Waligóra/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Ks. Żegota miał serce litościwe, które nieraz już w życiu za chwilowe wzruszenie odboleć musiało.
Za młodszych lat gdy świeckie duchowieństwo więcej miało swobody, a śluby nie były wzbronione, przywiązał się do jakiejś biednej istoty, której teraz opuścić już nie miał siły. Nastały inne czasy, — legaci papiezcy po wszystkich krajach ogłosili rozkazy wyrzeczenia się związków rodzinnych. Kościół chciał mieć żołnierzy niczem nieprzywiązanych do ziemi...
Z obawy aby wizyta dziekana lub Biskupa nie odsłoniła smutnej tajemnicy jego życia, stary proboszcz musiał swą familię przenieść do osobnego domku na grodzisku, i jeszcze był po odjeździe Biskupa Iwona nie ochłonął ze strachu, gdy wypadek nowy w inny sposób zagroził spokojowi jego.
Nocą nadciągnął pod Białą Górę Otto von Saleiden z dwóma rannemi ochotnikami...
Potrzeba ich było ratować. Ks. Żegota nie umiał się oprzeć pokusie miłosierdzia, chociaż wiedział dobrze iż dając pomoc nienawistnym Niemcom, narazi się na gniew pana swojego Waligóry. Szczęściem starego w domu nie było i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nierychło zapewne miał wrócić.
Ks. Żegota, jak całe ówczesne duchowieństwo, nietylko że nie czuł żadnej w sercu niechęci dla obcych, ale szanował wszystko co przychodziło z zachodu i niosło z sobą światło.
Widok tych dwóch w pełni życia, rannych niebezpiecznie i narażonych na zgubę chłopaków, jeżeliby im kto nie dał przytułku — poruszył do głębi starego księdza.
Nazajutrz gdy wysłany szukać obozu pachołek, powrócił prowadząc z sobą Konrada von Landsberg; — a ten zobaczył w jakim stanie byli dwaj chłopcy, uniósł się naprzód na nich gniewem wielkim, potem na towarzysza, brata Ottona, że na szaleństwo to pozwolił, naostatek zakrzyczał wielkim głosem, — iż, choć Gero był jego bratankiem, ale ani dla niego ani dla Hansa nie myśli się w podróży wstrzymywać i tracić czasu, gdy nań w Płocku oczekiwano.
Otto uczynił mu uwagę, że tak przecież wpośród drogi dwóch ziomków porzucić niepodobna, w kraju w którym mogli uledz napaści jakiej bezbronni, albo nawet zemrzeć chorobą i głodem.
— Niech giną, kiedy sami się na to wystawili, — wołał nielitościwy Konrad. — Sprawa zakonna nam powierzona idzie przedewszystkiem...
Tak się to mówiło w pierwszym zapale gniewu, lecz gdy przyszło spełnić groźbę — i sam nieubłagany Konrad wahać się zaczął. Wieźć za sobą dwu rannych, a szczególniej Hansa, który, choć mu ranę opatrzono, dostał gorączki i straciwszy przytomność majaczył — było niepodobieństwem...
Gero lżej ranny, choć na nogę stąpić nie mógł, z biedy na koniuby się wlec był gotów, ale towarzysza Hansa, po rycersku odstąpić nie chciał i oświadczył stryjowi, że los jego dzielić będzie...
Ks. Żegota który rano zbiegł był z grodu do szopy, zobaczyć co się działo z rannemi, przy których kwiatkami sobie włosy przystroiwszy Dzierla siedziała, — przytomny był wrzawliwej scenie między Konradem, Ottonem i Geronem...
W ostatniej chwili, gdy już do stanowczego jakiegoś kroku przyjść miało, Konrad von Landsberg zobaczył starego księdza...
— Ależ to nie może być — ażeby w kraju który się chrześciańskim zowie, rannemu biedakowi odmówiono przytułku! — zawołał.
— Wszędzie go znajdziecie, a szczególniej po klasztorach, w których ochotnie przyjmą chorego i pielęgnować go będą — rzekł ks. Żegota — wszędzie, tylko nie tu u nas!
Wskazał na zamek w górę.
— Jakto! cóżto, poganie go zajmują? — zawołał Konrad.
