W sieci spisku/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W sieci spisku |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Dra Maksymiliana Bodeka |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Bednarskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Uncle Bernac |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gospodarz mój dotrzymał słowa. Nazajutrz rano obudził mnie lekki szmer, zerwałem się z łóżka i zobaczyłem go obok siebie. Twarz jego spokojna i wesoła, starannie ogolona, ubranie skromne i schludne, nie przypominały w niczem okropnych scen ostatniej nocy i nikczemnej roli, jaką wówczas odegrał. Teraz, w jasnem świetle słonecznem, wyglądał raczej na pedantycznego nauczyciela, a do wrażenia tego przyczyniał się jeszcze uśmiech życzliwy a jednak zdradzający pewność siebie, z jakim na mnie spoglądał.
Pomimo tej pozornej życzliwości, był mi jeszcze bardziej wstrętny, aniżeli poprzednio; czułem wyraźnie, że odetchnę dopiero wtedy swobodnie, gdy się znów pozbędę jego natrętnego towarzystwa. Trzymał na rękach ubranie, które teraz rozłożył na krześle, stojącem obok mego łóżka.
— Poznałem z pańskich słów — rzekł — że pańska garderoba nie musi być teraz bardzo obfita. Jesteś pan wyższy od wszystkich moich ludzi, ale może znajdzie pan przecież coś odpowiedniego między temi ubraniami. Oto także brzytwa, mydło i pudełko pudru. Za pół godziny przyjdę tu znów i spodziewam się że do tego czasu ukończy pan swoją, tualetę.
Byłem jednak tego zdania, że moje własne ubranie, gdy je starannie wyczyszczę szczotką, jest jeszcze dość przyzwoite i miałem wstręt do sukien pożyczanych. Wyjąłem tedy z pozostawionego mi pakietu tylko koszulę plisowaną i jedwabną krawatkę. Gdy wrócił, byłem gotów i wyglądałem przez okno. Zmierzył mnie badawczem spojrzeniem od stóp do głowy i wydawał się z mego wyglądu zadowolony.
— Ujdzie, ujdzie — rzekł, kiwając głową, z miną znawcy. — Nawet bardzo dobrze. Ślady ciężkiej roboty na ubraniu czynią bardzo dobre wrażenie, lepsze, aniżeli przesadna wykwintność fircyków. Słyszałem to nieraz z ust dam bardzo wytwornych. A teraz mój panie, proszę za mną.
Troskliwość, z jaką ów zagadkowy człowiek badał moje ubranie, zdziwiła mnie niewymownie, ale to nic jeszcze nie znaczyło wobec niespodzianki, jaka mnie czekała. Po krótkiej wędrówce przez kilka pokoi, przybyliśmy do przestronnej sali, gdzie na jednej ze ścian wisiał portret mego ojca w naturalnej wielkości. Także i cała sala wydawała mi się jakoś znana i zwróciłem pytające spojrzenie na mego towarzysza. Jego zimne siwe oczy, przeszywające jak ostrza stalowe, przenikały mnie do głębi.
— Wydajesz się pan zdziwiony, panie de Laval? — zapytał mnie.
— Na miłość Boską — zawołałem — przestań pan dalej igrać ze mną. Kto pan jesteś? Dokąd mnie pan zaprowadziłeś?
Towarzysz mój, zamiast mi odpowiedzieć, wybuchnął cichym śmiechem, jemu właściwym. Ujął mnie za rękę i wprowadził mnie do obszernego sklepionego pokoju. W pośrodku niego stał stół, nakryty z pewną wytwornością, a przy nim siedziała na niskim fotelu młoda dziewczyna, z książką w ręku. Za naszem przybyciem podniosła się z miejsca. Na wysokiem wysmukłem ciele osadzona była mała głowa; twarz miała oliwkową, oczy żywe czarne, nos prosty i foremny, usta purpurowe. Odrazu rzuciła mi spojrzenie nieprzyjazne.
— Sybillo — rzekł do niej gospodarz — oto twój kuzyn przybyły z Anglji, Ludwik de Laval. A to, mój drogi siostrzeńcze, moja jedyna córka, Sybilla Bernac.
