Walka o miliony/Tom V-ty/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom V-ty
Część trzecia
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVII.

Pani de Nervey zbladła jeszcze bardziej niż zwykle.
— Z naszej rodziny? — powtórzyła głucho. — W naszej rodzinie jest tylko jedna niezamężna dziewczyna, a tą jest Melania Gauthier, od lat trzech twoja kochanka.
— A gdyby to ona nią była? — rzekł wicehrabia. — Zdaje mi się, że Melania nie mniej warta od innych.
— Ona? — zawołała pani de Nervey. — Ona, ten twój zły duch... duch zguby! Jeżeli dziś nic ci nie pozostało, jeśli straciłeś zdrowie, majątek, poważanie, jeśli świat tobą pogardza, a ludzie uczciwi, gdy do nich mówisz, odwracają się od ciebie, to jej to... jej wszystko winieneś zawdzięczać. Mów!... ja mylę się, być może... ja ciebie nie zrozumiałam? Jakkolwiekbądź nisko upadłeś, niepodobna, ażebyś mi proponował przyjęcie Melanii za synowę. Jerzy, uspokój mnie... uspokój coprędzej... Prawda, że ty nie o niej mówiłeś?
— Przeciwnie... dobrze, mamo, zrozumiałaś, ja o niej mówiłem.
— Jakto? ty chcesz zaślubić ową nędznicę... taką nikczemną istotę?... — wołała pani de Nervey.
— Dlaczego ją, matko znieważasz... skoro pomimo wszystko, ona zostanie mą żoną?
— Twą żoną... Melania Gauthier?... Nigdy... nigdy w świcie.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— A! domyślam się teraz... — mówiła pani de Nervey; — czekałeś ukończenia lat dwudziestu pięciu... Na mocy istniejącego prawa, możesz mi przysłać wezwanie urzędowe do poddania się likwidacyi i przyjęcia wszystkich twych długów, ponieważ tak nazywają ów najnikczemniejszy z aktów, a następnie ożenisz się wbrew mojej woli. Ha! możesz tak uczynić, jesteś dziś panem siebie... Uprzedzam cię tylko, że w dniu, w którym Melania Gauthier zostanie twą żoną, ja przestaję uważać cię za syna i moje serce wraz z drzwiami mego mieszkania będzie dla ciebie zamkniętem. Lecz ja się daremnie obawiam, to nikczemne małżeństwo nie przyjdzie do skutku, wszak prawda?
— Dlaczego... kto temu może przeszkodzić?
— Kto? najprzód sama Melania. Wiedząc, iż nie otrzymasz grosza odemnie ani teraz, ani w przyszłości, ponieważ tak się urządzę, iż za życia rozdam majątek, aby cię go pozbawić, ta dziewczyna naówczas nie zechce cię zaślubić. Tak, jestem spokojną... zupełnie spokojną.
Jerzy zbladł, jak marmurowa statua. Czerwona plama na każdym jego policzku tworzyła przerażającą sprzeczność z trupią bladością twarzy. Drżał cały.
— Matko! — zawołał po chwili przerywanym głosem — to małżeństwo spełnić się musi. Trzeba, ażeby ono nastąpiło... rozumiesz mnie?... Trzeba! A nie tylko, iż sprzeciwiać mu się nie będziesz, ale zapewnisz tytułem posagu dla Melanii sumę czterysta tysięcy franków.
Pani de Nervey spojrzała na syna w osłupieniu.
— Czy ja śnię? — szepnęła.
— Nie, nie śnisz bynajmniej.
— A zatem ty uległeś obłąkaniu. Jakaż moc ludzka zdołałaby mnie przymusić do usankcyonowania mem zezwoleniem podobnej sromoty?
— Jaka moc... jaki powód? — powtórzył Jerzy.
— Tak.
— Potęga najsilniejsza ze wszystkich, honor naszego nazwiska!
Na te wyrazy pani de Nervey, pomimo swego osłabienia, zerwała się nagle, biała z przerażenia, i chwiejąc się cała, przyłożyła obie ręce do piersi.
— Honor naszego nazwiska... — powtórzyła ochrypłym głosem.
— Tak... czyli raczej honor twojego syna.
— Nieszczęsny! cóżeś uczynił, ażeby ów honor miał zostać zachwianym?!
— Popełniłem szaleństwo... za które ty, matko, winnaś być odpowiedzialny, ponieważ byłaś tego przyczyną.