— Nie — ale pan nasz nie przyjmuje obcego nikogo, nigdy... — odparł ksiądz. — Taki sobie ślub uczynił. Nie ma go nawet na grodzie, a bez niego nie ważyłby się nikt...
Konrad burzyć się zaczął na to.
— Co tam gród! pan! — zawołał — wy jesteście osobą duchowną, wy żadnemu panu nie ulegacie. Wasz pan jest tam gdzie i nasz, w Rzymie! Weźcie go do swego domu... do niego nikt nie ma prawa!
— Mój dom jest na grodzie — odparł ksiądz przestraszony — a gdyby Comes się dowiedział żem ja obcego przyjął, możeby razem z nim wyrzucił...
— Przecie go w domu nie ma...
— Ho! — ho, jest Podżupan! — rzekł ks. Żegota...
Stało się chwilowe milczenie. — Konrad namarszczywszy się, już nie rozprawiając, nie sporząc poszeptał coś Ottonowi, zbliżył się do synowca Gerona, któremu długo coś w ucho kładł, potem sam na koń siadł i Ottonowi a pachołkom dał znać aby toż uczynili. Gdy wszystko było do odjazdu gotowem, dumny Krzyżak podparłszy się w bok, podjechał ku ks. Żegocie.
— Słuchaj, ojcze — rzekł tonem nakazującym — czas u mnie drogi — tracić go na spory i gadaninę nie mogę... Zostawiam tu tych rannych... na łaskę Bożą... Zginą — odprawią za nich nabożeństwo kapłani nasi! ale wy będziecie mieli ich na sumieniu — róbcie sobie z niemi co chcecie — ratujcie, porzućcie, to wasza sprawa. Ja zmuszony jestem zdać się na was.
Mądry Krzyżak mówiąc to czuł bardzo dobrze iż ksiądz nie będzie miał serca rannym dać ginąć.
Jeszcze raz dwaj starsi ku leżącym pod szopą, obrócili się coś szwargocząc, potem Konrad rzucił parę słów Geronowi, i tęgim kłusem wszyscy popędzili do obozu zostawując Gerona i Hansa samych pod dozorem baby i — księdza.
Na chwilę rozpacz ogarnęła ks. Żegotę, załamał ręce, zawołał.
— Jezu miłosierny, ratuj! co ja tu pocznę!...
Chciał uciekać na gród, zrobił krok, i litość go wzięła — zatrzymał się, zwrócił, podszedł do Gerona, który przytomny z nogą obwiązaną siedział, nie straciwszy młodzieńczej jakiejś odwagi i ufności...
Dzierla z nadzwyczajną pilnością czuwała nad Hansem, którego to jakiemiś ziołami, warzonemi w garnuszkach poiła, to go okrywała, to mu coś jak dziecku po cichu nuciła i chudemi rękami znaki jakieś robiła nad nim...
— Nielitościwi ludzie! nielitościwi! — zawołał ksiądz do Gerona — otóż was opuścili...
Ciężki chód koni krzyżackich tętniał coraz się oddalając.
— No — a litościwi się znajdą co nas przytulą! — odparł Gero, spoglądając na niego... — Jużciż w tej szopie otwartej na cztery wiatry porzucić nas byłoby srogiem barbarzyństwem, bo, ja jak ja, ale Hans tu do tygodnia, gdy go chłód nocny obejmie — zginie marnie...
— Szopę chyba oprawić trzeba! — szepnął ksiądz, — bo do zamku ani myśleć... Zrobię co mogę.
Gero ruszył ramionami.
— Ojcze — rzekł śmiało, — ja ufam że wy coś wymyślicie...
Ks. Żegota nie mówiąc nic — głowę potrząsając, chodził i coraz to stawał nad Hansem.
— Dzierla, — odezwał się do baby pół głosem — może on żyć?
Zapytana przybrała minę wyroczni, spojrzała na chorego, przyłożyła mu rękę do czoła, wskazała na grubo obwiązaną nogę, rozpostarła ręce, podniosła je do góry... — westchnęła...
— W dobrej izbie, na posłaniu wygodnem, jakby go noc i dzień nie odstępować — poczęła żywo — czemuby nie miał żyć? Czyto z takich ran ludzie wychodzą? A pamiętacie Dziubę co mu wnętrzności trzeba było wkładać nazad do brzucha, przecie żyw, albo Giełbę co dwa razy nogę miał złamaną, albo Tyrka, któremu kości z boku wyłaziły? A ten młody i śliczny chłopiec ma jeszcze życia tyle! Czemuby nie miał żyć?