Słowa te zatamowały mi oddech w piersiach.
— A więc pan jesteś... — wyjąknąłem z trudem.
— Jestem Karol Bernac, brat twej matki.
— Pan jesteś moim wujem Bernac? — zawołałem. — Dlaczego nie powiedziałeś mi pan tego pierwej?
— Chciałem jakiś czas swobodnie się tobie przypatrywać. Rad byłem zobaczyć, co wychowanie angielskie zrobiło z mego siostrzeńca. Przyznaj także, drogi chłopcze, że nie byłbym mógł tej nocy tak skutecznie bronić twego życia, gdyby moi towarzysze wiedzieli o naszych stosunkach rodzinnych. A teraz pozwól mi, abym cię powitał serdecznie na ziemi francuskiej i abym ci wyraził ubolewanie z powodu niegościnnego przyjęcia, jakie cię w ojczyźnie spotkało. Sybilla pomoże mi wynagrodzić cię za nie.
I uśmiechnął się filuternie do swej córki, która jednak nie przestawała patrzeć na mnie chłodno i nieprzyjaźnie.
Obejrzałem się dokoła i zwolna obudził się w mej pamięci obraz tego obszernego pokoju z jego ścianami, na których była rozwieszona broń, widniały różne trofea, herby i głowy dzikich zwierząt. Poznałem także krajobraz, roztaczający się w półkole poza oknami: te dęby wiekowe w rozległym parku, spuszczającym się na dół w tarasach, te bujne trawniki i dalej morze.
A więc znajdowałem się rzeczywiście na zamku Grobois, a ten straszny człowiek przedemną, ten szatański intrygant z głową trupa, ten podły szpieg, był tym, którego mój ojciec wiecznie przeklinał, który ojca mego wyrugował z Grobois, a sam usadowił się na jego miejscu. Nie mogłem jednak w zupełności zapomnieć, że mnie tej nocy ocalił z narażeniem własnego życia ze strasznych rąk Toussaca; znów walczyła w mojem sercu wdzięczność z uczuciem wstrętu i pogardy dla szpiega.
Zasiedliśmy do stołu. Podczas jedzenia silił się mój wuj wytłumaczyć mi wszystko, co mi się dotychczas wydawało niezrozumiałe.
— Gdy tylko cię ujrzałem, zaraz domyśliłem się, że jesteś moim siostrzeńcem. Przypomniałem sobie ojca twojego jako młodzieńca, a ty jesteś żywym jego portretem, jakkolwiek, nie pochlebiając tobie, muszę wyznać, że porównanie wypada na twoją korzyść. A przecież twój ojciec był znany, jako jeden z najpiękniejszych mężczyzn z Rouen. Oczekiwałem twego przybycia. Dziwi mnie to, że nie znałeś tajemnego przejścia pod zamkiem; czy nie słyszałeś o niem nigdy?
Teraz przypomniałem sobie niejasno, że w dzieciństwie słyszałem o tym tunelu podziemnym, ale także i o tem, że sklepienie jego zawaliło się i że nie można tamtędy przechodzić.
— To prawda — odpowiedział mój wuj — ale skoro tylko objąłem zamek w posiadanie, kazałem natychmiast tunel ten odnowić. Przewidywałem bowiem możliwość zamieszek, w czasie których takie tajne przejście podziemne może być bardzo użyteczne. Gdyby to się było stało, zanim twoi rodzice stąd uciekli, ucieczka ich nie byłaby połączona z takiemi trudnościami.
Słowa jego przypomniały mi owe ciężkie dni, kiedy motłoch rozwścieczony ścigał nas, szlachtę, jak dzikie zwierzęta i rzucał jeszcze za nami na okręt grad kamieni. Pomyślałem także i o tem, że mój wuj podsycał jeszcze ten płomień, aby na gruzach naszego szczęścia zbudować moje własne bogactwo.
Serce wezbrało mi wstrętem.
W tej chwili znów utkwiło we mnie przenikliwe spojrzenie starca. Poznałem, te wyczytał na mej twarzy moje najtajniejsze myśli.