Hrabina łkała.
— Ja... ja? — szeptała.
— Tak... ty... rzecz prosta — mówił dalej nędznik pastwiąc się bezlitośnie nad tą biedną kobietą. — Potrzebowałem pieniędzy... gwałtownie ich potrzebowałem. Prosiłem cię o nie... dać mi ich nie chciałaś... Wtedy, przyciśnięty koniecznością, sfałszowałem podpis mojego przyjaciela i weksel zdyskontowałem... Otóż rzecz cała... Czyjaż w tem wina?
Usta pani de Nervey drgały nerwowo, żaden dźwięk jednak przez nie nie wybiegł. Głos uwiązł jej w gardle.
Nikczemny matkobójca mówił dalej:
— Otóż więc popełniłem szaleństwo. W chwili obecnej te sfałszowane weksle znajdują się w rękach lichwiarza Melanii Gauthier i widzisz we mnie ofiarę oszustwa, spełnionego pomimo woli. Ci ludzie, matko, są od nas silniejszymi. Jeżeli więc nie zaślubię Melanii, jeżeli na to moje z nią ożenienie nie udzielisz mi swego zezwolenia i nie zapewnisz aktem czterystu tysięcy franków, jako posagowej sumy Melanii, zawezwą mnie przed sąd, a ztamtąd ześlą na galery... mnie... wicehrabiego de Nervey... To byłoby okropnem, haniebnem! Należy tego uniknąć za jakąbądź cenę.
Nieszczęsna matka wydała jęk głuchy. Zdawało się jej, iż ziemia zapada się pod jej stopami. Aby się utrzymać na nogach, chwyciła się palcami wychudłego ramienia swojego syna.
Jej twarz, dotąd marmurowo blada, nagle stała się purpurową, rysy konwulsyjnie zadrgały, oczy zdawały się wychodzić ze swej oprawy.
— Przekleństwo tobie! przekleństwo! — wyjąknęła zcicha.
Strumień krwi, trysnąwszy z jej ust, oblał twarz syna, ręce jej bezwładnie się osunęły i padła bez życia na podłogę.
Jerzy, zimnym potem zroszony, cofnął się z przerażeniem nad nagłem rozwiązaniem tego, naprzód zresztą przewidzianego dramatu. Wzrok jego nie mógł się oderwać od tego ciała, leżącego w bezwładnej skamieniałości.
Po kilku minutach, odzyskawszy przytomność, zbliżył się do trupa, a przyklęknąwszy, położył rękę na lewej stronie jego piersi.
Serce to bić już przestało.
Jerzy się podniósł.
— Umarła!... — wyszepnął. — Otóż jestem wolny... umknę przed sądem, ponieważ nic mi teraz nie przeszkodzi zaślubić Melanii. — Poczem, przybrawszy wyraz głębokiego wzruszenia, poskoczył ku drzwiom, wołając z całych sił: — Na pomoc... ratunku! matka umiera!
Na owo wezwanie przybiegła pokojówka, wydając okrzyk przestrachu na widok krwią oblanej hrabiny, leżącej bezwładnie na kobiercu.
Jerzy załamywał ręce, wołając:
— Na pomoc! ratunku... matka umiera! Doktora, prędko doktora!
Służba, wezwana temi krzykami, powybiegała na ulicę i w parę minut przyprowadzono doktora, który jedynie tylko niestety mógł stwierdzić zgon zmarłej, nastąpiony w piorunujący sposób, skutkiem anewryzmu serca.
O siódmej wieczorem Jerzy dzwonił do drzwi Agostiniego przy ulicy Paon-blanc.
Włoch otworzył mu, zapytując:
— No! jakże się udało?
Jerzy wskazał czarną, szeroką krepę na kapeluszu.
— Pani hrabina umarła? — zawołał agent, udając zdziwienie.
— Tak... Nie istnieją więc już dla mnie groźby... Przygotuj pan zatem weksle... zapłacę je, a następnie zaślubię Melanię, jeżeli tego będzie żądała.
— Dobrze, panie wicehrabio... — odrzekł Włoch.
— Otóż wybornie załatwiona sprawa! — rzekł sam do siebie Agostini po odejściu Jerzego. — Desvignes będzie zadowolonym.