Zamyślił się ksiądz.
— Przyjdę wieczorem — szepnął Geronowi — i tak go porzucił.
Na grodzie, gdzie od lat wielu o obcych ani słyszano, ani ich widziano, ciekawość była wielka, gorączkowa. Nad ostrokołami naprzeciw szop wisieli ludzie patrząc czy co nie zobaczą, choć nie ważyli się iść bliżej. Ks. Żegota gdy powrócił, oblężono go pytaniami.
Ale stary pomruczał coś niewyraźnie, opędził się natrętom, i oświadczył podżupanowi Teleszowi, że owi ranni co leżeli pod szopą najdalej nocą opuszczą ją i pojadą w świat, bo tu oni nie mają co robić.
Ze wszystkich ciekawych najciekawsze były na gródku, dwie piękne Halki. Ojciec im zawsze Niemców jak najdziksze zwierzęta malował, mówiono o tym narodzie wiele co budziło pragnienie poznania tego stracha i dziwadła.
Wiedziały dziewczęta że plemię to straszne, odziewało się wytwornie, umiało wiele rzeczy których inni nie zdołali robić... że było przebiegłe, złośliwe a mądre.
Trafia się często że to co zohydzić komu pragnłemy[1], właśnie dziwną w umyśle ludzkim sprzecznością nęci i pociąga.
Dziewczęta strasznie się lękając Niemców, niezmiernie jednak widzieć choć jednego z nich życzyły sobie. Tu właśnie nastręczała się zręczność.
Gdy ksiądz wrócił z pod szopy obie Halki nim doszedł do swojego dworku, drogę mu zastąpiły. Ksiądz Żegota, który na nie patrzał jak rosły i od dzieci prawie je wychowywał, co je uczył pacierzy, modlitw i pieśni, a kochał jak swoje, był dla nich słabym — czyniły z nim co chciały. Dość żeby mu się uśmiechnęły, a szczebiotać poczęły, stary zapomniał o wszystkiem...
Starsza Halka wnet go zasypała pytaniami.
— A! co bo się o tych brzydkich Niemców tak troszczycie których pan nasz tak nie cierpi... Licho ich tu przyniosło — no — zapowiedziano im ażeby się wybierali precz, i muszą.
— Jakże, kiedy mówią że ciężko są ranni? — odezwała się Hala...
Ks. Żegota ramionami niecierpliwie zżymnął.
— Niech ich tam! — zawołał. — Jakby się pan nasz dowiedział że mu tu jego ziemię stopami dotknęli — byłożby, było!
— Straszni są? prawda to że na głowach noszą rogi? — bojaźliwie wtrąciła druga.
Rozśmiał się ksiądz mimowolnie.
— Prawda! Rogi mają na hełmach! — rzekł — ale ci dwaj ranni, młodzi są bardzo jeszcze... i — podobni do ludzi...
— I pojadą precz a my ich nie zobaczemy? — wtrąciła jedna... — A ojcze! jakby nam się chciało widzieć ich — choć zdaleka! zdaleka!
— Co się wam śni! dzieci! A pan nasz, gdyby się o tem dowiedział! — odparł żywo księżyna.
Dzieci spuściły oczy zawstydzone i zarumieniły się.
— Czyż już i spojrzeć na nich grzech? — szepnęła jedna.
— Ich do nocy już nie będzie! muszą precz! precz! — zakończył ksiądz śpiesząc do domku, i nie chcąc dalej prowadzić tak grzesznej rozmowy.
Wszystkich też zbywał prawie tak samo jak dwie Halki, ale co myślał i zamierzał — było prawie nie do wiary...
Samo wykonanie miłosiernego jego zamiaru, niesłychanie było trudne, wydawało się prawie niepodobnem, a jednak ks. Żegota nie cofał się przed niem.
Postanowił nieszczęśliwym dać przytułek w swoim dworku. Szło o to aby żywa dusza nie wiedziała o tem: Ksiądz sam miał stać na straży, dom zamknąć i żyć przy żonie, przekradać żywność, zaprzeć wrota podwórka...
