zabije mnie z pewnością, aby się zemścić za to, że go tej nocy tak zręcznie podszedłem.
Mój towarzysz powiedział to zupełnie spokojnie, z zimną krwią i zrozumiałem, że to nie jest żadna przechwałka z jego strony, gdy twierdził, że jego pogardzone rzemiosło wymaga więcej odwagi, aniżeli świetne ataki kawalerji pułkownika Lassalle.
Po krótkiej przerwie mówił stary dalej, jak gdyby sam do siebie:
— Tak jest, nie skorzystałem ze stosownej chwili i źle zrobiłem. Powinienem go był zastrzelić wtedy, gdy się pasował z psem. Ale byłbym go może tylko zranił, a wtedy byłby mnie rozszarpał na kawałki, jak upieczone kurczę. Może tedy lepiej, że tak się stało.
Minęliśmy nareszcie błota i czuliśmy znów twardy grunt od nogami. Mój nowy przyjaciel szedł wśród ciemności po pagórkach w górę i na dół z nadzwyczajną pewnością i bardzo szybko. Dogadzało mi to, gdyż miałem ubranie przemoczone i ciało napół zdrętwiałe z zimna.
Gdzieśmy byli i dokąd szliśmy, o tem nie miałem najmniejszego pojęcia. Urodziłem się wprawdzie w tej okolicy, ale opuściłem moje miejsce urodzenia już we wczesnej młodości. Nawet w biały dzień nie mógłbym się tutaj zorjentować, a cóż dopiero wśród takiej ciemności. Ogarnęła mnie jednak obojętność i apatja; było mi wszystko jedno, gdzie się znajdowałem, pragnąłem tylko jednej rzeczy, spać, spać długo, jak najdłużej.
Nie wiem, jak długo już byliśmy w drodze; szedłem jak gdyby we śnie automatycznie obok mego towarzysza i zbudziłem się z mego półsennego stanu dopiero wtedy, gdy się zatrzymał nagle. Deszcz ustał, a chociaż jeszcze gęste obłoki zasłaniały księżyc, niebo już się zaczęło nieco wyjaśniać; można już było przynajmniej widzieć na odległość kilku kroków.
Przed nami znajdowała się opuszczona kopalnia; na jej brzegach rosły krzaki jeżynowe i paproć. Mój przewodnik obejrzał się dokoła badawczo i poszedł potem, między rozprószonemi krzakami, aż do skały kredowej, pochwycił ją i przeciskał się między krzakami a ścianą, aż dalsze posuwanie się naprzód wydawało się wprost niemożliwe.
— Czy widzi pan jakie światło w pobliżu? — zapytał.
Obejrzałem się dokoła, ale nic nie widziałem.
— Dobrze — rzekł — idź pan naprzód, ja pójdę za panem.
Gdy się odwróciłem, musiał on widocznie jakiś krzak wyrwać albo odgiąć na bok: wśród białej ściany ukazał się przedemną czarny otwór.
— Wejście jest wąskie — rzekł — ale wewnątrz droga rozszerza się.
Wahałem się chwilę. Dokąd prowadzi mnie ten zagadkowy człowiek? Czy mieszkał w jaskini jak dzikie zwierzę? Czy też chciał mnie wciągnąć w zasadzkę? Przy srebrnej poświacie księżyca, który się nareszcie wyswobodził z gęstej opony chmur, ukazał się ten tajemniczy otwór groźny i budzący trwogę.
— Teraz, mój drogi panie, nie może pan się już cofać, — rzekł mój towarzysz. — Musi pan już mieć zaufanie.
— Jestem na pańskie rozkazy, — odpowiedziałem.
— A więc proszę śmiało naprzód, ja idą za panem.
Wsunąłem się w to wąskie przejście. Było tak niskie, że musiałem się czołgać na rękach i nogach; z trudem tylko mogłem szyję tak dalece obracać, by widzieć za sobą czarną spiczastą sylwetkę szpiega. Obok wejścia zatrzymał się chwilę, potem usłyszałem szelest gałęzi podnoszących się do góry; blade światło, wpadające z zewnątrz, znikło. Dokoła panowała ciemność głęboka. Słyszałem jednak z tyłu szmer jego kolan na ziemi i wiedziałem, że starzec czołga się za mną.
— Tylko dalej — rzekł do mnie — aż trafi pan na stopień schodów, wiodący na dół. Potem będziemy już mieli więcej miejsca i będziemy też mogli zaświecić światło.
Nie mogłem się wygiąć, gdyż grzbietem dotykałem sufitu, a łokciami ścian bocznych. Byłem wtedy jednak na szczęście szczupły i zwinny, posuwałem się tedy naprzód szybko i bez trudu aż, w odległości może stu kroków od wejścia, namacałem rękoma stopień, o którym mówił mój przewodnik. Zsunąłem się na dół i poznałem natychmiast po lepszem i świeżem powietrzu, że się znajduję w miejscu przestronniejszem.