W dniu, w którym działy się wyż opisane rzeczy, Wiliam Scott, w łatanym paltocie, jako ojciec Cordier, wysiadłszy z tramwaju w alei Saint-Ouen, zbliżał się ku nagromadzonym w pobliżu starym budynkom.
Gromada tych starych, zniszczonych budowli znajdowała się poniżej plantu obwodowej drogi żelaznej, a miejsce to zwano powszechnie „Willę, Gałganiarzów.“ Tutaj to mieszkał znany nam Piotr Béraud.
Willa otoczoną, była drewnianem osztachetowaniem. Wchodziło się wewnątrz przez drzwi, wpośrodku tegoż wybite.
Ciężka, przepełniona stęchlizną atmosfera, wydobywająca się z kup starych, zgniłych gałganów, kości i tym podobnych, w pełnym rozkładzie będących odpadków, płynęła po nad budowlami, zdając się jak gdyby z ziemi wychodzić.
Przestąpiwszy drzwi, Will Scott zwrócił się w stronę karczmy, dość nędznej z pozoru, na froncie której umieszczony był szyld ze znakiem niezwykle oryginalnym. Na czarnej desce przybito koronę, z drzewa wyciosaną, niegdyś przed laty złoconą, poniżej której wyryte były te słowa:

POD KORONĄ KRÓLÓW PRANCYI.

Ta karczma należała do właściciela willi.
Dawano tu pić i jeść gałganiarzom, swym lokatorom, Jeżeli mieli kilka sous na zapłacenie.
Scott, jako dobry znajomy, wszedł prosto do karczmy, gdzie właścicielka, otyła, trzydziestoletnia kobieta, powitała go z wdzięcznym uśmiechem.
— A! to pan, panie agencie... — wyrzekła. — Przychodzisz pytać mnie zapewne, co tu słychać nowego? Otóż ci powiem, iż nasz lokator zapłacił.
— Wiem o tem... — odrzekł mniemany Cordier.
— A! pan wiedziałeś...
— Ja to dałem Piotrowi Béraud kwotę pieniędzy, jąkaci dłużnym pozostawał, a za który to dług prosiłem panią, byś mu zagroziła eksmisyą z mieszkania. To panią dziwi? — dodał Irlandczyk, widząc osłupienie właścicielki.
— Dziwi mnie to... — odpowiedziała — ponieważ pan przyszedłeś natenczas, mówiąc do mnie:
„Policya, do której należę, powiadomioną została, że pani masz pomiędzy swymi lokatorami pewnego łotra, nicponia, który uchodzi za uczciwego człowieka, a mimo to należał do kradzieży. Możesz nam pani dopomódz w śledztwie, czyli się nie mylimy? Ów człowiek nazywa się Piotr Béraud. Jestże on pani coś dłużnym za mieszkanie i żywność?“
— Odpowiedziałam panu natenczas, że pozostał mi winien za dwa tygodnie mieszkania wraz z żywieniem, na co odrzekłeś mi pan:
„Przynaglaj go pani, aby zapłacił... Jeśli zapłaci, będzie to znakiem, iż ma pieniądze z kradzieży.“
— Rzecz prosta, przynaglałam go, zapłacił, a teraz powiadasz mi pan, iż to ty jemu dostarczyłeś pieniędzy! Nie! doprawdy, ja nic z tego nie rozumiem.
— Bo nie potrzebujesz pani rozumieć... — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Przychodzę właśnie prosić panią obecnie, byś otworzyła u siebie szeroki kredyt Piotrowi Béraud... nic mu pani nie odmawiaj... staraj się go nawet popychać do wydatków.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że ten stary jest sławnym łykaczem. Wysusza kieliszki bez liczby jeden po drugim.
— Tem lepiej. W pijaństwie człowiek staje się gadatliwymi i prawda natenczas wybiega z ust jego. Dozwól mu pani pić i słuchaj, co powie.
— Dobrze... Lecz któż mi zwróci za wydatki Piotra Béraud?
— Prefektura... Na dowód masz tu pani zaliczkę dwieście franków. Nie masz się więc czego obawiać. A teraz powiedz mi pani, gdziebym się mógł widzieć z tym twoim lokatorem. Potrzebuję z nim pomówić.
— Idź pan główną ulicę Willi. Gdy dojdziesz środka, pierwszy lepszy gałganiarz wskaże ci jego mieszkanie.
W kilka minut później Will Scott wszedł do lepianki starego gałganiarza, który go powitał okrzykiem zdumienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.