Wydawało mu się to chwilami niemożliwem, to znowu — łatwem... Oprócz Dobrucha nikt do niego nie zaglądał, podżupana Telesza umiał uchodzić i uwagę jego odwrócić...
Najtrudniejszem ze wszystkiego zdało mu się przeprowadzenie nocą, ową tylną furtą, nie już Gerona, który z pomocą sam się mógł przywlec, ale Hansa, którego nieść było trzeba. Zwierzać się nikomu i w pomoc brać ludzi nie chciał, on więc chyba sam z Dzierlą musiał z nim wdrapać się na górę i wał, i nocą przesunąć do dworku. Chory majaczył i krzyczał głośno... lecz wszystko wiedząca Dzierla coś mu na sen dać mogła...
Z tą upartą myślą ks. Żegota cały dzień przetrwał — poszedł się jej zwierzyć żonie, — bo dla niej nie miał tajemnic — stara pani zakrzyczała z trwogi, — wołając że chyba siebie, ją i wszystkich chce pogubić.
Ks. Żegota milczeć jej kazał.
Rozpłakała się, i to nie pomogło... Do litościwego usposobienia dla tych młokosów przyczyniało się i to że byli duchowo powinowaci rycerskiemu zakonowi, z którym puścili się na wyprawę.
Po długich namysłach okazało się wreście, że zamiar wykonać się nie dawał inaczej jak z pomocą Dobrucha. — Starowina był posłuszny, milczący, lecz nie wychylając się za bramy gródka w którym Niemców nie cierpiano — i miano ich w ohydzie wielkiej, wstręt do nich wpojony przez Mszczuja podzielał. Szło o to aby go skłonić w imię Boże, do ratowania ludzi. Nie wzdragał się ks. Żegota popełnić piam fraudem i dać mu ich za Włochów, lub innych jakich obcych ludzi.
Tak się i stało... Poszeptał z nim przed wieczorem, Dobruch się zrazu otrzęsał, opierał, ale proboszczowi nawykły ulegać, w końcu z pokorą rzekł, że zrobi co każe.
O zmroku ksiądz się spuścił z góry jawnie, w oczach wszystkich, niosąc koszyk w ręku, wszedł do szopy i nie wdając się w tłumaczenia żadne i rozmowy, dał po cichu rozkazy jakieś Dzierli, a Geronowi powiedział znacząco.
— Róbcie tak, żeby z ostrokołów patrzący myśleli, iż nocą ztąd precz jechać macie... Zbierajcie się jak do drogi.
— Dokąd? — zapytał Gero...
— Czyńcie jako mówię, — rzekł dobitnie ksiądz — widzicie że wam źle nie życzę, bo bym tu nie przychodził, gdybym co złego myślał, zaparłbym furtę i siedział na gródku...
Gero nań popatrzał, a ksiądz dodał.
— Gdyby ci baba albo ja podał rękę, wszedłbyś na tę górę?
— Trudno! — odparł Landsberg, — noga mi opuchła i boli — ale.
— Ale gdy koniecznie trzeba?
Gero głową tylko wskazał że zrobi co musi.
Zaczęły się tedy widome z góry, na wałach, przygotowania do — pochodu...
Wiązano płaszcze, zbierano odzież, zrzucano sakwy jakieś do kupy. Dzierla chodziła, kręciła się i otuliwszy płachtą, niby żegnała, kłaniała, wybierając na gród nazad. Widziano ją idącą pod górę...
Tymczasem mrok zapadł, ksiądz wrócił i opowiadał, że ludzie po chorych z klasztoru blizkiego przybyć mają i zabiorą.
Ciekawi się uspokoili i — od ostrokołów odeszli, bo noc nadciągająca nie dozwalała też widzieć nic.
Dzieło miłosierdzia było prawdziwym cudem. Ks. Żegota musiał czekać aż wszyscy się pospali, obejść gródek z tej strony, — psy pozamykać, i dopiero z Dobruchem spuścił się na dół z wielkiemi ostrożnościami, by nikt ich nie widział ni posłyszał.
Hansowi w istocie Dzierla na sen napój dała. Śpiący wydawał się tyle krwi straciwszy, jakby w nim życia już nie było. Ks. Żegota sam z Dobruchem wziął go na przysposobione nosze o które troska była wielka czy one ciasną furtą na gródek się wcisnąć dadzą.