— Dajmy pokój przeszłości — rzekł. To były niesnaski między rodzicami. Ty i Sybilla, wy należycie do nowego pokolenia.
Moja kuzynka nie przemówiła dotychczas ani słowa i nie zaszczyciła mnie nawet ani jednem spojrzeniem. Teraz, gdy nasze imiona wymówiono razem, spojrzała na mnie z nienawiścią, jak w chwili, kiedy wstąpiłem w salę zamkową. Widać było, że gniew ją unosi, policzki jej zaczerwieniły się a nozdrza drżały.
— Teraz do ciebie należy, Sybillo — rzekł do niej ojciec — zapewnić twojego kuzyna Ludwika, że nie mam do niego żadnego żalu.
— Czy nam przystoi tak przemawiać, ojcze? — zapytała młoda dziewczyna. — Czy twoje herby są wyryte na tych ścianach? Czy twoich przodków portrety zdobią te galerje? Zapytaj spadkobiercę rodu de Laval, czy jest zadowolony, widząc nas posiadaczami jego dóbr i jego zamku.
Czarne oczy jej spoczywały na mnie z gniewem, gdy czekała na moją odpowiedź, ale stary człowiek przerwał jej szybko.
— Przemawiasz bardzo nieuprzejmie do twego kuzyna, Sybillo — rzekł do niej surowo. — Los tak zrządził, że jego dziedzictwo dostało się w nasze ręce, ale to nie jest naszą rzeczą przypominać mu to.
— Czyż trzeba mu to jeszcze przypominać? — zapytała.
— Ubliżasz mi pani — odpowiedziałem, wstając z miejsca, albowiem jawna nieżyczliwość młodej dziewczyny oburzyła mnie. — Oczywiście nie zapomniałem tego, że ten zamek należał kiedyś do moich przodków, musiałbym bowiem być idjotą, aby móc o tem zapomnieć, ale jesteś pani w błędzie, jeżeli sądzisz, że z tego powodu czuję żal do tych, którzy go obecnie zamieszkują. Co do mnie, nie pragnę niczego usilniej, jak własnemi siłami stworzyć sobie stanowisko na tym świecie.
— Nigdy nie była pora do tego korzystniejsza, jak obecnie mój drogi Ludwiku — zawołał mój wuj. — Ważne wypadki gotują się teraz w Europie, a gdy przyjdziesz na dwór cesarski, staniesz u samego źródła wszystkich tych działań. Masz prawdopodobnie zamiar wstąpić w służbę cesarza?
— Chcę służyć mej ojczyźnie.
— Uczynisz to, gdy będziesz służył cesarzowi, albowiem bez niego Francja popadnie znów w chaos i w anarchję.
— Z tego, co się słyszy, można wnosić, ze nie jest to służba łatwa — rzekła Sybilla. — W każdym razie byłoby panu w Anglji wygodniej i byłbyś pan w bezpiecznem ukryciu.
Każde słowo, które mówiła, było szyderstwem, wymierzonem przeciw mnie, a jednak nie poczuwałem się do tego, bym ją w jakikolwiek sposób obraził. Widziałem, że ta złośliwość jej wobec mnie wywarła także na jej ojcu przykre wrażenie. We mnie zaś obudziła się głęboka niechęć do tej młodej dziewczyny.
— Twój kuzyn jest odważnym człowiekiem, czegobym nie mógł twierdzić o każdym — zauważy starzec.
— Kogo masz na myśli? — zapytała strwożona dziewczyna.
— Co to ciebie obchodzi! — zawołał ojciec, zrywając się z miejsca i wybiegł z pokoju, z trudnością hamując swój gniew.
Sybilla wstała szybko ze swego fotelu i chciała iść za ojcem. Potem jednak zatrzymała się, wzruszyła ramionami i zaczęła się śmiać.
Staliśmy naprzeciw siebie zakłopotani.
— Czy znałeś pan mego ojca już dawniej? — zapytała.
— Nie — odpowiedziałem.