Towarzysz mój skrzesał ognia; żółte światło świecy woskowej padło na chudą twarz starca, z drgającemi kurczowo mięśniami, która wyglądała jak gdyby z drzewa rzeźbiona. Tylko głowa jego była jasno oświetlona; zresztą panowała dokoła ciemność. Potem podniósł starzec świecę w górę i obracał ją powoli dokoła, tak że oświetlała całe to miejsce, w którem się znajdowaliśmy.
Było to podziemie, które zdawało się sięgać dość głęboko, a było tak wysokie, że mogłem stać wygodnie. Obejrzałem się na wszystkie strony. Ściany mchem porosłe były bardzo stare, a tam, gdzieśmy stali, sklepienie zapadło się niegdyś, zamknęło dawne wyjście, dlatego też przebito nowy korytarz poprzez ścianę kredową, który przebyliśmy. Widoczne było, że robota ta została świeżo wykonana, gdyż dokoła leżały na ziemi gruzy i narzędzia potrzebne do przebijania skały.
Mój przewodnik szedł dalej, niosąc świecę w ręku, a ja szedłem tuż za nim, potykając się o liczne kawałki głazów, które leżały na drodze.
— Czyż widział pan w Anglji coś podobnego — zapytał.
— Nigdy — odpowiedziałem.
— Są to wynalazki i pomysły dawnych czasów, które dziś znów mają wielkie znaczenie. W dzisiejszych niebezpiecznych i burzliwych czasach mogą takie podziemne przejścia być bardzo użyteczne tym, którzy je odnaleźli.
— Dokąd prowadzi właściwie to podziemne? — zapytałem.
— Tu — odpowiedział i stanął przed potężną bramą drewnianą, ale żelazem okutą. Szukał koło żelaza, nie mogłem jednak widzieć, co robi. Domyśliłem się jednak, że szuka ukrytej sprężyny. Z okropnem zgrzytnięciem obróciły się drzwi na zawiasach, a przed naszemi oczyma ukazały się wysokie strome schody ze staremi stopniami, chwiejącemi się i zniszczonemi. Posunął mnie naprzód i zamknął drzwi za sobą. Na drugim końcu schodów znajdowała się druga brama, którą mój towarzysz w podobny sposób otworzył i za nami znów zamknął.
Czy byłem to doprawdy ja, Ludwik de Laval, przybyły z Ashford w Kent, który teraz przeżywałem to wszystko, czy też śniły mi się awanturnicze przygody. zaczerpnięte żywcem z jakiegoś romansu?
Te potężne sklepienia, a porosłe mchem, te bramy okute żelazem wydawały mi się jak gdyby z baśni czarodziejskiej; ale świeca kopcąca, przemoczone moje zawiniątko i moje poplamione, w wielu miejscach uszkodzone ubranie przekonywały mnie o tem, że to rzeczywistość. Także zachowywanie się mego towarzysza, oschłe, trzeźwe, jego od czasu do czasu wypowiadane uwagi nie miały w sobie nic romantycznego.
Staliśmy teraz w długim sklepionym korytarzu, wykładanym płytami marmurowemi, na którego drugim końcu paliła się mała lampa olejna. Dwa okna zakratowane i szczelnie zamknięte okiennicami wskazywały na to, że się znów znajdujemy nad powierzchnią ziemi. Przeszliśmy przez ten korytarz, prosto się ciągnący, a potem przez kilka innych mniejszych, wstąpiliśmy na schody kręte i dostaliśmy się nakoniec do małego, wygodnie urządzonego pokoju, w którym stało łóżko.
— To powinno panu na tę noc wystarczyć — rzekł do mnie.
— Tak, tak — odpowiedziałem.
Nie pragnąłem niczego goręcej, jak rzucić z siebie moje przemoczone ubranie i wyciągnąć się pod tą białą kołdrą, ale jeszcze raz ciekawość moja okazała się silniejszą od strudzenia.
— Jestem panu doprawdy bardzo wdzięczny — rzekłem. — Bądź pan jednak dobry do końca i powiedz mi pan z łaski swej, gdzie się znajduję.
— Jesteś pan w moim domu, to musi panu na razie wystarczyć. Jutro będziemy dalej mówili z sobą.
Pociągnął za sznurek od dzwonka. Zjawił się służący, chudy chłopak wiejski, z kędzierzawą głową, z zachmurzoną twarzą.
— Czy twoja pani poszła już spać?
— Tak jest, proszę pana, już od dwóch godzin.
— Dobrze. Możesz odejść. Jutro rano zbudzę pana.
Zamknął drzwi i wyszedł. Odgłos jego kroków cichł powoli na korytarzu, ja zaś rzuciłem się na łóżko i zasnąłem twardym snem kamiennym, który zawdzięczałem młodości mej i strasznemu znużeniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.