Dzierla pod rękę ująwszy Gerona, którego wesoła myśl nie opuszczała, pomagała mu wdrapywać się powoli na górę.
I niosącym i idącemu szło nie łatwo, tamci znużeni musieli odpoczywać często, a Gero żeby nie krzyczeć ręką sobie usta zatykał... i sił mu też brakło, choć się na babie opierał...
Pochód ten pod strome wzgórze, zdawał się trwać wieki, furta jakby naumyślnie się oddalała... Gdy przy niej stanęli, a trzeba ją było otworzyć, Hans którego nosze drgnęły gdy je na ziemi składano, przebudził się i mruczeć począł. Dzierla musiała biedz zażegnać go na sen...
W samej furcie nosze za szerokie na nią, pochylić musiano tak, iż bezwładnego Hansa by się nie stoczył przytrzymywali.
Ledwie nareście zaparłszy znowu wnijście, poczęli bokami się przesuwać do dworku księdza, stąpając jak najciszej, gdy pozamykane psy, węchem obcych poczuły i strasznie ujadać zaczęły. Trzeba było spieszyć aby stróże się nie zbudzili i w tę stronę nie przyszli.
Gero już na poły z bolu omdlały ledwie się wlókł, tak że do parkanu doszedłszy, musiał oprzeć się oń i spoczywać... Jednakże pomimo tych trudności udało się księdzu cudownie, niczyjej nie zwróciwszy uwagi, chorych przeprowadzić do siebie, i gdy nazajutrz ciekawi wyjrzeli ku szopie, nic już w niej nie było widać, tylko resztki słomy, zgasły ogień i niedopalone głownie.
Podżupan Telesz stary, prostoduszny człek, który nie przypuszczał nawet aby coś nadzwyczajnego w powierzonym mu grodzie stać się mogło, spotkawszy rano ks. Żegotę oznajmił mu że — chwała Bogu, Niemców licho wzięło i pod szopą niema ich już ani śladu.
Ks. Żegota wysłuchał nowiny — z pozorną obojętnością.
— Panu naszemu nawet i mówić i donosić nie trzeba że tu jacy Niemcy byli, — dodał Telesz, — bo i za toby się srodze gniewał że im szopy pozwolono...
Na gródku się na pozór nic nie zmieniło. Dzierla tylko rozgadała że musi iść po zioła i grzyby i pewnie jej długo nie będzie. Parobczaki których była pośredniczką do dziewcząt, zafrasowali się niezmiernie że ich opuszczała i prosili by wracała...
Znikła potem, ale w istocie siedziała wciąż przy chorym Hansie.
Ks. Żegota mówił że mu w jego dworku smutno było samemu i przeniósł się do familii, a bramę kołkiem podparto. Dom ino stał niby pustką. Przesuwano się doń i wyślizgano nocami, mrokiem, gdy żywej duszy nie było.
Geronowi i Hansowi zamkniętym jak w więzieniu na niczem nie zbywało, co do pierwszych potrzeb życia. — W początkach nawet było im dobrze i Gero się radował że uszli cudownie niebezpieczeństwa. Noga jego przy staraniu jakie miała Dzierla o nią, zaczynała się goić nadzwyczaj szybko i szczęśliwie; Hans nawet po kilku dniach, choć osłabiony i wychudły, odzyskał przytomność, rana ciężka potrzebowała więcej czasu do zupełnego uleczenia, ale baba ręczyła śmiejąc się że na weselu tą nogą będzie wywijać tak, jakby jej dzik nie kosztował.
W miarę jak zdrowie powracało, obu Niemcom zaczynało się robić straszliwie nudno. Ksiądz na rozmowę łamaną niemczyzną zjawiał się rzadko, z babą nie mogli się rozmówić tylko na migi, a choć Gero i tym sposobem siebie i ją do śmiechu pobudzał — nie starczyło tej rozrywki. Nawykłym do życia wrzawliwego w obozach, na łowach, w burgach niemieckich, cisza ta i ciasnota więzienna, brak ludzkich twarzy — ruchu, swobody dolegała okrutnie.
Gero jak tylko o kiju chodzić zaczął, nie wysiedział w izbie, mimo zakazu wykradał się na podwórko i przez szpary tynu opasującego je, — wyglądał... choć najczęściej widywał tylko psów ogony, albo przebiegające konie.