— A cóż pan sądzi o nim teraz, gdy go pan poznał?
To dziwne pytanie młodej dziewczyny wprawiło mnie w zdumienie. Cóż to był za człowiek, skoro jego rodzona córka odzywała się o nim w ten sposób? Widocznie stracił zupełnie jej miłość i szacunek.
— Milczenie pańskie jest bardzo wymowne — rzekła, widząc, że zwlekam z odpowiedzią. — Nie wiem wprawdzie, co zaszło tej nocy, albowiem nie powierzamy sobie wzajemnie naszych tajemnic, sądzę jednak, że pan przeniknął nawskróś jego charakter. Wszak zawezwał pana listownie do powrotu do kraju?
— Tak jest.
— Czy nic pan nie zauważył na zewnątrznej stronie listu?
Przypomniałem sobie teraz owe angielskie słowa ostrzegawcze, które mi wtedy dały wiele do myślenia.
— A więc to pani była tą osobą, która mnie przestrzegała przed podróżą?
— Tak jest, ja. Nie miałam innego sposobu powstrzymać pana od przyjęcia zaproszenia mego ojca.
— A dlaczegóż pani pragnęła tego, jeżeli wolno zapytać?
— Nie chciałam, aby pan tu przybył.
— Czy obawiała się pani odemnie czegoś złego?
Po chwili namysłu odpowiedziała ku memu wielkiemu zdziwieniu:
— Obawiałam się, aby panu tu nie chciano szkodzić.
— Czy sądzi pani, kuzynko, że grozi mi tu jakieś niebezpieczeństwo?
— Wiem o tem z pewnością.
— Więc radzi mi pani wyjechać stąd z powrotem?
— Jak najrychlej.
— Od kogo grozi mi to niebezpieczeństwo?
Znów zawahała się dziewczyna chwilę, potem zwróciła się ku mnie i rzekła, nie mogąc się dłużej powstrzymać:
— Ze strony ojca niego.
— Cóż on może mieć przeciw mnie?
— Tego powinien pan sam się domyśleć.
Zaprotestowałem przeciw tym słowom:
— Tym razem pani niesłusznie obwinia mi ojca swego. Przeciwnie, wczorajszego wieczora ocalił mi życie,
— Ocalił panu życie? Cóż się panu przytrafiło? Kto uczynił zamach na pańskie życie?
— Dwaj spiskowcy, których plany przypadkowo odkryłem.
— Spiskowcy?
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
— Byliby mnie z wszelką pewnością zabili, gdyby nie ojciec pani.
— Na razie potrzebuje jeszcze pana dla swoich planów. Miał swoje powody, dla których pana zawezwał do powrotu do zamku Grobois. Jestem wobec pana otwartą, proszę teraz o taką samą otwartość z pańskiej strony. Proszę mi szczerze powiedzieć, kuzynie, czy pan kogoś kocha.
Kuzynka moja stawała się coraz bardziej zagadkowa; to pytanie, po tak poważnej rozmowie, zdziwiło mnie jeszcze więcej, aniżeli wszystko, co dotychczas się wydarzyło. Ale otwartość z jej strony wymagała również otwartości z mej strony, odpowiedziałem tedy bez namysłu.
— Tak jest, kuzynko. Kocham najlepszą i najwierniejszą pannę, którą zostawiłem w Anglji. Nazywa się Eugenja, Eugenja de Choiseul, synowica starego księcia.
Twarz mej kuzynki zajaśniała radością, oczy jej zabłysły i zapytała mnie szybko:
— Czy bardzo ją pan kochasz?
— Z całej duszy.
— Nie mógłbyś się jej wyrzec?
— Za nic w świecie.
— Nawet za zamek Grobois?
— Nawet i za to nie.
Młoda dziewczyna uradowana podała mi obie ręce z wykwintnym wdziękiem.
— Przebacz mi, mój kuzynie, że cię tak nieżyczliwie przyjęłam — rzekła — będziemy odtąd sprzymierzeńcami, a nie wrogami.
Ściskaliśmy się jeszcze za ręce, gdy wuj wszedł znów do pokoju.