Gdy Hansowi zaczęło być lepiej, Dzierla, której także się znudziło zamkniętej, udała że powróciła z lasów, i nie siedząc już ciągle przy chorych, niekiedy się tylko do nich wkradała, przynosząc jadło i leki.
Pomimo największych ostrożności około dworku, aby się nie wydało dzieło miłosierdzia, nad którego skutkami drżał myśląc ks. Żegota — chodzenie do pustego domku, kręcenie się przy nim nie mogło ujść baczności ludzkiej. Dorozumiewano się czegoś, szeptano.
Jeden tylko Telesz Podżupan, człek spokojny i ślepy, nawet gdyby był coś podejrzanego zobaczył, własnymby nie wierzył oczom. Tak zuchwałego czynu niepodobna mu było przypuścić, ani oń księdza, którego szanował posądzić.
Powracającą z lasów Dzierlę wszyscy jej przyjaciele i ci co jej potrzebowali przywitali radośnie. Stara ze swemi gadkami, baśniami, piosenkami była dla nich, jedyną na tej pustyni rozrywką.
Obie Halki, którym bez ojca tęskno było, zaraz ją kazały przywołać do siebie... Musiała im powiadać co widziała w lasach, co słyszała po świecie, i co jej na myśl przyszło.
Dzierla gdy jej prawdy brakło zastępować ją umiała wymysłami najdziwaczniejszemi.
Słuchając jej można było myśleć że widywała rzeczy, które dla innych śmiertelnych nie były dostępne. — Opisywała ptaki tak cudnego pierza, jakich oko ludzkie nie widziało, powtarzała rozmowy swe ze stworzeniami, które do niej ludzkim przemawiały językiem, dla niej otwierała się ziemia i pokazywała skarby, jakie się kryły w jej łonie...
Przytem nawet najstraszniejsze opowiadając rzeczy, zawsze tak je umiała obrócić iż uśmieszek wywoływały i sama brała wesoło co życie przyniosło...
Nie wiedzieć jak jednego wieczora rozmowa się wszczęła o owych ranionych Niemcach, którzy leżeli pod szopą. — Wiedziały Halki że Dzierla przy nich była, zaczęły nalegać, prosić aby im ich opisała — czy w istocie tak straszne to były stworzenia jak ojciec o nich rozpowiadał...
Stara zaś w dwóch chłopakach niemal się rozkochała pielęgnując ich, szczególniej w Geronie, który jak ona, choć piszczał a uśmiech miał na ustach.
Posłyszawszy to zapytanie Dzierla aż przysiadła tak się jej na wesołość zebrało... Długo mówić nie mogła od śmiechu.
Dwie Halki patrzały na nią zdziwione bardzo... co też to znaczyć miało?
Oczy jej śmiały się szydersko długo jeszcze, choć już usta śmiać przestały.
— Więc mów, — nagliły Halki — jakże oni wyglądają...?
Dzierla się wahała jeszcze namyślając czy ma z nich zrobić straszydła czy biednym dziewczętom oczy otworzyć.
W izbie nie było nikogo. — Na ławie pod okienkiem siedziały dwie Halki rączki sobie zarzuciwszy na ramiona, główki sparłszy skroń ze skronią; z oczyma wlepionemi w starą, która na ziemi u ich nóg, osłonięta płachtą, obwieszona sznurami paciorek i przystrojona w kwiatki jesienne, przypadła.
Obejrzała się Dzierla i palec położyła na ustach...
— Takich chłopaków jak oni! — szepnęła, — ani ja pókim żywa, ani wy nie widziałyście i może nie zobaczycie! Niech sobie wasz stary plecie o rogach na głowie i pazurach u rąk... i kłach jak u wilków... oni tak piękni jak dziewczątka, krew z mlekiem, a wesołe jak ptaszki, choć z nich krew się lała... a śmiałe i mężne!!
Dziewczętom się wydało że Dzierla z nich sobie żartuje...
— Nie plećże — odezwała się starsza która najczęściej za nich dwie mówiła — nie żartuj z nas sobie. Wiemy że są straszni, srodzy i że mięsem ludzkiem żyją...
Dzierla uderzyła w dłonie.
— Oh! oh! — poczęła — cóż ja pocznę nieszczęśliwa gdy mi wierzyć nie chcecie — chyba zmilczę...
— Mów, mów, ale prawdę! — dodała młodsza...
Dzierla z podłogi chwyciła garść piasku.
— Przysiądz mogę że prawdę mówię — dodała, — piękni ludzie! Są i u nas parobczaki nie brzydoty — ale gdzie naszym do nich!... jak wróblowi do szczygła...
Dziewczęta osłupiały z podziwienia. Dzierla korzystając z tego z wielkim pośpiechem zaczęła z przesadą zwykłą malować piękność swych Niemców, obyczaj ich ludzki, rozum taki że się bez mowy obchodzić umiał... Naplotła tak dużo różnych rzeczy iż się nie postrzegła że tak wiele słyszeć i widzieć nie mogła w krótkim czasie gdy przy nich była pod szopą.
— E! ty, Dzierla — odezwała się starsza — jakie ty nam prawisz baśni, a gdzieżeś ty w tych godzin nie wiele, tyle rzeczy napatrzeć i podsłuchać mogła? Na toby trzeba z niemi siedzieć dłużej niż ty byłaś w szopie!!
Uśmiechnęły się ze starej, która się nieco zmięszała i umilkła, poprawiła chusty żeby twarz zakryć i oczy, — chrząknęła, coś zanuciła i chciała odwrócić rozmowę, ale Halkom Niemcy były w głowie.
— Mów, choćbyś zmyślała! — rzekła starsza.
— Ja bo już więcej nie wiem nic — rzekła baba.
— Gdyby Niemcy takie były jak ty mówisz — dodała starsza, — za cóżby ich ojciec tak niecierpiał, że gdy ich wspomni zęby mu zgrzytają i ręce się same ściskają w pięści.
— Co mnie naszego pana, ojca i knezia białego sądzić — rzekła Dzierla, — co ja wiem dla czego on ich nie ma za ludzi, mówię co oczy widziały, co uszy słyszały... — i tyle...
Tego dnia już nie było o nich mowy.
Wieczór był jasny, dwie Halki poszły jak zawsze, razem, pobrawszy się pod ręce, chodzić po podwórcach, po wałach... a chodząc to się śmiały, to śpiewały, to szeptały pół słówkami, bo im dosyć było znaczku, szeptu, skinienia ażeby się zrozumiały. A gdy tak snuły się kroczkami powolnemi rozmarzone i tęskne dziewczęta, i przechodziły około parkanu, który pusty domek księży ogradzał, właśnie był Gero wykradł się z niego i przez szpary wyglądał. Nagle zadrżał i przetarł oczy. Zdało mu się że chyba biały obłoczek jakiś przed niemi przepłynął... Dwie Halki mignęły mu i — stanęły...
Stały tak drobinę czasu, nie wiedząc o nim, jakby na to umyślnie żeby się im lepiej przypatrzył. Gero że mu szczelina u góry była do chciwego patrzenia za wązką, padł na kolana, o chorej nodze zapomniawszy, przychylił się do samej ziemi, pożerając je oczyma...
Dwie Halki uśmiechały się sobie i szeptały coś, jedna drugiej wianuszek poprawiała na głowie, śmieszek jak śpiew ptaszęcy zaszeleściał w powietrzu i znikły...
Gero nie mógł się podnieść z ziemi goniąc je oczyma.
Właśnie na to wślizgnęła się stara Dzierla i zobaczywszy go na trawie leżącego, odgadła na co patrzał, co zobaczył. Jakiś ją strach ogarnął naprzód, a potem pusta wesołość. Poszła Geronowi pomódz wstać z ziemi i pogroziła mu mocno...
Niemiec wszelkiemi sposoby rękami i bełkotaniem wyrazów jakich się nauczył, usiłował dobyć z Dzierli, co to były za dwie białe, tak cudnie piękne i tak strasznie do siebie podobne dziewczęta.
Baba rękami wywijając, trzepiąc odganiała pytania, odmawiała odpowiedzi, ale śmiech i radość patrzyły jej ze starych oczów.
Weszli tak do domku, a Gero nic pilniejszego nie miał nad to by się z Hansem wiadomością o dwóch ślicznych jak anioły dziewczątkach, podzielić.
Hans wierzyć nie chciał.
— Gdzie ty tu mogłeś piękne dziewczęta zobaczyć? — zawołał. — Ileżeśmy to kraju przejechali, ile widzieli tych twarzy w białych zawiciach, a wszystkie były jak szatany straszne!
— Tych dwie za tysiące stanie! — począł Gero z zapałem. — Wiesz że u nas po miastach, i burgach, dosyć ładnych twarzy, co je słońce nie opaliło i praca nie zszarzała — alem takich jak żyw jestem nie widział, anim śnił aby być mogły na świecie!
Hans śmiał się.
— Otóż jak głodnemu chleb z ościami pachnie! — rzekł.
Gero się aż pogniewał trochę.
— Nie proste to dziewki, — dodał, — bom tych siła widywał już idących ze dzbankami po wodę, a przecie nie zachwalałem ich, bo choć której pyszczek był nieszpetny, wyglądały jak czerwone kłody, ale tym tylko skrzydła dać, poleciałyby w obłoki.
— Oszalałeś — rzekł Hans.
— Ono to nic jeszcze że piękne, — mówił Gero uspokoić się nie mogąc — dziwniejsza rzecz iż ich dwie tak do siebie podobnych, iż jednej od drugiej rozróżnićby nie można, i jakby się człowiek rozmiłował, musiałby w obu...
— To ci na rękę, — rzekł Hans, — bo gdy się miłuje, nigdy tego dosyć — ale tobie od rany w nodze oczy się pokrzywiły... albo drwisz ze mnie.
Gero znowu do Dzierli się zbliżył usiłując z niej coś wyciągnąć. Widząc jego zachwycenie, baba się ulitowała i rozmaitemi ruchy ukazała mu że stały wysoko, że były córki pańskie, że pan synów nie miał tylko ich dwie, i że chyba książęta godni ich byli.
Wszystko to dać zrozumieć bez pomocy wyrazów mogła tylko zręczna Dzierla i tak chciwemu a odgadującemu łatwo jak Gero... Pokazywała na zamek cały, w górę ku niebu, ręce przykładała do serca... oczy podnosiła i spuszczała. — Gero czego nie zrozumiał domyślił się...
Kilka wyrazów już się był od starej nauczył i odpowiedział jej także ręce do piersi cisnąc, oczy w górę podnosząc, że się strasznie w dziewczętach rozmiłował...
Dzierla rękami wyraziście odpowiedziała mu że o nich ani mógł myśleć...
Gdy stara wyszła z izby, Gero na cały wieczór miał o czem mówić Hansowi, który choć się niecierpliwił, lecz i zaciekawił się mocno. Noga obrzękła, której poruszyć nie mógł, o podpatrywaniu przez płoty, ani myśleć nie dawała.
Śmiały Gero nazajutrz tak był niecierpliwy dowiedzieć się coś więcej, iż wprost ks. Żegocie się przyznał co widział i zapytał o dziewczęta.
Usłyszawszy o tem stary ksiądz uląkł się strasznie — długo nie mógł mu odpowiedzieć, a w ostatku surową twarz czyniąc, krótko odrzekł.
— Nie godzi się gościnności nadużywać. — Widzieliście córki mojego pana — więcej o tem mówić nie chcę i nie będę.
Gero przeprosił starca i zamilkł. Wychodząc ksiądz Żegota upomniał go jeszcze surowo, aby się w podwórku nie pokazywał, i nieszczęścia na głowę jego nie naprowadzał...
Nazajutrz Dzierla przyszedłszy, wyzywać sama poczęła Gerona, na bałamutną rozmowę o dziewczętach, babie śmiało się to że chłopak męczył się i z miłości głowę tracił — gotową była ogień podsycać. Nawykła do tego między dziewczętami i parobczakami... Młodość jej to nieodżałowaną wracało, i grzała się przy tym ogniu.
Gero rad był choć z nią mówić o nich, dowiedział się nawet imion Hali i Halki, które jak szalony powtarzał ciągle...
Pomimo zakazu księdza, nie mogło go już nic powstrzymać od ciągłego stawania przy tynach u szpary, którą nożem swym ostrożnie rozszerzył tak aby wygodnie mógł wyglądać.
Ale cudne owo zjawisko tak upragnione, nie prędko się znowu ukazać miało. Gero powracał do izby i stękając mówił Hansowi.
— Nie było nikogo! Widziałem dwa psy i pół cielęcia!








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pragniemy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.